Hans Alienus/Część II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
HADES.

Żar południa prażył skalne wąwozy, któremi wędrował Hans Alienus ku samotności.
Znurzyła go daleka droga, czoło mu ogorzało, wyrosły długie włosy, niby kobiecie, pół jeno miał flaszki wody, a nie słyszał innego odgłosu prócz skrzypienia piasku pod własną stopą, oraz cichego szmeru muszelek na pielgrzymim płaszczu.
Nie było tu roślin, ni wody, a słup dymu nie świadczył o pobliżu władcy ognia, człowieka. Wędrowca otaczały jeno chaotycznie porozrzucane, żółte bloki skalne, a na ścieżkach piaskowych, biegnących w dale bezkreśne, nie widniał ślad podkowy, ni pazura dzikiego zwierza.
Alienus obejrzał się badawczo i zobaczył nakoniec, pośród dwu kamieni, na ziemi deskę drewnianą, z dużym pierścieniem żelaznym, na której widniał napis:

Tędy umarli idą w przeszłość świata,
W krąg życia, który objęła zatrata.

Stał przez chwilę ogarnięty wahaniem. Otwarł flaszkę i spojrzał pożądliwie na wodę, gdyż cierpiał wielkie pragnienie. Podnosił kilka razy naczynie do ust, wkońcu jednak wylał wodę zwolna na dłonie, jakby je umywał przed jakąś świętą czynnością. Potem pochylił się, ujął pierścień i odsunął deskę w bok.
Znalazł na jej stronie spodniej blady napis, nadgryziony białą pleśnią i trudniejszy do czytania:

Jeśli atoli żywym zejść ci padnie,
Nie mów nikomu skąd przychodzisz ninie.
Gdyż ciemń otoczy cię, jak w grobie, na dnie,
Ciemń, w której wszystko w jedną nicość spłynie.
I będziesz błądził, skazany na wieki,
W samotni, hańbie pośród ludzi wiela...
Ten kraj, tak bliski życiu, a daleki,
Epoce twojej nie da przyjaciela.

Zapalił szczapę smolną, wetkniętą już poprzód za pas, i zszedł ostrożnie po stopniach. Gromada wstrętnych czarnych sępów zerwała się ze skał i jęła zataczać nad nim koła, przecinając chmury dymu pochodni. Długie, żółtawe szyje ptaków, pozbawione piór, wyciągały się ku jego oczom, tak że musiał bronić ich laską pielgrzymią.
Po obu stronach miał kolumny z sękatych, zwęglonych pni sigillarji, mury pokrywał kostkowaty deseń z odciskami gałęzi lepidodendronów, o łuskach jaszczurczych, zaś wiodące coraz to niżej stopnie schodów wykładane były kopalnemi potworami i gadami. Naogół był to świat zamarły, który utracił już posiadanie bytu.
W ciemni posłyszał Alienus nagle jakieś szepty i, wyciągnąwszy pochodnię, zobaczył trzy sklepione kurytarze. U wnijścia do lewego siedzieli trzej mnisi, przysłaniając dłońmi oczy, u prawego siedziała dziewczyna, a przy środkowym nie było nikogo.
— Czy i ty przychodzisz także oskarżać zmarłych? — spytała dziewczyna, patrząc nań chłodno i smutnie. — Czy słyszałeś o naszyjniku, który miałam skraść cesarzowej Faustynie, ja, służebnica jej? To kłamstwo.... proszę, wierz mi. Podczas tej kradzieży siedziałam wraz z innemi służebnemi w przedsionku i przędłam. A mimo to pogłoska rozpełzła się wszędzie, nie dając mi spokoju nawet w krainie zmarłych. Wy, żywi, nie macie wyobrażenia o bezsilnym gniewie, jaki wije się w ziemi, którą przewraca łopata wasza, lub depce stopa. Umarli bronić się nie mogą przeciw jadowitym oskarżeniom, które na nich rzucacie w pismach swych i tradycjach. Wasze dzieła historyczne pełne są zarzutów, których odeprzeć nie mogą już zmilkłe wargi nasze.
— Legenda o tobie, dziewczyno, — odparł Alienus — przeszła już w niepamięć.
Wstała zalana rumieńcem i wybąknęła:
— Mogę tedy spocząć. Nie potrzebuję też owej tabliczki woskowej, jaką dzierżę w dłoni. Dam ci ją w podzięce za radosną wieść. Jak widzisz, oprawiona jest w czerwoną ramkę drewnianą, u której wisi ołówek na srebrnym łańcuszku. Posiada ona tę właściwość, że nieprawda zapisana na niej znika zaraz, jakby starta ręką ducha.
Wziął tabliczkę i przymocował ją łańcuszkiem do sznura, którym był opasany.
— Wolałbym, — powiedział — gdyby ukazywała się na niej sama przez się prawda.
— Prawda — odparła dziewczyna — nie została nigdy jeszcze zapisana przez człowieka. Zaznacza ona jeno swe istnienie przez to, że niweczy kłamstwo.
Zanim mógł zaprzeczyć dziewczynie, wstał jeden z mnichów i rzekł:
— Jesteśmy trzej mnisi, Teofilus, Sergus i Hyginus. Chcieliśmy żywcem dotrzeć do bram raju, który nam się przedstawiał jako osiedle śniegu i purpury, pełne świątyń, na kryształowych opartych kolumnach. Siądź przy nas. Nacóż iść dalej, skoro wyjść poza siebie samego nie zdołasz nigdy. A może wolisz, by cię dziewczyna zaprowadziła w kurytarz poszukiwaczy prawdy? Niedawno słyszeliśmy dolatujący stamtąd spór jałowy i marny na temat koloru pantofli Sardanapala. Czyń, co chcesz. Nie chcemy się atoli okazać gorszymi od tej dziewczyny i obdarzymy cię także. Znam cię, pielgrzymie, a oczy twe błyszczą pożądaniem. Uczyniwszy pociągnięcie dłonią po twych oczach, nadamy ci nadludzką władzę nad krainą cieniów. Będziesz mógł wstrzymać słońce i poruszyć kamienne nogi sfinksów. Nie zapomnij tylko napisu na desce, bo, jeśli zdradzisz swe pochodzenie, władza twa przepadnie. Przychodzisz ze świata zgnilizny, klątwa spoczywa na synach twej epoki, a wirujące nad tobą sępy spodziewają się obfitej uczty tam, skąd przyszedłeś.
Hans Alienus ruszył dalej, ale nie wszedł on w kurytarz mnichów, ani kurytarz pilnowany przez dziewczynę, jeno ruszył w środkowy.
Niebawem błękitnawa światłość zmieszała się z blaskami pochodni, a drogę zastąpiła niegotliwa woda. Na przeciwbyłym brzegu spał przewoźnik obok czółna, do połowy wyciągniętego na brzeg, porosłego biało zielonym mchem. W dali widniały do nieskończoności sale grot, zdobne w pasy stalaktytów, przelśnione błękitnawą, martwą poświatą. Sieć białych korzeni obejmowała skaliste podłoże, a drzewa stały smukłe, sztywne, niby topole, jednak miast korony, każde z nich miało tylko jeden jedyny, zwiędły, brunatny liść palmowy na szczycie. Wokół bezbarwnych pni spały grupy ludzi, z głowami na dłoniach, zaś głowy te przysłaniały chusty. Mech rósł w każdym głębszym fałdzie płaszczów, oraz pomiędzy ich palcami, byli atoli przezroczyści, tak że korzenie i ziemia przeświecała przez ich ciała i szaty.
Hans Alienus przykląkł, zdjął kapelusz pielgrzymi i zawołał przez wodę głosem drżącym od wzruszeniai czci:
— Przewoźniku! Dam ci znacznie więcej niż dwa obole, jeśli spełnisz me życzenie i zawieziesz mnie na święte wybrzeże państwa cieniów.
Przewoźnik zbudził się, a gdy przecierał oczy, mech z palców jego i szat jął odpadać pękami.
— Czegóż to chcesz? — spytał zaspanym, gniewnym głosem. — Wszakże jesteś człowiek żywy, a żywi przekreślili nas, zacząwszy liczyć czas od roku pierwszego. Wróć lepiej na górę i zostaw nas w pokoju.
— Nie przybywam do was jako syn mojej epoki! — odparł Hans Alienus. — Nie chcę badać wody Lety, ni Styksu i rozprawiać o alkaloidach. Przybywam ożywić wasze twarze, napełnić sklepienia Hadesu rozgwarem głosów, oklaskami, dymem ognisk, wonią pieczeni na rożnach i ostrym odorem skórzanych zbroi, mięknących w beczce garbarza. Jeśli nie zechcesz mnie przewieźć, sam spróbuję przedostać się na drugi brzeg.
Napełnił kapelusz pielgrzymi czarną wodą i wychylił ją chciwie, mimo że miała smak niemiły, słodkawy i uderzyła mu do głowy, niby wino palmowe. Zatoczył się, ledwo mogąc ustać na nogach.
Widząc to, skoczył przewoźnik i zawołał głosem tak przenikliwym, że wszystkie cienie zbudził ze snu:
— Nieszczęsny! Do czegóżto doprowadziło cię zuchwalstwo twoje! Niepamięć przeszłości daje czysta woda letejska, ty jednak wypiłeś czarną wodę Styksu, a przezto zachowasz pamięć rzeczy minionych, natomiast wobec teraźniejszości ślepym będziesz. Duch twój zalicza się już do cieniów, ciało zaś życie mieści w sobie. Jeśli wrócisz na świat, będziesz kroczył pośród żywych, jak widmo bezdomne, niezrozumiałe, nie mogące zebrać własnych myśli.
Hans Alienus nie rozumiał już słów przewoźnika, zataczał się, jak pijany, widząc jeno latające nad swą głową czarne ptaki, odbite w martwej wodzie. Nie krzyczały, syczały jeno zcicha, a skrzydła ich wydawały lekki pogwizd.
Czas przetaczał się z głuchym łoskotem wstecz całemi tysiącleciami, niby ciężarowy wóz, co spada po stoku dosiężonego już wzgórza. Słyszał, jak otwierają się groby. Kończyste, gliniane lampki, jakie dają zmarłym, napełniały się ponownie oliwą i ujrzał w kurytarzu mnóstwo połyskujących języczków płomieni. Otoczył go krajobraz odmienny zgoła od tego, jaki opuścił właśnie. Słońce świeciło jaskrawo, tak że musiał na chwilę przysłonić oczy, oswoiwszy się atoli z blaskiem, spostrzegł, że stoi w ogrodzie palmowym, nad brzegiem rzeki. Wokół błękitniały roztocze pastwisk, zaś po falistych wzgórzach wspinały się żółtawe mury wielkiego miasta, przysłonione różową mgłą oddali. Pośrodku miasta sterczała schodowata piramida z lśniącym budynkiem na szczycie, a niebo poranne drżało łyskliwie barwami perłopławu, jak ślimak Arsinoi mokry jeszcze, dobyty przez rybaków z fal Morza Czerwonego.
Hans Alienus rozwarł ramiona, a nad jego obnażoną głową zabłysło słońce dawnych czasów. W uszach rozbrzmiewała mu mowa, zagasła dawno na ustach ludzkich, a w krzewach śpiewały ptaki, które przed tysiącami lat padły od strzał. Dawno zwiędłe kwiaty wznosiły barwne kielichy ponad ruń zmartwychwstałych posiewów, których ziarno niegdyś starte zostało w ręcznych młynkach wieśniaków. Wśród murów tajemniczo obronnego miasta roztrząsali siwi starcy kwestje znikłego świata, zaś ulicą wiedziono pod zielonym baldachimem parę oblubieńców, której potomkowie w setnem pokoleniu byli w grobie, nie zostawiając kostki, ni naparstka popiołu, ni pamięci imienia swego rodu. Pod czterema cyprysami targu rybnego wyklinała kulawa babina swych krewnych temi samemi słowy, jakich używała swego czasu, a w przedsionku wyniosłej świątyni śpiewali wychowankowie szkoły kapłańskiej ten sam ponury hymn, jakim czcili, onejże samej godziny, tego zmartwychwstałego poranka, swe bożyszcze w czasach prastarych.
Hans Alienus rzucił do wody pochodnię, upaloną aż po rękojeść, i w tej chwili szorstki głos obudził go z myśli i radosnego podziwu.
Barczysty, przysadkowaty starzec, z garbatym nosem i sumiastemi brwiami, stał opodal przy wodzie z resztkami glinianego dzbana w ręku. Ubrany jeno w brunatną koszulę, wymachiwał długim, czerwono malowanym prętem, o rękojeści w kształcie chrabąszcza.
— Przekleństwo tobie, o człowiecze nieznany! — wołał, drżąc z gniewu. — Rzuciłeś tuż przede mną tlejącą pochodnię w rzekę, ja zaś przeraziłem się tak, że upuściłem dzban, który właśnie miałem podnieść na głowę. Cóż powiedzą kobiety moje, jak sądzisz? Wiesz chyba, co to są kobiety?
Mężczyzna mówił grubym, niewyraźnym głosem, a słowa jego były niezdarne prostackie, niby trudny do odczytania napis szkolny. Ale Hans osiągnął zaraz zdolność zrozumienia ich i posługiwania się niemi.
— Tak to witasz cudzoziemca wyzwiskami? — powiedział. — Miast tego, mógłbyś, jak przystało uczciwemu człowiekowi, wymienić mi nazwę tego miasta, które budzi mój podziw rozległością murów wielką liczbą zębatych wież swoich.
— Skądże przybywasz, jeśli nie znasz miana miasta, leżącego pośrodku świata? — spytał starzec. — Czyż nie wiesz, że stoisz pod Babilonem? Po muszlach na twym płaszczu poznaję, że jesteś tokarzem skorup ślimaczych, który wykłada meble perłową masą. Ale nie potrafisz, zaiste, naprawić mego stłuczonego dzbana, oraz nie zdołasz zatamować potoku słów kobiet moich.
— Podaj mi przyjazną dłoń, jeśli zdołam doprowadzić twe kobiety do tego, że radować się będą z powodu rozbicia dzbana! — rzekł Alienus ucieszony, że w ciągu paru godzin dotarł do Babilonu przeszłości. — Czy to twój dom tam stoi, przy palmowym ogrodzie?
Starzec potwierdził, a Alienus rzucił kapelusz i laskę, potem zaś, wyrzekając głośno, pobiegł ku chacie, zbudowanej z cegieł suszonych w słońcu i pokrytej giętkiemi, palmowemi gałęźmi.
Otwarto klapę w drewnianych drzwiach i wytknęła głowę stara, poczerniała baba, o twarzy pełnej zmarszczek.
— Stało się wielkie nieszczęście! — jęknął, udając rozpacz i załamując ręce. — Chodź prędko, byśmy razem wzywać mogli ratunku!
— Kłamiesz! — mruknęła baba. — Słyszałam dobrze, że niezdarny i głupkowaty mąż mój rozbił dzban na wodę. Na tem koniec.
W otworze cisnąć się zaczęły teraz trzy dziewczęta, widocznie córki, wołając jedna przez drugą:
— Tak, tak, kłamiesz! Słyszałyśmy, jak ojciec rozbił stary, nędzny dzban. Załóż się, że tak jest, ty, postrzelony wrzaskunie!
— Cześć należy się prawdzie! — zawołał, przytrzymując z zewnątrz drzwi, które chciały otworzyć. — Nie wyjdzie żadna z was, dopóki nie powtórzy: Twierdzę, że to jeno stary, nędzny dzban stłuczony został. Cóż zależy na tym gracie?
Baba i córki zawahały się i wszczęły pomiędzy sobą spór, wkońcu jednak wszystkie cztery powtórzyły słowa Alienusa i zostały wypuszczone.
Były bose i miały jeno białe koszule, wycięte na szyi w klin, obrzeżony niebiesko. Włosy ich zaplecione były w mnóstwo cienkich warkoczy, zaś u każdego zwisała czerwona kulka drewniana, z dzwonkiem.
Matka była otyła i poruszała się zwolna, ale dziewczęta biegały zwinnie, zaś średnia, zgrabniejsza od sióstr, stanęła nad rzeką. Uderzyła się po lędźwiach i wydała przenikliwy okrzyk radości.
— Miałyśmy rację! — zawołała. — To tylko stary, nędzny dzban na wodę! Pewna byłam odrazu, że stanie na naszem.
— Oczywiście! Musiałyśmy mieć słuszność, ty głupi krzykaczu! — zaopinjowała matka, podkreślając swe słowa niegrzecznemi, drwiącemi gestami. Wszystkie cztery zbiły się w gromadkę i krzyczały tak, że im oczy wyłaziły — z orbit.
— Widzisz? — powiedział Hans Alienus, podchodząc do uspokojonego starca. — Urządź zawsze wszystko w ten sposób, by kobiety mogły mieć słuszność, a unikniesz sporów!
— Masz więcej rozumu, niż się zdarza u prostego wykładacza mebli! — rzekł starzec, dotykając pomarszczoną ręką pleców Hansa. — Pierwsza to oznaka mądrości umiejętność postępowania z kobietami, gdyż stanowią połowę świata. Może chcesz zostać u mnie, jako mój niewolnik?
— Nie chcę, ale radbym zostać u ciebie, jako człowiek wolny i pomagać ci w pracy.
Zgodzono się na to i obaj poszli, rozmawiając, ku domowi, za nimi zaś biegły hałaśliwe okrzyki kobiet.
Godziny spędzone w Hadesie, w dusznem powietrzu grot podziemnych, przejęły jednak członki Hansa Alienusa chłodem, którego usunąć nie mogły nawet ciepłe promienie słońca, tak że mu szczękały zęby. Starzec zdjął zeń tedy odzież, zanurzył go aż do piersi w kupie świeżego nawozu wielbłądziego i kazał trzem córkom dotrzymywać mu towarzystwa. Po niejakim oporze usłuchały, pogwarzyły jeszcze o stłuczonym dzbanku, potem zaś przyniosły z chaty miseczkę z kilkoma kulkami i jęły uczyć cudzoziemca gry, zwanej „kamienną perłą”.
Tak to dostał się pod Babilonem, w kupę nawozu wielbłądziego Hans Alienus, wybraniec losu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.