<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Eliza Orzeszkowa,
jej życie i pisma
Wydawca „Księgarnia Polska“
Data wyd. 1907
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Głęboko wzruszającym jest niedługie opowiadanie p. t. „W zimowy wieczór“.
Rzecz się odbywa także gdzieś we wsi na Białejrusi. Szaleje wicher i zadymka śnieżna, a w noc tę okropną z trudem i wysiłkiem wędruje samotny podróżny. Człowiek to niezwyczajny i zarówno zły, jak nieszczęśliwy. Jest to słynny na całą okolicę rozbójnik Bąk. Parokrotnie więziony, sądzony i zsyłany do ciężkich robót w kopalniach, za każdym razem potrafił się z nich wydostać i uciec, dzięki niepospolitemu sprytowi i śmiałości. Od ostatniej ucieczki upłynęło właśnie lat parę, w ciągu których Bąk, przedostawszy się do rodzinnego kraju, pracował w fabryce jako robotnik, oczywiście pod przybranym jakimś nazwiskiem.
Nieszczęśliwy człowiek, bo oto może już zapragnął odmienić rodzaj życia, do uczciwego zatęsknił zajęcia. Ale, niestety, prześladowały go następstwa dawnych grzechów: policja wszędzie poszukiwała zbiegłego z Sybiru. Wytropiono go wreszcie. Musiał porzucić fabrykę, znowu uciekać i znowu kryć się jak zwierz nielitościwie ścigany.
W zimowy wieczór, w zadymkę przekradał się do wsi swej rodzinnej, w której nie postał już od lat bardzo wielu. Do jednej z chat zakołatał, poprosił, aby mu spocząć dozwolono. W tej chacie zgromadzona była cała rodzina: ojciec, surowy i poważny gospodarz Mikuła, dwóch synów, dwie synowe, najmłodsza córka i wnuki. Była tam także stara ciotka babula. Na kominie palił się ogień. Podróżnego wpuszczono, gościnnie wysunięto mu stołek, by usiadł i nawet poczęstowano wieczerzą. Przytym prowadzono dalej rozpoczętą rozmowę. Właśnie starszy syn gospodarza opowiadał o poszukiwanym przez policją rozbójniku Bąku, o jego jeszcze niezapomnianych w okolicy przestępstwach i o tym, że jeśli go teraz wezmą, dwieście pletni mu wsadzą i do katorgi zasądzą na całe życie.
Wszyscy słuchali nawpół z zaciekawieniem, nawpół ze zgrozą. Stary ojciec Mikuła, który miał twarde i nieubłagane poczucie sprawiedliwości, odezwał się, że tak jest dobrze, tak być powinno; „niech przestępcy nie dokazują, cudzego nie ruszają, niewinnej krwi nie marnują, bo tego zabronił Pan Bóg Najwyższy, a wszystkim niewinnym ludziom od niesprawiedliwości i krzywdy obrona i ubezpieczenie być powinno“.
I gdy się tak gawęda wiła, nikt z mieszkańców chałupy nie domyślał się osobistości zziębniętego i zgłodniałego wędrowca. I jeszcze jednej rzeczy nikt się domyślić nie mógł... Bo oto temu podróżnemu coś było... Tak się jakoś niezwyczajnie, chociaż ukradkiem, rozglądał po całej izbie, przypatrywał się wszystkim kątom. Potym zapytał starego gospodarza o żonę, a gdy mu powiedziano, że przed dziesięciu laty umarła, zadumał się głęboko i dziwnie. Zapytał o Jaśka.
— „Jakiego Jaśka?“ — fajkę od ust odejmując i bystro na gościa patrząc, zapytał stary.
— „O, jakiego! zaśmiał się gość; a toż waszego trzeciego syna, panie gospodarzu!“
Teraz zadziwili się wszyscy: „Czy wy tutejsi, że tak wszystko wiecie?“
Gość pytaniami oblężony rozgniewał się zrazu, ale potym naprędce wytłumaczył, że kiedyś tu był, przed dwudziestu laty, najmował się za robotnika, gdy nowy dwór budowano. Zaspokoiło to wszystkich, prócz gospodarza, który uważnie na mówiącego popatrzył: „Cościś mnie mroczy się w oczach... Albo zdaje się, że was znam, albo zdaje się, że nie znam...“
Długie są wieczory zimowe; wiele rzeczy się w nich pomieścić i wydarzyć może. Domowi stopniowo o tym i owym pogadywać zaczęli.
„Wtym nad gwarem podniósł się doniosły, pewnością siebie brzmiący głos Aleksego, który zawołał: „A o Bąku nie słyszeliście tam czego, po świecie chodząc, ha?“
„Wszyscy umilkli, odpowiedzi ciekawi, ale i gość przez dobre pół minuty milczał. Potym spokojnie odpowiedział: „Czemu nie słyszałem? Słyszałem. Cały świat teraz o nim tylko gada“.
Tu rozmowa znów powróciła do sprawy Bąka. Podróżny parokrotnie się zdradził. „Każdego człowieka nieszczęście spotkać może i żadna matka nie wie, kogo na rękach swoich kołysze...“ — mówił z goryczą.
— „Każdego nieszczęście spotkać może, spokojnie i powoli odezwał się Mikuła, ale taki najgorszy, który drugiego człowieka ubije“.
— „Najgorszy! najgorszy! powtórzył podróżny, a wiecież wy, panie gospodarzu, że najgorszość czasem blizko, oj! jak bliziutko najlepszości leży... I żeby nie zdarzenie jakie... możeby zamiast tej najgorszości była najlepszość“...
Tak mówił i nie mógł się we wzburzeniu, czy w bólu swoim uspokoić.
Dotąd wszyscy w milczeniu zaciekawieni i zdziwieni słuchali mowy jego zuchwałej i namiętnej... Ale Aleksy dłużej już milczeć nie mógł. — „Ej! Ej! — zawołał, — cóś wy zanadto bronicie rozbójników!“
Gość wyprostował się znów i młodemu chłopu w same oczy spojrzał. „Oj! oj! — z szyderstwem w głosie i poruszeniem głowy odpowiedział; — w ciepły kożuch wlazł i kontent, że mu dobrze! A nad takim, z którego i skórę zaraz zedrą, żadnego już politowania mieć nie trzeba?“
Stary Mikuła fajkę od twarzy odjął, krzaczyste brwi zsunął i twardo, krótko, srogo, wymówił:
— „Nie trzeba“.
Możnaby myśleć, że dwa te wyrazy gościowi w twarz rzucił i że ten uderzenie ich poczuł, tak szybko całym ciałem zwrócił się ku staremu i tuż przy nim usiadł.
A usiadłszy, zapytał: „Panie gospodarzu, a co z waszym Jaśkiem słychać?“
— „Z jakim Jaśkiem?“ — szorstko odrzucił stary.
— „A z trzecim waszym synem. Dwuch tu jest, a trzeciego niema. Czy wy już o nim ze wszystkiem zapomnieli, panie gospodarzu?“
Temi słowami dopytywał się Bąk, nieszczęśliwy, ścigany jak zwierz po drogach, rozbójnik Bąk, który się dawniej nazywał Jaśkiem i wtedy był pierworodnym synem w tej chacie. Ciągnęło go zajrzeć do niej po tylu latach i zapewne po raz ostatni w życiu. Dlatego z trudem ku niej drogę swą nakierował w ten wieczór zimowy. Nikt go nie poznał, tylko staremu ojcu stawało się jakoś dziwnie i coraz dziwniej. Od nikogo też nieszczęśliwy nie pragnął być poznanym tylko od tego starego, a surowego ojca.
Mikuła na pytanie o Jaśku zrazu niechętnie odpowiadał, ale potem zwolna, opanowało go wzruszenie i chęć zdjęła opowiedzenia dziejów owego niegdyś umiłowanego syna. Opowiadali we dwoje ze starą babą ciotką. Mikuła pomaleńku mówił, jeszcze z ciężkością; baba prędko i wiele.
Sprytny był ten Jasiek i zdolny i do wszystkiego śmiały. Z nierozwagi, z krewkości młody napytał sobie niedoli. Zasądzono go na trzy lata więzienia. Po upływie tych lat powrócił jakże zmieniony. Nauczyli go w więzieniu wszystkiego: pijatyki, złodziejstwa, wybiegów. Ojciec, który go bardzo miłował, zląkł się teraz o całą przyszłość syna i o ile mu dawniej pobłażał, o tyle obecnie postanowił surowością wybić mu z głowy złe nauki i przykłady. A w surowości tej nie znał już miary, tak że Jaśko znękany zabrał się w świat i odtąd nie było o nim wieści.
Tymczasem do chaty naschodziła się cała gromada; najpierw dziewczęta z kądzielami, a potem i parobcy, zaczynała się wieczornica.
Więc jak to zwykle, rozmowy, pieśni, przekomarzanie się dziewczyn z chłopcami, później zagadki, później stara babula bajkę opowiadała. Rozweselił się młodszy syn gospodarski, Aleksy, umyślił lepszą nad to wszystko sprawić zabawę, a mianowicie baby i dziewczyny nastraszyć. „Wysunął się do sieni, a po dwuch minutach z trzaskiem drzwi otwierając, na całą izbę krzyknął: „Ratujcie, ludzie! kto w Boga wierzy, ratujcie! Bąk idzie! rozbójnik Bąk idzie! Ot! ot! już przyszedł! z takim wielkim ostrym nożem przyszedł! Hu! hu! hu! hu!“ Gwałt się zrobił i rwetes; jednakże paru mężczyzn poznało się wnet na żarcie i ci śmiechem huknęli, co wylęknionych uspokoiło. Niebawem znowu rozmawiać, a nawet śpiewać zaczęli.
Tylko stary Mikuła z osłupiałą uporczywością wpatrywał się w przyległy sobie punkt izby. Przed chwilą, gdy Aleksy huknął: „Bąk idzie!“ gość zatrząsł się całym ciałem i jak miną podrzucony zerwał się z miejsca... Kij, który między kolanami trzymał, w ręku mocno ścisnął i ku drzwiom się rzucił. Ale prawie zaraz wybuchnął śmiech parobków, oznajmujący, że słowa Aleksego obecni za żart poczytali. Przybyły zatrzymał się i do odejścia wciąż się mając, chwilę jeszcze zmąconemi oczami po izbie wodził, aż wzrokiem spotkał u ściany siedzącą nieruchomą postać starca.
Stary rękę do czoła podniósł i gwałtownie zaszeptał: „W imię Ojca i Syna“.
Potem ręka jego powoli w dół osuwać się zaczęła, aż fajka wysunęła się i na ziemię upadła. On tego nie spostrzegł.
„Jezu Chryste“, — zaszeptał znów i cały naprzód pochylony, patrzył na twarz, która z przeciwnej strony izby na niego patrzyła i coraz podobniejszą stawała się do maski tragicznej, chudej, wynędzniałej, żałością niezmierną, niby wewnętrznym łkaniem, wstrząsanej. Wykrzywione jej usta były silnie zawarte, a jednak przemawiała ona, wyraźnie do starego przemawiała: „Tatulu, czy poznajecie mnie? Oj, tatulu, przypomnijcie sobie, jaki ja kiedyś był i zobaczcie, jaki ja teraz“!...
„Jezu Chryste najmiłosierniejszy, zmiłuj się nad nami!“ — szeptał stary.
Głowa nad beczką, w powietrzu jakby zawieszona, powoli trząść się zaczęła, powiekami ku staremu Mikule mrugając: „Nie żyć mnie z tobą, tatku, nie żyć mi w tej chacie, gdzie chleba nigdy nie brakuje i ludzie w zgodzie żyją... Przypadkiem jam tu przyszedł, i niewytrzymał, taj do chaty zaszedł, ale mnie tu nie żyć!... Zaraz wstanę i pójdę, bo grzechów dużo na świecie popełniłem, i żeby za nie żadnej pokuty nie było, nie można!... Tatku, ty sam powiedział i osądził, że nie można.“
Ku trzęsącej się nad beczką głowie głowa starego także trząść się zaczęła. Zdawało się, że odpowiada, powtarza: Nie można, synku, nijak nie można!...
Synowie gospodarza, jak pamiętamy, już od niejakiej chwili, powzięli co do nieznanego i dziwnego gościa pewne podejrzenie. Podejrzenie to widocznie wzrastało, bo oto zebrawszy gromadkę mężczyzn w jednym rogu izby, poczęli z niemi szeptać i nagle Aleksy zażądał od gościa okazania paszportu. Wszyscy mu przywtórzyli.
— „Może ty Bóg wie kto!“ grubo i posępnie krzyknął bednarz. „Może ty ten Bąk, którego za niewinną krew ludzką ścigają!“ — zawołał ktoś z gromady.
Z za beczki zerwał się człowiek groźny, z okiem rozbłysłym wściekłością ściganego zwierzęcia. Zerwał się, kij swój żelazem okuty podniósł i szeroko nim zamachnąwszy, ku drzwiom poskoczył. Ale w mgnieniu oka parobcy za ramiona go pochwycili. Rozległy się hałaśliwe krzyki: „Bąk! pewno Bąk! Łapajcie, trzymajcie!“ „Trzymajcie, ludzie, kiedy Boga kochacie, nie puszczajcie!“
Rozpoczęła się walka.
Chwytany zaszamotał się i wychylił nieco z pomiędzy otaczających go postaci i ramion.
„Przypadkiem do was zaszedłem, zdyszanym głosem mówił, przypadkiem, na godzinkę, bez żadnej złej myśli... i zaraz pójdę... Nic złego nie zrobię, tylko mię puście.. Na rany Pana Jezusa... Oj, ludzie...“
Stary Mikuła, w którego duszy toczyła się straszna walka, wstał znowu z ławy i już na nią jak wprzódy nie opadł. Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich obecnych wydał im rozkaz niespodziewany: „Puście go i rozstąpcie się...“ Aleksy chciał się sprzeciwiać. Ponuro spojrzał nań stary, a zaś nieszczęśliwemu urwanym słowem kazał iść — i nie grzeszyć więcej.
Nieszczęśliwy syn wszelako nie odchodził jeszcze. Na starego patrzył, aż parę szerokich kroków uczynił, na ziemię runął i do wielkiej, bosej, pyłem okrytej stopy Mikuły ustami przylgnął. Łzy jak groch toczyły się po policzkach starego. Prędkim ruchem za koszulę sięgnął, w ręku zaszeleściały mu papierowe pieniądze. Ku leżącemu nachylił się i wyprostował natychmiast. „Nie grzesz więcej“ powtórzył i z naleganiem, ze strachem jakby kilka razy wymówił: „Idźno, idź prędzej.“ Po sekundzie zaś, wielkie ręce splatając, dokończył szeptem: „z Bogiem.“
W opowiadaniu, którego treść podaliśmy tutaj, ogromnie znać tę wielką miłość, którą ma Orzeszkowa dla ludzi. Serce tej pisarki posiadało i posiada zdolność bardzo mocnego i głębokiego kochania. Miłuje ona wielki ogół, t. j. naród w ojczyznie, miłuje wszystkie tego narodu części składowe, a oprócz tego obchodzi ją zawsze i wszędzie każda napotkana, dostrzeżona dusza człowiecza, boli i porusza każda poszczególna niedola.
Orzeszkowa rozumie i odczuwa cierpienie ludzkie, dlatego też umie je tak doskonale odtworzyć i wyrazić, jak to ma miejsce w przytoczonym powyżej opowiadaniu. Odczuwa także bardzo głęboko tę najgorszą i najstraszniejszą w świecie rzecz — krzywdę. Bolesne zrozumienie krzywdy zniewoliło ją do napisania powieści, o której teraz poniżej mówić będziemy.
Nazwa tej książki: „Sylwek Cmentarnik.“ Są to smutne i przejmujące dzieje opuszczonego dziecka, syna biednej dziewczyny uwiedzionej przez bogatego pana, który ją rychło porzucił, z lekkim sercem zapomniał o niej, a o synu swym nie wiedział nic, aż do chwili, gdy mu go przed oczy postawił zbieg okoliczności, jak zemsta losu. Uwiedziona kobieta, w wyczerpaniu będąca i w nędzy, porzuca dzieciaka u ludzi, którzy chwilowo do siebie ją przyjęli. Nie zgłasza się już potem nigdy.
Sylwka wychowują owi przygodni opiekunowie, a ponieważ są to ludzie bardzo biedni, surowi, zgryźliwi i twardzi, dola sieroty przedstawia się niewesoło. Zaznał Sylwek głodu, chłodu i szturchańców a połajanek co niemiara. Jednego tylko nie mógł sobie nigdy przypomnieć, oto dobrego słowa, albo zaznanej pieszczoty. Opiekun jego, Łukasz, był od lat wielu stróżem przy miejskim cmentarzu; chałupka, w której mieszkał z żoną i podrzutkiem sierotą, znajdowała się tuż przy ogrodzeniu cmentarnym. Maleńki Sylwek chował się z tego powodu rzeczywiście wśród mogił, pomiędzy grobami bawił się i biegał, goniąc motyle; na kamiennej płycie któregoś z pomników niejednokrotnie noc przespał latem, a nawet w jesieni. Nie posiadał nazwiska, nazwano go przeto: „Cmentarnik.“
A tymczasem ojciec tego nędznego dziecięcia, bogaty i wielmożny pan Tytus Tarżyc pędził życie wygodne, piękne, miłe.
Ożenił się z panną wielkiej urody, miał dom mieszkalny, a raczej pałac, pełen ślicznych obrazów i książek i sprzętów ozdobnych, przyjemnych dla oka. Młodemu małżeństwu urodziła się córka, którą pan Tarżyc niezmiernie kochał i otaczał troskliwością największą, pieszczotami, staraniem i zbytkiem.
I nieświadomym był ten kochający ojciec, że gdzieś niebardzo daleko, w zgoła odmiennych warunkach wyrastało pośród nędzarzy jego drugie dziecko, tak samo krew z krwi, kość z kości jego.
Nie pamiętał, nie znał, nie przyszło mu nigdy na myśl. Uwiódł matkę i rzucił; istnieniem dziecka nie zaprzątał się ani przez jedną godzinę.
Krzywda!
Gdy Sylwek miał lat kilka, zdarzył się wypadek, który na umyśle jego dziecięcym pozostawił niezatarte wrażenie.
Pewnego wieczora przywędrował do chaty Łukasza niejaki Szymon Kępa, z zawodu nauczyciel ludowy.
Dziwnym człowiekiem był ten Kępa. Niegdyś jako małe dziecko odznaczał się niezwyczajną tkliwością serca. Na widok męczonego dorożkarskiego konia siadał na chodniku ulicy i płakał; starej i okaleczonej żebraczce pod kościołem przynosił od ust własnych odejmowane kawałki chleba i sera.
Rodziców miał ubogich: ojciec jego naprawiał obuwie, matka sprzedawała na rynku pieczywo i owoce. Gdy ojciec umarł, straganiarka wdowa tyle dokazała oszczędnością i pracą, że mogła syna jedynaka oddać do szkoły. Chłopiec począł uczyć się dobrze, jednakże niebawem w tej gorliwości ostygł. Zgoła nie przez lenistwo, ale ponieważ zajmowały go różne myśli, o których nie mówił nikomu. Jednocześnie rozwijała się w nim w skrytości pycha; mniemał o sobie, że jest czemś nieskończenie lepszym od swych kolegów. W wieku lat 17-tu nagle zaprzestał całkowicie nauki. Zniechęcił się do niej. Pytany o przyczynę, mówił: „Na nic się to nie zdało; z nauką, czy bez nauki ludzie zawsze jednako cierpieć będą.“
Z tej odpowiedzi widzimy, iż rzeczą, która tak zajmowała umysł młodego Kępy była sprawa cierpienia ludzkiego. Mozolił się nad tym, a mając w skrytości serca wysokie o sobie mniemanie, rychło przyszedł do sądu, że jest przeznaczony do niezwyczajnych czynów, do tego mianowicie, aby naprawił, przerobił i wyratował cierpiącą ludzkość.
Jakże się zabrać do tak trudnego zadania? Młody Kępa wierzył, iż można dokonać tego przez miłość. Oto chciał w sercach ludzkich wzniecić tyle miłości, ażeby pod jej wpływem bogaci dobrowolnie podzielili się majętnością swą z ubogiemi.
Dusza Kępy była, jak z tego wnosimy, bardzo szlachetną i czystą; szkoda tylko, że nie dorównywał jej zaletom umysł niedosyć wykształcony i zaćmiony zbytniem rozumieniem o sobie.
Upłynęło lat kilka. Kępa już był doskonale ułożył, w jaki sposób świat naprawi, odmieni, ale nie miał od kogo i od czego zacząć; nie spotykał ludzi odpowiednich i nikt go jeszcze nie słuchał.
W tym czasie trafiła mu się posada nauczyciela w dobrach bogatego Tytusa Tarżyca, który właśnie ufundował swym kosztem kilka szkół początkowych wiejskich.
Kępa na tę posadę jechał z najżywszą radością w sercu. O panu Tarżycu dużo słyszał korzystnych rzeczy i miał nadzieję, że w nim sobie pozyska wspólnika przekonań, bardzo cennego, bo zasobnego w znajomości i znaczenie u ludzi. Marzył, że oto we dwu rozpoczną jakieś owocne działanie.
Przy szkole w majętności Tarżyca spędził lat parę. Nadzieje jego zostały zawiedzione. Co więcej, ten człowiek, który dotychczas pragnął jedynie zaszczepienia wzajemnej miłości w sercach ludzkich, teraz sam począł odczuwać bardzo gwałtowną nienawiść.
Powodu do tego nastręczyło następujące zdarzenie. Kępa serdecznie pokochał młodą, piękną włościankę Rozalję Klinównę, która się wychowała we dworze Tarżyca i pozostawała na usługach jego matki.
Na nieszczęście i dziedzicowi wpadła w oko piękna dziewczyna. Po śmierci starej pani zbałamucił ją, uwiódł i następnie dłużej o niej nie myśląc, pozostawił losowi.
Kępa niezmiernie nad tym cierpiał; jednak, jak to sam mówił, narazie współzawodnikowi przebaczył.
Opowiadał o tym później w ten sposób: „Przebaczyłem. Stanąłem przed nim i powiedziałem mu: pojmij ją za żonę i uczyń ją szczęśliwą. Ja się oddalę. Niema na świecie nic, czegobym się nie wyrzekł i nie dokonał dla szczęścia jej i twego. Wtedy wiecie, jak on mi odpowiedział? Oto wybuchnął śmiechem i kazał mi wyjść za drzwi“.
Zabawną wydała się temu panu sama myśl naprawienia w ten sposób krzywdy biednej dziewczynie. Tymbardziej zapewne, że właśnie w tym czasie ubiegał się o rękę zamożnej i starannie wychowanej panny z sąsiedztwa.
Gdy się to działo, opuszczona Rozalja Klinówna powiła syna, któremu dano na chrzcie imię Sylwestra.
Kępa z sercem zgorzkniałym, z poczuciem nienawiści, którego, pomimo walki, przytłumić w sobie nie mógł, przez kilka lat z rzędu pędził żywot ubogi, tułaczy. W wędrówkach swoich po okolicy natrafił kiedyś na chatę cmentarnego stróża Łukasza. Tam, widok sieroty Sylwka zaniepokoił go i zadziwił. To dziecko tak mu kogoś przypominało wszystkiemi rysami twarzy. Czyżby to syn był nieszczęśliwej Rozalji? Domysły Kępy sprawdziły się najzupełniej, gdy obaczył metrykę dziecka. Zalał się rzęsistemi łzami. Rozpytywał o nieznaną Łukaszom kobietę, kiedy była i dziecię przyniosła, co mówiła, jak wyglądała i dokąd ztąd odeszła? Nie wiele objaśnień mogli dostarczyć Łukasz i Anastazja, jego żona. Kobieta poszła do miasta, nie wróciła nigdy, przepadła.
Kępa wziął chłopca na kolana i pieścił go czule, a potem nagłym ruchem usunął i obu dłońmi pochwycił się za głowę: „O, Boże! zawołał, wyrzuć Ty mi z serca gniew ten i tę nienawiść! O, Boże! daj mi siłę do walki z tym jadem!“
Walka istotnie, walka namiętna malowała się na twarzy człowieka tego, którego zwykłym wyrazem była miękkość niewieścia prawie i dziecięca słodycz. Teraz ze wzrokiem ponurym, a rozognionym, trzęsącemi się usty szeptać zaczął:
„I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... O! wzniosła modlitwo, wryj się ty aż do dna istoty mojej. O, przebaczenie, tyś nierozłączne jest z miłością; ja sługa i apostoł miłości przebaczyć powinienem, przebaczyć, przebaczyć!“
Nagle opadł na ławę, zmęczony, zdyszany. Otarł dłonią pot, który mu wystąpił na czoło i stłumionym głosem wymówił:
— „Nie mogę! nie mogę! nie mogę zapomnieć, nie mogę przebaczyć! Nienawidzę go za nią, za siebie, za tę niewinną istotę... Nienawidzę go za to, że on pierwszy wlał we mnie ten jad występny, pokalał mego ducha, sprawił to, że nie mogę już powiedzieć o sobie: jestem doskonały!“
Z ciemnym ogniem w turkusowych źrenicach i jadowitym uśmiechem, wijącym się po zwiędłych wargach, pociągnął znowu ku sobie Sylwka i obejmując go ramieniem, nad samą twarzą jego szeptać zaczął:
— „Słuchaj mię, moje dziecko, i zapamiętaj to, co ci powiem. Jesteś skrzywdzony srogo, strasznie skrzywdzony... To ubogie, zimne domostwo, w którym się wyhodowałeś, te łachmany, które cię okrywają, to grube i niedostateczne jadło, które spożywasz — nie są tym, co ci się od świata i ludzi należy. To wszystko przedstawia tylko krzywdę twoją!... Miejsce zaś przynależne ci na świecie — to śliczny pałac, ciepły, jasny, pełen rzeczy cudownej piękności, pełen pieszczot, pocałunków, szczęścia! Oto co ci się na tym świecie należy i z czego cię odarli!... Pamiętaj, że to wina jednego z tych, którzy mieszkają tam... wysoko! Nie mówię ci: przebacz! bo sam przebaczyć nie mogę. Ale nie mogę też zemścić się, więc mówię ci: mścij się! mścicielem bądź krzywd swoich i tobie podobnych. Ty i ja, różnemi drogami prowadzić będziemy ludzkość do doskonałości i szczęścia; ja, opowiadając miłość, ty dokonywując pomsty... Rośnij na to, abyś się pomścił!“
Przenocowawszy w chałupie Łukasza, Kępa dalej w świat powędrował, ale słowa jego, wyrzeczone tego wieczora, pozostały Sylwkowi w duszy. Wgryzły się w pamięć dziecka i nic ich ztamtąd wyrugować nie mogło.
Jakież były dalsze losy chłopaka?
Po kilku latach Łukasz utracił nędzną posadę cmentarnego dozorcy; żona jego ze zmartwienia umarła. Wdowiec z chłopcem wyprowadzili się do miasta. Za ostatnie posiadane pieniądze nabył Łukasz katarynkę, na której odtąd po podwórzach domów wygrywał, a zaś Sylwek jaskrawo wystrojony musiał pod takt muzyki tańczyć i śpiewać. W ten sposób zarabiali na życie.
Później, gdy stary opiekun całkiem podupadł na siłach, Sylwek odziedziczył katarynkę i rzemiosło grajka; żywił starego i siebie.
Był to już wtedy chłopak lat 18-tu czy 19-tu, smukły i przedziwnej urody.
Osobliwie oczy miał bardzo piękne.
Los zdarzył, że parokrotnie spotkali się na podwórzu i na ulicy, młody grajek i często przyjeżdżający do miasta pan Tytus Tarżyc. Piękność chłopca zwróciła na siebie uwagę pana, ale Sylwek do tego nieznajomego odczuwał zawsze jakąś głuchą, a gorzką niechęć, której sam nie rozumiał.
Pewnego roku pan Tarżyc zjechał do miasta na mieszkanie na całą zimę.
Tegoż roku Sylwek zetknął się po raz drugi w życiu z Szymonem Kępą.
Przez czas ubiegły Kępa przechodził różne koleje. Przemieszkiwał po rozmaitych zakątkach, najczęściej w niedostatku będąc, a nawet w biedzie, ale zawsze pochłonięty jedyną myślą i jednym planem. Zamierzał napisać olbrzymie dzieło, księgę, w którejby się zawarły wszystkie jego projekty i marzenia o przyszłym uszczęśliwieniu ludzkości. Zanim to nastąpi, pouczał żywym słowem kogo się dało i gdzie się dało. Skutek owego nauczania bywał rozmaity; aliści raz spotkała Kępę niespodziewana, a ciężka przygoda. W pewien zimowy wieczór, znajdując się w karczmie pośród tam zgromadzonej ludności wiejskiej, zawiązał jak zwykle długą rozmowę. Niebawem zapał ogarnął go taki, że wskoczył na ławę i z wysokości tej przemawiać zaczął. Dopóki mówił o cudownych maszynach, o przyszłym raju ziemskim, o równości wszystkich ludzi pomiędzy sobą, o potrzebie wzajemnego kochania się i t. d., dopóty ludzie słuchali go z różnemi nastrojami ducha, lecz cierpliwie i nawet ciekawie. Lecz gdy przechodząc do drugiej części swoich dowodzeń, wołać począł o równy pomiędzy ludźmi wszystkiemi podział dóbr ziemskich, usposobienie słuchaczy ulegać poczęło znacznej zmianie. Dostatni gospodarze, którzy posiadali spore kawały gruntu, a w spichrzach znaczną ilość zbożowych zapasów, z niepokojem oglądać się poczęli na parobków swych i najmitów, którzy ani na grunta, ani na zapasy i inwentarze jeszcze się nie zdobyli. Parobcy zaś i najmici, odziani w dostatnie kożuchy, podejrzliwie spoglądali na samego mówcę, którego wytarta i podarta odzież, wcale do pory roku zastosowaną nie była.
Gospodarze myśleli, że wcale niedogodną byłoby rzeczą, jeżeliby parobkom i najmitom przyszło do głowy przystąpić do równego z niemi podziału gruntów i zapasów; ci ostatni zaś, szyderczo ku mówcy wykrzykiwali: mądryś! chciałbyś pewnie, abyśmy ci połowę kożuchów naszych oddali!
Gdy Kępa zaczął proponować środki, za pomocą których plan równego podziału dóbr urzeczywistnionym być może i z twarzą w ogniu zawołał, że niechętni, samolubni i opierający się dziełu zbawienia ludzkości, przeznaczonemi zostaną jak suche drzewa na spalenie i zagładę, w karczemnej izbie powstał krzyk i tumult wielki, gniew i śmiech, wydrwiwanie i pogróżki.
Koniec końców ściągnięto mówcę z ławy, związano mu ręce postronkami i oddano go władzom miejscowym, które, po wytoczeniu sprawy, skazały Kępę za usiłowanie burzenia porządku publicznego na trzy lata zamknięcia w więzieniu.
Postępek, którego się przeciw niemu dopuścili „maluczcy i cierpiący“ jak ich nazywał, uderzył w Kępę jak grom i na czas pewien przytępił i tak nieporządne zazwyczaj władze jego umysłu. Wpadł w rodzaj ponurego osłupienia, a znieruchomiałe, głęboko zdumione jego oczy i gorzki uśmiech nadawały mu pozór warjata.
Młody Sylwek zetknął się z Kępą powtórnie w pół roku po wyjściu tego ostatniego z więzienia. Odtąd stosunki ich były ciągłe i ścisłe.
Kępa w owym czasie już był bardzo dalekim od łagodnych, miękkich uczuć młodości swojej. W duszy jego nietylko mieściła się, ale coraz wzrastała gryząca nienawiść do „wielkich tego świata“.
Taką nienawiścią nasiąkał szybko podatny ku temu, a obcujący z Kępą Sylwek.
Do izdebki w suterenach poczęli stopniowo zaglądać i inni słuchacze; najczęściej jednakże przebywała tu gromadka opuszczonych i zaniedbanych dzieci.
Orzeszkowa, opisując smutne losy Sylwka, przy tej sposobności pokazuje nam różnych nieszczęśliwych, upośledzonych, skrzywdzonych, z któremi chłopak spotykał się nieustannie, o których się ocierał w zaułkach, po szynkach i norach wszelkiego rodzaju.
Duże miasta mają zawsze dwojaki wygląd: na pierwszy rzut oka i jakby na powierzchni, zamożność, ruch ożywiony, szerokie ulice, piękne sklepy i domy; dalej i głębiej, jak gdyby na dnie, ciemne zaułki, zatęchłe i wilgotne mieszkania, ubodzy ludzie nieoświeceni, szynki pijanych pełne, słowem — nędza.
Orzeszkowa umiała wypatrzeć ją, wyrozumieć i wyczuć. I wystawiła z serdecznym żalem i bólem.
A najbiedniejszemi wśród biednych są dzieci, istoty, którym się święcie należy opieka, troskliwość i nauka, a które, zamiast tego, doznają poniewierki i głodu, oraz najgorsze przykłady miewają przed oczyma. Więc gromadkę takich nieszczęsnych opisuje autorka w powieści o Sylwku Cmentarniku.
Któż te opuszczone niekiedy przygarniał do siebie? Kępa. Ale taki opiekun nie mógł ich naprawdę poratować, przytulić, oświecić. W jego własnym umyśle panowała ciemność i pomieszanie pojęć. Dzieci, które przychodziły do Kępy, kradły. Widział to i w głębi serca niepokoił się tym i zasmucał. Wszelako nic nie mówił. Ani chciał, aniby umiał przeszkodzić. Zresztą przecież sam otoczenie swoje pouczał, że człowiek ma prawo sięgać po rzeczy potrzebne sobie — każdym sposobem.
Książka o uszczęśliwieniu przyszłym ludzkości w tym czasie ukończoną została i należało ją wydrukować. Nie było za co. Kępa postanowił uczynić rzecz dla siebie najprzykrzejszą, a mianowicie udać się z prośbą o potrzebne pieniądze do ludzi majętnych, czyli do „wielkich tego świata“. Zamiar wykonał, ale bez powodzenia. Osoby, do których przychodził, by zamiar swój wytłomaczyć, żądając pomocy, przeważnie brały go za warjata. Okazywano mu czasem litość, czasem śmiech i szyderstwo.
Niepowodzenie to wzmogło żal, gorycz i nienawiść biednego Kępy. Odzywał się teraz, że nie wystarcza działać na ludzi miłością, miłości ich nauczać, że trzeba do tych bogatych a głuchych i pysznych przemówić jakiemiś strasznemi rzeczami, nieszczęściem, któreby dotknęło i przeraziło.
W izdebce swojej po nocach prowadził o tym z Sylwkiem i paru innemi długie a gorzkie rozmowy.
I dojrzewało nasienie nienawiści.
Wreszcie pewnego dnia, a raczej znów pewnej nocy przysunął Sylwek do Kępy twarz, od której buchało gorąco i ciężkim szeptem zapytał: „A czy, jeżeli nie oddają, nie można wziąć?“
Kępa drgnął i pobladł.
Chłopak coś mu dalej szeptał do ucha.
Kępa nagle zdmuchnął świecę, w ciemnościach zaszemrał naprzód pełen zgrozy wykrzyk: „Wielki Boże!“ a potym słychać było długie, długie szeptanie, pełne rozmyślań z jednej strony, a uniesień z drugiej, rozmowę dwu tych chorych, rozjątrzonych, zbuntowanych duchów.
Zamiarem Sylwka było ograbić dom Tarżyca, do którego uczuwał zawsze szczególny, niezrozumiały dla siebie samego żal i głuchą, zapiekłą w sercu wściekłość.
Gdyby Tarżyc własności swojej bronił, ano — to zabić.
Chłopiec nie wiedział, że się na własnego ojca zamierza, ale Kępa oczywiście pamiętał o tym żywo. Dlatego też w dniu stanowczym przez chwilę zapragnął wychowańca swego powstrzymać. Zamyślony smutnie tak mówił: „Nie tego pragnąłem, nie o tym marzyłem, nie takiemi sposobami zamierzałem pierwotnie odrodzić ludzkość. U punktu wyjścia mego była miłość, sama tylko przeczysta i przegorąca miłość, lecz wielki Boże! ileż żywiołów innych przybrała w siebie, tocząc się drogą pełną przeróżnych nadziei, zawodów i nędz...“
Długo, może godzinę całą, milczeli obaj. Potem szept Kępy głośny, wyraźny, rzucił w mrok jeden tylko wyraz: „Idź!“
Sylwek wstał i wyszedł z izdebki.
Koniec powieści taki, że istotnie w noc ciemną dostaje się Sylwek przez wyważone okno do mieszkania Tarżyca.
W pierwszym zaraz pokoju nie było światła, ale nagle błysnęła zapałka i zapalono świecę. Z poza stołu podniósł się Tarżyc, który nie spał pomimo późnej pory, jeno tu siedział pogrążony w zadumie.
Dostrzegłszy, co się dzieje, skierował się do dzwonka, aby wezwać pomocy. Lecz Sylwek jednym sprężystym krokiem drogę zagrodził. Jednocześnie błysnął nóż w jego ręku. Syn i ojciec tak stali przez chwilę naprzeciw siebie.
„Wtym w przyległej sali dały się słyszeć pośpieszne i tłumne kroki. Była to policja sprowadzona przez jednego z krewnych Tarżyca; krewny ten przewiedział się o napadzie. Na zapytanie policjantów, czy w zamiarze kradzieży tu przyszedł, Sylwek odpowiedział spokojnie: „Nie; kraść nie chciałem, ale zrabować dom ten — do szczętu.“
— A tenże nóż? Czy kogo zabijać nim myślałeś?
— Nie, bo mam dwie silne ręce, któremi zadusić go mogłem!
— A taki młody jesteś! — wykrzyknął urzędnik.
Spuszczając powieki, ciszej niż wprzódy, Sylwek odpowiedział: „Chciałbym wcale nie być.“
Teraz Tarżyc zadrżał. Taka nienawiść i taka rozpacz przeraziła go do głębi. Więc mówić zaczął: „Widziałem cię już kilka razy: kto jesteś?“
Z za zaciśniętych zębów chłopaka wyszła odpowiedź: „Nie wiem.“
— „Nie miałeś chyba nigdy na świecie nikogo. Któż jest twój ojciec“?
Tak samo jak wprzódy odrzekł: „Nie wiem!“
— „Ale ja wiem“, zaszeptał nad samym prawie uchem Tarżyca Kępa, który tu wszedł za innemi niepostrzeżenie, aby swej zemsty dokonać. Wymówił parę słów cichych, a gdy mu Tarżyc nie wierzył: wołając „Zkąd wiesz? dowody! dowody“! Kępa wydobył przyniesioną przez siebie metrykę Sylwka. Półgłosem, uroczyście odczytał: że „takiego to a takiego roku i dnia w parafialnym kościele Targowskim ochrzczonym zostało dziecię płci męskiej, urodzone z Rozalji Klinównej i niewiadomego ojca. Na imię mu dano Sylwester.“
Tarżyc obie dłonie podniósł do czoła i krzyknął: „Tak! tak, tak! na koniec przypomniałem! pamiętam! wiem!“ Zachwiał się i bezprzytomnie runął na sprzęt najbliższy.“
Gdy się go dotrzeźwiono, zerwał się, w głąb mieszkania biegnąc, zawołał: „Wróćcie! wróćcie! Przyprowadźcie mi tego... tego... to dziecko!“ Ale już próżnym było wszelkie wołanie. W ciemną noc, wpośród mroźnego wiatru i śnieżnej zamieci policja uprowadziła na długą, niezgłębioną niedolę i na zatracenie jego własnego syna, rodzone jego, a skrzywdzone dziecko.
Smutna opowieść. Stary jest świat nasz i pełen bólu, a co jeszcze dotkliwsze, krzywdy.
Ludzie, obdarzeni wyższemi zdolnościami i mocą głębszego na rzeczy wejrzenia, słusznie czynią, dobywając na jaw te krzywdy przez wielu niezrozumiane. Spełniają w taki sposób swój obowiązek.
Orzeszkowa nigdy obowiązkowi temu nie uchybiła w najmniejszej mierze. Nigdy nie przemilczała o dostrzeżonej niesprawiedliwości i błędzie, czy winie.
Stary jest świat nasz, a obok wiekowych krzywd i ucisków, pełen także wiekowej tęsknoty, aby się od tych brzemion wyzwolić. Z dawien dawna pojawiali się ludzie, których nierówność i niesprawiedliwość społeczna przejmowała głębokim bólem i którzy przeróżne środki obmyślali jako lekarstwo, na zaradzenie złemu. Ludzi takich powinno być i będzie coraz więcej. Coraz gorętsze powstaną wysiłki, by przecież na świecie wzeszło dobro. Jednakże nie wystarcza chcieć tego dobra, tej sprawiedliwości i przyszłego szczęścia dla wszystkich. Stanowczo nie wystarcza, bowiem potrzeba umieć ku temu dążyć i na te cenne rzeczy pracować.
Dlatego też obok serdecznych pragnień niezbędnym jest kierownictwo rozumu i spokój postępowania. Dlatego to osobniki podobne do Kępy, ludzie niedouczeni, a jednocześnie zarozumiali, zgorzkniali i chorzy na duszy, przynoszą tym pokrzywdzonym, za których walczą, nie korzyść i pomoc, ale jedynie szkodę.
Kępa nie podniósł, nie oświecił, nie wyratował Sylwka, ale go ostatecznie zgubił.
Czytając tę smutną powieść, rozumiemy myśl Orzeszkowej. Oto źle jest, że dzieje się krzywda na świecie, a równocześnie niedobrze i ciężko, że pojawiają się tacy niewłaściwi, nierozumni lekarze, co to nie pomagają, a tylko niszczą i szkodzą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.