<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Hekuba
Podtytuł V
Pochodzenie Gloria victis
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

W miasteczku powiatowem szła do mieszkania dostojnika, przewodniczącego komisji sądowej, z prośbą o pozwolenie widywania się z synami uwięzionemi i wyglądała dziwnie. Na tle ulicy małomiosteczkowej, ale szerokiej i ludnej, niskiemi domostwami ostawionej, ale różnorodnych typów i strojów ludzkich pełnej, wyglądała dziwnie.
Bo nigdy przedtem ulice miasteczka tego ludności tak rozmaitej i tak licznej jak teraz, nie miały. Widać, słychać i czuć tu było zmięszanie plemion, stanów, języków, kipienie namiętności, zalatujący z przestrzeni szerokich wiew walki i grozy.
Pełno przywodzących na pamięć wojskowe parady i bale ubrań oficerskich: błyszczące mundury i oręże, białe rękawiczki, postawy butne, srebrem ostróg i ostrzami pałaszów brzęczące; gdzieniegdzie przewiązki czarne, podtrzymujące w bitwach nadwyrężone ramiona, lub osłaniające na czołach niedobrze jeszcze zgojone rany.
Pełno strojów kobiecych, z piór, kwiatów sztucznych u żon, matek, przyjaciółek oficerów i poczynających napływać ze stron dalekich urzędników.
Liczni mieszkańcy wsi, o twarzach ogorzałych, włosach siwiejących i liczniejsze nad mieszkańców ich mieszkanki, w sukniach, o tej gorącej porze letniej, białych, zastępujących surowo teraz ściganą i karaną czarność żałoby narodowej. Ojcowie, bracia, żony, siostry więźniów, coraz liczniej z szerokiej okolicy napływających.
Wśród mundurów błyszczących, jedwabiów szeleszczących, sukien różnobarwnych i białych, pani Teresa szła wązkim chodnikiem tak samo, jak w Leszczynce chodzić była zwykła, więc właściwie nie szła, ale pędziła, rękami bez rękawiczek z pośpiechu trochę rozmachując, w sukni czarnej i czarnym również, odwiecznym jakimś, płaskim, wciąż na tył głowy zsuwającym się kapeluszu.
Przed chwilą zaledwie do miasteczka przyjechała, Inkę w najętej naprędce izdebce domu zajezdnego zostawiła, a sama, już rozwiedziawszy się, dokąd i do kogo iść jej wypada, pędziła śród ludzi, nie widząc ich, nie słysząc, ani nawet spotykanych niekiedy znajomych spostrzegając.
Nie do ludzi, nie do przyglądania się im, ani do oddawania ukłonów teraz jej było! Gorzał w niej, piekł ją w piersi, stopy jej z nad ziemi podrywał ogień żądzy i niepokoju: żądzy ujrzenia synów, niepokoju o to, czy ujrzeć ich będzie jej wolno. A spodem płynęły myśli drżące o los tych zagrożonych i myśli rozpaczne o tamtym... na wieki straconym. I dla tego tylko myśli rozpaczne o tamtym nie ciskały ją o ziemię, że krzyżowały się z niemi i upadać jej nie dawały myśli drżące o tych...
Wtem męska postać drogę jej zastąpiła i gruby głos przy samej prawie twarzy jej przemówił.
— Pozwólcie, barynia (pani)! Wy w traurie (w żałobie).
Chciała usunąć natręta i pędzić dalej, lecz ciemne palce policjanta przedramię jej ujęły tak silnie, że stanąć musiała.
— A toż co? Czego pan chce odemnie?
— Wy w czarnej sukni! W czarnych sukniach chodzić nie dozwolono.
Ach tak! Słyszała o tem, ale wyleciało jej to z głowy. Przypomniała sobie teraz.
— Także historja! A kiedy ja innej sukni niemam!
Jak wicher odwróciła się, zanim policjant opamiętać się zdołał, odbiegła i do pierwszego lepszego sklepiku wpadając, zawołała.
— Wstążki dajcie! Kolorowej! Najkolorowszej! prędzej!
— Najkolorowszej? To może czerwonej?
— Niech będzie czerwona! Wszystko jedno!
Kupiła wstążkę bardzo szeroką, a tak czerwoną, że na jej widok wszystkie byki ze wściekłością rogi by ku niej nastawiały, i skleiwszy z niej natychmiast kokardę wielkości olbrzymiej, u szyi ją sobie, do sukni przypięła. Nosiła ją odtąd stale i na ulicach miasteczka zdala już, zdala, po tym punkcie jaskrawym poznać można było, że ona to idzie.
Wobec czerwoności motyla, rozpinającego u jej szyi ogromne skrzydła, znikał z przed oczu ludzkich nadzwyczajny kształt jej przedwiecznego, płaskiego kapelusza, znikał niezwykły również w pierwotnej prostocie swej krój jej czarnej sukni, lecz nie znikała, owszem widoczniejszą i wypuklejszą stawała się maska tragiczna, poczynająca twarz jej oblekać. Na tył głowy wciąż zsuwający się kapelusz odkrywał czoło, które brózdy zgryzoty we wsze strony ryć poczynały i pod którem wielkie, piwne oczy bywały czasem aż do dna zmącone, uciekające jakieś, strachliwe i rozmigotane, a czasem ogniem posępnym i stałym gorejące, przywodziły na myśl pochodnie pogrzebowe.
Wiele już dni od przybycia do miasteczka upłynęło.
Na powietrze gorące, na blask słońca złocisty szeroko otwarte było okno w mieszkaniu przewodniczącego, a że dom był jednopiętrowy, niski, przechodnie uliczni widzieć mogli w ciemnawej głębi pokoju pałającą, czerwoną kokardę pani Teresy. Widzieć też mogli jak z szerokiemi gestami rąk ogorzałych mówiła o czemś do mężczyzny, którego tylko wzrost wysoki, kruczy zarost u smagłego profilu i błyszczące ozdoby ubrania, w głębszym cieniu pokoju widzieć było można.
Wysoki, w obcisłym mundurze, zgrabny i wykwintny, twarz miał południowca, wśród kruczego zarostu owalną i smagłą, a w czarnych jak noc oczach płomienistość południowego słońca.
Synem Kaukazu, czerkieskim kniaziem był, w żyłach swych miał zmieszaną krew dwóch narodów zwycięskiego i zwyciężonego, ale w ustach mowę i w sercu uczucia zwycięzców. Dostojnikiem był, topór gniewu i kary trzymającym nad dużą przestrzenią ziemi pożarem objętej i przez nieszczęście oranej coraz szybciej, głębiej. Nosił tytuł kniazia i ludność tej ziemi, nazwisko jego rzadko wymawiając, mówiła o nim wprost i tylko: kniaź.
Dość często pani Teresa do kniazia przychodziła, o pozwolenie widywania się z synami, o możność zaspakajania różnych ich potrzeb prosząc, o bieg i możliwy koniec ich sprawy zapytując.
Nie bardzo umiała prosić. Czasem mówiła.
— Zmiłujcie się, książę, toż to dzieci...
Lecz wnet z tonu prośby wpadała w ton wyrzutu albo przekonywać usiłującej prawdomówności.
— Ja matka! Do mnie tylko dzieci, dopóki nie dorosną, należeć powinny! Ja broni im nie dawałam i do partji iść nie kazałam, bo to jest głupstwo, aby dzieci w takie rzeczy się wdawały, ale skoro uczyniły to głupstwo, ja jedna ukarać mam prawo, mnie oddać ich trzeba, bo mnie jednej Bóg dał prawo i nietylko Bóg, ale ta praca moja, te moje zgryzoty, kłopoty, które ja dla nich...
Tu spostrzegła, że z wezbranego serca skarga wybuchać zaczyna, więc powściągnęła się, milkła, ale nie mogła zatamować drogi łzom, które w oczach jej stawały, szkliste.
Wysoki, wytworny kniaź, oczu z niej nie spuszczając, półsłówkami odpowiadał. Widocznem było, że zadziwiała go i może potrochu bawiła. Ta twarz tragiczna, nad tą co moment przekrzywiającą się kokardą czerwoną, ta głowa śmiało podniesiona, z oczyma oszklonemi powstrzymywaną z całej siły łzą... Przypatrywał się jej, mówić pozwalał.
Mowę jej rozumiał. Dwoma różnemi językami rozmawiali ze sobą, ale rozumieli się wzajemnie. Ramiona krzyżując na piersi i mrużąc zlekka swe południowe oczy, mówił.
— Młodszym synom nie dawaliście broni, sami wzięli, ale starszemu daliście ją... bo dla starszego to nie było głupstwo... co? cha, cha, cha!
Śmiał się zlekka, niezbyt złośliwie, owszem, lekkomyślnie raczej i lekceważąco. W jej oczach łzy jak na zaklęcie nagle osychały. Ze spuszczoną twarzą, ponuro i krótko rzekła.
— Sam wziął, nie broniłam!
— I źle zrobiliście! — żartował jeszcze kniaź. — Ot i zginął starszy syn wasz...
Podniosła głowę i przerwała.
— Za dobrą sprawę, za świę...
I nie mogła dokończyć wyrazu, bo połknięte łkanie gardło jej zdławiło.
Kniaź odwrócił się i urzędowym tonem zapytał, poco dziś przyszła i czego od niego żądała.
Innym znowu razem zauważył.
— Atmosfera w domu widać taka była, skoro malczugany malcy tacy zrobić to mogli... Nus, sami przyznajcie, jaka tam u was w domu atmosfera być musiała... a?
Wzruszyła ramionami.
— Atmosfera? A jakaż w moim domu atmosfera być mogła? Wiadomo, że polska. Czy chińską miała być albo angielską? Także pretensja! Polką jestem, i dzieci moje w atmosferze polskiej hodowały się... Ale do walki występować to tym robakom małym nie pora jeszcze była...
Kniaź znowu ku ogromnemu biurku swemu odwrócił się i urzędowym tonem głosu mówić zaczął.
Teraz pani Teresa, przed siedzącym sądzią synów swoich, stojąc, mówiła.
— Bo niech tylko książe zastanowi się i sam powie. Książe jest przecie człowiekiem cywilizowanym, a może i dobrym... Czy ja wiem? W każdym narodzie ludzie i źli i dobrzy bywają. Proszę pomyśleć i powiedzieć, czy to jest sprawiedliwie i czy to jest ładnie, dzieci w turmach zamykać, jakieś śledztwa sądowe nad niemi zaprowadzać? Przecież oni nie dla rozboju, ani dla hulanki, nie dla pieniędzy, ani dla swawoli, ale ze szlachetnego serca, na ofiarę za sprawiedliwość...
Brwi kniazia, jak krucze pióra czarne, drgnęły, rozdęły mu się nieco cienkie, wrażliwe nozdrza, z ust purpurowych wyszło syknięcie gniewne. Ze sprzętu, na którym w postawie niedbałej siedział, wstał i wyprostowany, ironicznie mówić zaczął:
— Za wiele mówicie i... za śmiało! Patrzcie, abyście sami nie znaleźli się tam, gdzie są wasze małe gieroje (bohaterzy).
Ruchem tak nagłym, że aż czerwony motyl u szyi jej podskoczył, pani Teresa głowę w tył odrzucila i zawołała:
— A jeżeli znajdę się tam, gdzie są dzieci moje, to i cóż? Także groźba! Dręczycie innych, dręczcie i mnie. Gotowa jestem. O dzieci swoje lękam się, nie o siebie!
Ale w chwili, gdy to mówiła, spojrzenie kniazia pobiegło za otwarte okno i nieprędko już powrócić do niej miało. Spotkać się musiało z czemś bardzo miłem i pociągającem, bo razem z uwagą całkowicie się od niej odwróciło.
Z wyrazem zachwycenia, może rozkochania, najpewniej pożądania namiętnego, kniaź patrzał na stojącą pośród wązkiego chodnika Inkę. Za otwartem oknem postać jej ukazywała się, jak obraz blaskiem słonecznym zamalowany, ramami otoczony.
Na tle słonecznego blasku stała piękna dziewczyna, w wiośnie życia, w śnieżnej bieli sukni, w jasnem złocie włosów, w zadumie marzącej, smętnej i niewymownie słodkiej.
Więcej niż linje rysów i kształty kibici uderzał w niej i oczy ludzkie do niej przykuwał ten wyraz słodyczy niewymownej, delikatności niemal rozwiewnej, smętku marzycielskiego. Zdawać się mogło, że tuż, tuż skrzydła rozepnie i do nieba uleci, albo śpiewem anielskim rozebrzmi, albo z tęsknoty za rajem łzami brylantowemi zapłacze.
Na wyjście matki z domu tego czekała. Niewiedzieć dlaczego naparła się dziś iść z matką. Dla pani Teresy właściwie było to: niewiedzieć dla czego; ona wiedziała.
— Zaczekam na ulicy wyjścia mamy stamtąd...
Czekała. Stała na chodniku i powolnym ruchem wzniesionych ku górze źrenic, ścigała białe kwiaty, pływające po błękitnem morzu, niemniej wiedziała i czuła, że przez otwarte okno patrzą na nią, lgną do niej, ogniem ją oblewają oczy męskie, czarne i płomienne, piękne oczy.
Rumieniec czerwieńszy, niż po delikatności cery i kształtów jej spodziewaćby się można, co chwilę aż po brzegi włosów twarz jej powlekał i znikał, aby po chwili, jak zorza, wypłynąć znowu, — różowe usta czasem drgały. Kniaź rumieńce i drgnienia wzrokiem chwytał, z pomiędzy warg purpurowych błyskały mu w uśmiechu białe zęby. Wiedział, że ona wie o nim, choć na niego nie patrzy, tak jak ona czuła, nie patrząc, że on ją pochłania wzrokiem. Była to rozmowa bez słów. Nie po raz pierwszy pomiędzy Inką i kniaziem się zdarzała.
Wnet po przyjeździe swym do miasteczka Inka uderzona została postaciami, ubraniami, wielu cechami ludzi, którym podobnych nie widywała dotąd nigdy. W mundurach obcisłych, wyprostowani i mnóstwem świecących ozdób błyszczący, mieli w sobie ten rodzaj elegancji i gracji, który zawsze i wszędzie ludziom wojskowym towarzyszy, ale który dla jej oczu był nowym zupełnie, nie podobnym zupełnie do tego ich rodzaju, wśród którego wzrosła.
Ruchy ich, brzmienia głosów, śmiechy rozlegające się często na ulicy i we wnętrzach domostw, miały w sobie tę śmiałość — i wesołość, z jakiemi chodzi po świecie i patrzy na świat — siła. Siła oręża, pobrzękującego o kamienie bruku i rzucającego w świetle słonecznem połyski jak stal ostre i jak złoto świetne. Siła ogromu, który zwyciężał nieraz i był pewnym, że zwycięży znowu. Siła ciał zahartowanych w musztrach, nie rozsłabionych w myśleniu, które całe i z chciwością podają się ku radości życia i jego rozkosznym użyciom. I jeszcze: jakiś rozmach szeroki, jakaś hulaszcza swoboda i zwycięska, tryumfująca duma.
W szeroko od ciekawości otwarte oczy dziewczyny rzucały się, wyobraźnię jej ku sobie ciągnęły, nowość, egzotyczność, błyskotliwość, pewnego rodzaju malowniczość. Bił w nią stamtąd powiew jakiś nierozumiany, nie nazwany, lecz upalny, woni jakichś, radości nieznanych i nie nazwanych pełen...
Zaczęła roić.
W ciasnej, brzydkiej, dusznej izdebce zajezdnego domu, w upale nocy letnich, obok matki po całodziennych trudach i wzruszeniach śpiącej, zaczęła roić.
— To są rycerze. Rycerskie postawy i ubiory.
Przypominała sobie Julka do partji odjeżdżającego, prostą jego odzież, pasem skórzanym objętą i wózek jednokonny, z powożącym Teleżukiem o baraniej czapie. Takie to było proste, pospolite, prozaiczne.
Przypominała sobie rozmowy i twarze pana Gustawa, młodych Konieckich, Julka i innych jeszcze z tej młodej gromadki, którą znała. Tacy w czasach ostatnich zamyśleni bywali, poważni. Poważnemi rozmowami zajęci i takie to bywało smutne... nudne!
A ci są tak weseli, pewni siebie i na tak szczęśliwych wyglądają, jakby żadne nieszczęścia, ani niebezpieczeństwa, ani smutki, ani nudy na świecie nie istniały.
Dobrze też im pewnie na świecie!
Niektórzy wprawdzie noszą czarne opaski na czołach. Ranieni znać w bitwie... może tej samej, w której Julek! Ile razy przypomni sobie o nim, serce jej uszki pokazuje i oczy stają się wilgotne. Ale bo i poco to ludziom wojny sobie wytaczać i nawzajem zabijać, męczyć? Wiedziała wprawdzie dokładnie, wiedziała po co i o co ta wojna, lecz wszystkie inne myśli tłumiła w niej myśl:
— A ja co temu wszystkiemu winną jestem? Za co ja mam pokutować?
I serce z uszkami, głęboko do wnętrza wtulonemi, milkło, a głosy inne, nierozumiane, nienazywane, z gwałtem, z gniewem, z niecierpliwością wołały.
— Mnie wszystko jedno! Ja chcę życia, radości, świetności! Ja chcę szczęścia!
Tak roiła śród nocy, a zrana w świeżo kupionym, ładnym kapelusiku ulicą miasteczka biegła. Dotąd, udręczeniem jej było, że takiego nie miała; uczucie wstydu, wprost cierpienia dotkliwe sprawiał jej ten, w którym przyjechała ze wsi.
O tem, aby od matki nowy otrzymać, myśleć było niepodobna. Więc po krótkiem wahaniu poszła do jednej z towarzyszek starszych, majętniejszych i z najwdzięczniejszem przymileniem się swem poprosiła: pożycz. Nie spotkała się z odmową i teraz w kapelusiku nowym i ślicznym ze sklepu, w którym nabyła go, wybiegła, gdy uderzyła ją, wprost jak dwa płomienie uderzyły w nią i warem ją oblały oczy idącego naprzeciw niej mężczyzny, jak noc czarne oczy, wśród smagłej twarzy, pod kruczemi, brwiami pałające. Jak dotknięcie żelaza rozpalonego spojrzenie to w policzki ją zapiekło. Słyszała, czuła, że on z drogi swej zawrócił i szedł za nią. Wiedziała, kim był. Parę już razy zdaleka go była dostrzegła. On może po raz pierwszy spostrzegł ją i zauważył. Ale jak zauważył! Ślepiec chyba nie dostrzegłby wytrysłego mu na twarz wyrazu zaciekawienia i nagłej ekstazy miłosnej.
Idąc i za sobą słysząc stąpanie jego równe, silne, myślała.
— Jaki wysoki, zgrabny. I ten mundur jego, zdaje się, że aż iskrzy się, aż pała...
Iskrzyły się, pałały w blasku słonecznym ozdoby bogatego munduru kniazia.
Kniaź! Nie znała dotąd ludzi tytuły takie noszących, bo w ich rodzinnej okolicy jej nie było. Czarem powiało na nią od wyrazu tego. Nie myślała o tem, skąd czar pochodził. Pochodził z wyobrażenia o bogactwie, potędze, z niepospolitości również i nowości. Nieraz już przedtem czuła ciekawość: jak wyglądać może człowiek, mający tytuł księcia. Teraz wiedziała. Był młody, piękny, świetny.
Aż do bramy zajezdnego domu, w którym z matką mieszkała, szedł za nią. Chciał może dowiedzieć się, gdzie mieszka i dłużej na nią patrzeć. Słyszała wciąż za sobą kroki jego równe, silne, czasem ostrogą srebrną pobrzękujące. U bramy domu stanęła i profilem ku ulicy obrócona na niego spojrzała, lecz kędyś w górę, w górę. Miała z tem spójrzeniem wyraz tęsknoty niewymownej, czystości anielskiej i wiedziała o tem. On zaś, na chodniku przystanąwszy, patrzał wprost na nią, śmiało i ciekawie, z zachwyceniem. Trwało to bardzo krótko, może pół minuty, lecz zadzierzgnęło pomiędzy nimi nić, której on zniknąć nie pozwolił. Kilka już razy odtąd znalazł się na jej drodze i słuchała potem rozlegających się za nią stąpań jego równych, silnych zlekka i czasem, srebrem ostrogi pobrzękujących. Kilka już razy policzki jej oblały się warem, gdy oczy na sekundę, na czas mrugnięcia powieki, spotykały się z jego czarnem, płonącem spojrzeniem. I książęcem. I spływającem na nią z pośród świetnego munduru.
Ale nie zamienili się dotąd słowem żadnem. Była to dotąd niema gra szukających się nawzajem wzroków i wyobraźni, krzyżujących się z sobą nici, które elektrycznością napojone... Lecz pocóż gry takie opowiadać? Rzecz to powszednia i powszechna, pospolita i na wszystkich szczeblach, żywego stworzenia znana. Ince jednak wydawało się przygodą nadzwyczajną, tryumfem upajającym, przedsmakiem czy przebłyskiem nad wszystko miłego i upragnionego...
Teraz ujrzała matkę, opuszczającą mieszkanie kniazia z zupełnie prawie wygładzonemi na czole zmarszczkami, z radością w oczach do córki przypadła.
— Chodźmy! chodźmy! Jakże długo czekać na mnie musiałaś! Ale cieszę się! Przyrzekł wydać rozporządzenie, aby Olek przez parę tygodni jeszcze w szpitalu pozostał. Wzmocni się trochę, chłopak w wygodach lepszych i może przestanie lękać się tak okropnie celi więziennej. I codziennie z obydwoma widywać się nam pozwolił. Tak, mnie i tobie. Ja nawet dla ciebie nie prosiłam. Sam powiedział: „może i dla córki pozwolenie weźmiecie; trzeba, aby siostra braciszków gierojów odwiedziła“. Nie rozumiem, skąd on wie, że ty na świecie jesteś. Ale zresztą nic dziwnego, nie wszystko o nas wiedzą.
Po drobnych ustach Inki uśmieszek się przewinął. Nie spostrzegła go pani Teresa, myślami i troskami swemi zajęta.
— Do szpitala, do Olka teraz polecę, powiem mi, że go jeszcze ani dziś, ani jutro do turmy nie wezmą, a potem dowiem się, co z Jankiem dziś... bo wczoraj taki był jakiś zdesperowany, posępny, że aż mnie strach zimny oblał. A ty pójdziesz ze mną do braci?
— Nie, mamciu, pani Awiczowej i Tosi przyrzekłam, że dziś u nich... że dziś u nich w szyciu jakiemś pomogę...
— Kiedy przyrzekłaś, to dotrzymaj i dobrze, że choć trochę robotą jakąś się zajmiesz... Idźże do Tosi w tę stronę, a ja do Olka pójdę w tamtą...
U zbiegu dwóch ulic stanęły; pani Teresa rzekła jeszcze:
— Wiesz, Inka? ten kniaź, to może i niezły człowiek! Nie wytrzymałam dziś i może zanadto prosto z mostu prawdę mu nagadałam, aż nasrożył się — plecami do mnie, a twarzą do okna się odwrócił. Ale prędko jakoś złagodniał i z wielką grzecznością wszystko, o co prosiłam, zrobił.
Przez oczy i usta Inki znowu uśmieszki przeleciały, ale pani Teresa już na nią nie patrzyła; pędziła, leciała w stronę szpitala więziennego.
Była już tam nieraz. Wkrótce po przybyciu tutaj znalazła się w tej sali widnej, dużej, gdzie na szeregach pościeli szczupłych, leżały postaci w białe płótna owinięte, sztywne. Sztywność ciał i ciasność obejmujących je opasek, czyniły je podobnemi do mumji, na dnie sarkofagów wyciągniętych, lecz w białem świetle, które salę przez nieosłonięte okna zalewało, jak wypukłorzeźby z żółtego wosku odrzynały się od bielizny twarze, z rysami przez wychudnięcie zaostrzonemi i oczyma, pałającemi gorączką lub bólem. I jak nad mumjami, gdy dźwignięte są w górę wieka sarkofagów, unosiły się nad postaciami temi wonie mdłe, ckliwe, wonie ziół i minerałów, na leki przerobionych, zaprawione zlekka zapachem krwi.
Ranieni w zbrojnych walkach z obydwóch stron walczących.
Na jednej pościeli leżała postać, od wszystkich innych mniejsza, w wyszczupleniu swem i spowijającej się bieliźnie zupełnie mała; zdaleka już poznać można było, że dziecinna. Wychudłą była, twarz miała żółtą, z rysami wyostrzonemi i oczyma, które śród nich błękitnością turkusów świeciły.
Gdy pani Teresa po raz pierwszy do sali tej wchodziła, dziecko to krzyknęło: Mama! i ruchem namiętnym padło w objęcia, które je długo obejmowały, kołysały, do piersi tuliły bez słów. A potem:
— Robaku mój! Skarbie mój! Dziecko ty moje nieszczęśliwe, najmilsze! A cóżeście wy najlepszego razem z Jankiem uczynili! Czyż ja mogłam przypuszczać, aby wam to w głowach powstać mogło! Toż dzieciaki z was jeszcze, siły nie mające, nic o takich rzeczach nie wiedzące i nie umiejące... Ach, złe wy dzieciaki, niegodziwe, żeby taką biedę na siebie i na mnie...
On ręce jej pocałunkami pożerając, ze szlochami szeptał.
— Niech mamusia nie gniewa się, niech mamusia przebaczy... my mamcię nieszczęśliwą uczynili, ale myśmy myśleli, nam zdawało się, my w sobie czuli...
Z nową mocą w ramiona go schwyciła, już pocieszając, szepcząc.
— Podrzuciło was coś w górę, biedaki moje, jak te listeczki, które wiatr podrzuca ku niebu wysokiemu, ku pięknej gwieździe was podrzuciło... ale przedwcześnie, ale nadaremnie! Chwała Bogu, że żyjecie! Dorośniecie i wtedy... A ja na was nie gniewam się, nie! Za podłe chęci, za podłe postępki, jabym was karała, przeklęła... A tak, to tylko niedorosłość rozumków waszych... nieszczęście...
I zaraz.
— Jakże tam z raną twoją. Czy bardzo boli? Ach ty, robaku mój, biedaku, dzieciaku niegodziwy, najdroższy...
Rana, którą Olek otrzymał, śmiertelną nie była, jednak była ciężką. Coś mu w ramieniu kula kozacka porwała, czy zgruchotała, tak, że dotąd nie wiadomo było, czy kiedykolwiek całkowitą władzę w niem odzyska; przytem na koniach kozackich, na wozach trzęsących bez opatrunku dziesięć mil wieziony, krwi mnóstwo utracił i matczyne tylko oczy poznać w nim tylko mogły pyzatego, rumianego chłopca, który gdy policzki wydął i sapać począł, samowar czy miech kowalski obecnym się przypominały, a gdy się z czego cieszył, to z ramionami w półkrąg nad głową wyciągniętemi, na łokieć wysoko podskakiwał.
Inaczej wcale, niż Olek, powitał matkę Janek.
W celi więziennej, którą z towarzyszem daleko od siebie starszym podzielał, znalazła go milczącym, zamkniętym w sobie, nie po dziecinnemu jakoś ponurym i smutnym. Ręce matki ucałował, ale nie przepraszał, o nic i o nikogo nie zapytywał, mówił mało i niechętnie, w ziemię, albo kędyś w stronę, ze zmarszczką na czole chłopięcem, patrzał. Zaciął się, zaskalił się w uczuciu i myśli, że uczynił dobrze, że uczynić tak był powinien i że tylko nie udało się. Żądłem w sercu, goryczą w piersi, wstydem na twarzy, nieudanie się to mu osiadło. Czasem, wyglądał tak, jakby nagle śruba bólu wkręcać się mu w serce zaczynała; z ust wykrzywionych syknięcie wychodziło, wzrok stawał się osłupiałym albo błędnym.
Raz pokazał matce czerwono-sine pręgi i plamy, które na szyi, rękach, plecach miał od kozackich nahajek i żołnierskich kolb, a pokazawszy, rozpłakał się głośno. Lecz wnet powściągnął płacz.
— Niech mama nie myśli, że ja z bólu! Nie bardzo boli i o ból mniejsza! Ale jak oni... oni... jak oni... śmieli mię bić.
Cała krew uderzyła mu do twarzy, szczupłe ręce zaciskały się w piersi tak mocno, że się paznogcie w dłonie aż wpiły.
Pani Teresa perswadowała.
— Moje dziecko! wyście przecie strzelali do nich; cóż dziwnego...
Porywczo przerwał.
— Ja wiem! ja wiem! Na wojnie, jak na wojnie! I gdyby mię byli ranili tak jak Olka, albo i zabili... ale bić... bić... mię nie mieli prawa! Ja nie niewolnik!
Pani Teresa dziwnie się uśmiechnęła. Boleśniejszemi bywają czasem uśmiechy nad jęki. Z tym uśmiechem, a z czołem w mnóstwo fałd zbiegłem, syna w ramionach trzymając, nad głową mu szeptała.
— Tyś niewolnik... biedny robaczku mój! Otóż to, żeś niewolnik ty... niewolnik...
Nieprędko odważyła się powiedzieć mu o tem, co stało się z Julkiem. Chłopak zbladł bardzo i wargi tak drżeć, że aż latać mu zaczęły. Odwrócił się i z czołem do więziennego muru przyciśniętem, namiętnie szeptał.
— Szczęśliwy Julek! Kochany biedny Julek, szczęśliwy, szczęśliwy!
O tego syna swego pani Teresa więcej jeszcze niepokoiła się, niż o tamtego. Tym którzy ją o synów zapytywali, odpowiadała.
— Janek ciężej od Olka raniony... wewnętrzną ranę ma, utajoną, ale ja ją widzę... Ach, gdybym go do Leszczynki i... gdybym ich obu do Leszczynki zawieźć mogła... W mig obaj by wyzdrowieli... a tak... Bóg jeden wie... Bóg jeden chyba... obroni...
Leszczynka! Palącą tęsknotą tryskające marzenie o raju, wśród tego brudnego, zakurzonego, kamieniami wysłanego, dusznego miasteczka, w tej sali szpitalnej...
Zaogniła się jakoś dnia pewnego rana Olka, dokuczać zaczęła, gorączkę sprowadziła. Pani Teresa w godzinie przepisanej na sposób żaden od dziecka cierpiącego oderwać się nie mogąc, o możność pozostania przy nim, przez noc całą straż i służbę szpitalną ubłagała. Powiedzieć można, że wypłakała sobie tę krótką noc letnią, która na zachodzie około chorego, na cichych szeptaniach z nim jej zeszła, aż on usnął, a ona, w sali, stękającemi oddechami śpiących i mdłemi zapachami leków napełnionej, przy odsłoniętem oknie siedząc i na szmat nieba porannego patrząc, nagle jakoś i strasznie do Leszczynki zatęskniła.
Teraz tam, wzbijają się z nad ziemi mgły poranne, jakby krepy białe rozwlekają się w powietrzu, znikają, a naprzeciw okna jej izdebki, jak raz naprzeciw tego okna, występuje z ciemnej pręgi lasu, rubinowa wstęga jutrzni...
Drzewa w ogrodzie stoją jak z kamieni wykute, tak nieruchome, jak w nieruchomość zaklęte i wsłuchane, w coś wsłuchane, choć nic nie słychać i cisza panuje taka, że szelest ptasiego skrzydła szumem wichru wydać się mógłby. Ale ptaki śpią jeszcze... Niemem powietrzem przelatują tylko lekkie chłodki — dreszcze świtu.
O! przez minutę, przez jedną, odetchnąć tamtem powietrzem porannem, przeczystem...
I raz choćby spojrzeć na łan zoranej ziemi, co pod pręgą lasu i pod wstęgą zorzy wyciąga dłonie, ciemne zagony... na drzewa, których listowie, od występującego z za jutrzni słońca dostaje złotych podszewek... na rosę, która po źdźbłach trawy, po ziarnach piasku, po liściach, poczyna drgać, błyskać, i grać...
Ach zebrać, ach zgarnąć w objęcia dzieci, wszystkie dzieci, które jej pozostały i znaleźć się z niemi w Leszczynce. Jakie marzenie rajskie, jakie pragnienie piekące, rozciągające ciało i duszę na torturach tęsknoty nieskończonej!...
Rozmarzyła się pani Teresa, u okna sali szpitalnej siedząc, roztęskniła się tęsknotą nieskończoną i przez trwanie godziny, doświadczała męki głodu, który nasyconym i pragnienia, które napojonem być nie mogło.
Ale był to w życiu jej tutejszem jakby sen, krótki sen i razem piekielny. Rzeczywistość twarda, sroga, pochłaniała ją, porywała, po bruku miasteczka wciąż z miejsca na miejsce nosiła.
Teraz niosła do Olka dobrą nowinę, że jeszcze czas jakiś w szpitalu zostać będzie mu wolno. Bo niewiedzieć dlaczego, dzieciak począł ogromnie lękać się turmy. Nie był w niej jeszcze nie wiedział, jak wygląda i stworzył o niej sobie wyobrażenie jakieś fantastyczne, straszne. Może dlatego, że był fizycznie słabym, albo że wyobraźnię jego wstrząsnęła owa scena leśna i potem jazda dziwna, fantastyczna, na koniu kozackim, w zmrokach zapadającej nocy. Tulił się do matki z błaganiem.
— Tylko niech mię tam nie zabierają... niech mię nie zabierają do więzienia!...
A Inka, u zbiegu dwóch ulic z matką się rozstawszy, nie w kierunku mieszkania p. Awiczowej i jej córki poszła, ale w tym, który do pewnej, mało uczęszczanej przechadzki publicznej prowadził.
Nie miała ochoty najmniejszej towarzyszyć matce do więzienia i szpitala. Małych braci żałowała czasem, że cierpią, ale były to chwile przelotne; wogóle zaś nie czuła szczególnej do nich tęsknoty, a wzamian, takie miejsca udręczeń i smutku, jak więzienie i szpitale, budziły w niej odrazę taką, jakiej doświadczać musi ryba do suchego piasku, lub jakiej niektórzy ludzie na widok krwi i ran doświadczają. Od atmosfery cierpienia czyniło się jej mdło, nudno, słabo i zaraz po głowie chodzić zaczynały myśli, że wszystko to jakieś niepotrzebne, nieładne, nieznośne i że ona jest wcale do czego innego stworzona. Do czego mianowicie była stworzona, dokładnie tego przed sobą nie określała, ale nieraz widok fruwających ptaków i latających motyli nasuwał jej myśl: „szczęśliwe wolne! bawią się sobie w blasku słonecznym, na kwiatach"!
Dziś dążyła na spotkanie umówione, zaciekawiające i przyjemne, spóźnić się mogła, więc przyśpieszała kroku, a oczy jej przytem niezwykle błyszczały.
Ta nowa znajoma jej, na której spotkanie śpieszy, to bardzo, bardzo miła kobieta, może najmilsza ze wszystkich, znanych jej dotąd kobiet. Poznała ją wczoraj na przechadzce.
Bo, jak w Leszczynce po wpółdzikim ogrodzie, tak tutaj, po niedużym, już prawie zamiejskim parku, często błądziła, bez celu, krokiem powolnym, czasem listki z krzaków smętnym ruchem zrywając, rojąc, na każdą postać spotykaną szeroko oczy ciekawe, a prześliczne, otwierając.
I wczoraj właśnie, gdy po długiem takiem wśród drzew błądzeniu, na ławce pod drzewem usiadła, zbliżyła się do niej ta pani, która przedtem kilka razy na drogach i dróżkach parku z nią się rozmijając, z bardzo miłym uśmiechem jej się przypatrywała.
Nie bardzo już młoda, ale czerstwa i żwawa, trochę zanadto otyła, jednak zgrabna w ślicznie zrobionej sukni z szeleszczącej ce-su-czy, gęsto koronkami przyozdobionej. Na czarnych włosach kapelusik, złożony z kwiatów bzu, nad któremi małe, białe piórka, bardzo lekkie, jak nici srebrnej pajęczyny powiewały. Wesoło się stawało od samego widoku tej twarzy okrągłej rumianej, dobrodusznej, jej oczu, jak dwie czarne perełki świecących jej liljowych bzów na głowie, piórek nad niemi polatujących i złotej biżuterji, wśród koronek migającej.
Na ławce obok Iny usiadła i wnet ku niej z ogromnie miłym uśmiechem się zwracając, ogromnie uprzejmym głosem przemówiła:
— Pozwólcie zaznajomić się! Ja was dawno już spotykam i, patrząc na was, dziwię się, że w takiem brzydkiem miasteczku, taką, jak wy, piękność zobaczyć można.
Gorącym rumieńcem twarz Iny spłonęła i w piersi uczuła rozlewającą się po niej rozkosz. Tak już dawno, dawno nikt na nią uwagi nie zwracał i nic podobnie miłego jej nie mówił. Zcicha, ale uprzejmie odpowiedziała, że nie mieszka stale w tem miasteczku, że ze wsi z matką przyjechała.
Nieznajoma zaśmiała się swobodnie, głośno.
— Wiem, wiem! Ja nawet wiem, jak się nazywacie i kto jest wasza matka. Ją także widuję na ulicy. Ot, można powiedzieć, że córka do matki niepodobna! Wy, przy swej matce, jak kniagini (księżna) przy chłopce wyglądacie...
Z pewnem zaniepokojeniem i zmięszaniem Ina przerwała:
— Moja mama zajęta bardzo zawsze... na ubieranie się i nic takiego nie ma czasu... ale bardzo zacna jest, dobra.
— Ależ ja nie o tem... nie o tem... — z energicznym gestem broniła się nieznajoma. — Ona pewno najlepsza... to nawet widać... Tylko wy na jej córkę nie stworzona... Taka delikatna, biała, z kroszecznemi (drobniutkiemi) rączkami i nóżkami... prosto kniahini, czudo! (wprost księżna, cud!).
Oczkami świecącemi jak czarne perełki, po całej postaci Inki wodziła, wyraz podziwu i zachwycenia twarz jej okrywał. Było w tym podziwie i w tem zachwyceniu coś dziwnie i szczerze naiwnego.
Jeżeli w zaznajamianiu się z Inką i miała uboczny cel jakiś, to jednak niewątpliwie sprawiało ono jej samej żywą przyjemność. Mówiła okaleczoną i wyrazami obcemi łataną polszczyzną, tak jak mówią ci, którzy niedokładnie jej się wyuczyli, albo niegdyś jako ojczystej używali, a potem zapomnieli. Z dalszego ciągu rozmowy okazało się, że była to dla nieznajomej mowa wpółojczysta. Śmiejąc się, mówiła.
— Ja troszkę polka! U mnie ojciec ruski był, a matka polka. Tak mnie troszkę czasem i ciągnie do polaków...
Po twarzy Inki rozlał się wyraz zdziwienia.
— Wy zadziwili się! Czegóż wy tak zadziwili się! Nu, już wiem! Tego, że moja matka była polka, a za ruskiego poszła. Cha, cha, cha, cha! U was predrazsudok (przesąd) jest, że tak żenić się albo za mąż wychodzić nie trzeba... Nu, głupost' to, pustiaki! (głupstwo, drobnostki). Biedną dziewczyną była i, kiedy ją dobry los spotykał, czemuby z niego skorzystać nie miała? I czasy wtedy spokojniejsze były, ale to wszystko jedno. W każdym czasie predrazsudki to głupost' i tylko żyć ludziom przeszkadzają. Adnakoż (jednakże) trzeba, abym wam powiedziała, jak się nazywam i kto ja taka.
Powiedziała jakieś nazwisko i poprosiła, aby Inka ją Heleną Iwanówną nazwała. A mąż jej w wojsku służy i jest adjutantem kniazia Borysa Elpidorowicza.
Oczy Inki błysnęły i zupełnie pomimowoli, z nagłem ożywieniem twarzy, powtórzyła:
— Kniazia!
Głośno, swobodnie zaśmiała się znowu Helena Iwanówna.
— Wiecie, kto to kniaź Borys! zauważyliście go! Nic dziwnego! On u nas pierwszy krasawiec (piękność męska) w całem wojsku! A jaki dobry, miły człowiek! Z mężem moim jak brat z bratem żyje i ja sama duszę za niego... Ale pozwólcie dowiedzieć się, jak wasze imię?
— Ina.
Helena Iwanówna ucieszyła się czegoś tak bardzo, że aż w ręce, białemi rękawiczkami ociągnięte, klaskać zaczęła.
— A co? Tak on mnie i mówił. On, znaczy się, kniaź, słyszał raz, jak matka na was imieniem tem wołała, a ja sprzeczałam się i mówiłam, że takiego imienia niema...
Wargami, które trochę drżały, Inka szepnęła:
— Kniaź mówił o mnie...
— A wy myślicie, że on nie mówi o was. My z mężem już całą niedzielę (tydzień) śmiejemy się z niego, że o niczem innem, jak tylko o was, mówić nie może. Boginią was nazywa. C'est une déesse! mówi. Wczoraj spotkał się z wami na ulicy i zaraz do mnie przyszedł. „Wiecie Heleno Iwanówno, mówi — że gdyby ją do Petersburga zawieźć i na wielkim świecie pokazać, wszystkimby głowy pozawracać mogła". A jemu samemu to już i dobrze zawraca się od was w głowie. Nu, ale ja sobie gadam i gadam, a mnie do domu czas! Pozwólcie dowiedzieć się, jak imię waszego ojca?
— Ojciec mój oddawna już nie żyje. Na imię było mu Juljan.
Biedniażka wy! (biedaczka) tak rano (wcześnie) bez ojca zostaliście i... i z taką matką! Nu, tak do widzenia Ino Juljanówno. A kiedy zobaczymy się? Może jutro znów na spacer tu przyjdziecie? I ja przyjdę. Pogadamy sobie i ja znowu na wasze liczko cudne popatrzę. A o której godzinie? U mnie, o tej porze czasu najwięcej...
Umówiły się, że nazajutrz zejdą się znowu na tem miejscu, o godzinie 4-tej, a teraz już nieco późno jest i Ina śpieszy... śpieszy... Coś ją pcha, na skrzydłach niesie ku tej wystrojonej, wesołej kobiecie, która wczoraj mówiła jej rzeczy tak miłe, tak miłe, że aż spać w nocy nie mogła. Jakby jej kto, wśród ciszy nocnej, do ucha szeptał słowa: C'est une déesse! A potem: „o niczem więcej, jak tylko o was, mówić nie może". I jeszcze: Borys! Borys! Kniaź Borys! Ślicznie imię to brzmi...
Zaszeleściła pomiędzy drzewami jedwabna suknia Heleny Iwanówny, inna niż wczoraj i jeszcze ładniejsza, jak srebrne pajęczynki rozwiewały się na kapeluszu jej małe, białe piórka, gdy ujrzawszy Inę, na jej spotkanie biegła. Kaczkowatym krokiem biegła i z uśmiechem radośnym ręce Iny pochwyciwszy, w oba policzki ją ucałowała. Możnaby z powitania tego wnosić, że znają się oddawna i kochają się serdecznie. Ale też nie udaną i nie obłudną była serdeczność Heleny Iwanówny. Rubaszna i naiwna, była ona owszem samorzutną, szczerą. Potrzebną na coś Helenie Iwanównie była Ina, niewątpliwie, ale że podobała się jej i budziła w niej sympatję, to również było niewątpliwe.
— Przyszliście! Jak to dobrze! Myślałam już, że może nie przyjdziecie i zaczynało mi robić się smutno! Ja was polubiła! Od pierwszego spojrzenia polubiła ja was za waszą młodość, za waszą piękność, za waszą jakąś taką... anielską... Już nie wiem jak powiedzieć! Na was patrzeć, to tak samo jak miód słodki jeść. Za wami wszyscy przepadać muszą! Powiedźcie prawdę: wielu już mężczyzn za wami się włóczyło? Wielu na was żenić się chciało? Może już żenicha... przepraszam... narzeczonego macie? A? powiedźcie!
Pod czułem, wesołem i razem bystrem, świdrującem spojrzeniem czarnych, świecących oczek, rumieniła się Ina, ale zarazem czuła nieopisaną błogość. Czuła, że jest przez tę kobietę lubioną, podziwianą, uwielbianą. Z cichym też uśmieszkiem szepnęła.
— Nikt jeszcze nie oświadczył się o mnie i narzeczonego nie mam. Ośmnaście lat dopiero zeszłej zimy skończyłam.
— Toż to młodość! Boże mój! Jaka to śliczna rzecz taka pierwsza, ranna (wczesna) młodość! Wy, Ino Juljanówno, jesteście jak kwiat, co jeszcze nie zupełnie z puczka (pąka) się rozwinął... Ale zawszeż, jak to być może, abyście żenicha, przepraszam... narzeczonego jeszcze nie mieli? Was już od matki porwać byli powinni... Wy już powinni być niewiestą (narzeczoną) albo i żoną jakiego polskiego pana, wielkiego pana... bo wam trzeba w złocie chodzić, karetami jeździć, na wielkim świecie błyszczeć... Jakim sposobem stało się, że tak nie jest jeszcze? Powiedźcie?
Inka zcicha i z wdziękiem wielkim historię okolicy swej w latach ostatnich opowiadać zaczęła. Żałoba narodowa od lat dwóch... tańców ani innych wesołych zebrań żadnych nie bywało. A potem wszyscy coraz więcej zajętymi być poczęli rzeczami poważnemi, publicznemi i nikt o zabawach, ani różnych... takich rzeczach, wcale nie myślał...
Helena Iwanówna z politowaniem żałosnem i razem wzgardliwem, głową wstrząsać zaczęła.
O miatieżu (o buncie) myśleli... Do miatieża przygotowywali się... do nieszczęścia swego... do zguby swojej...
I zaczęła ubolewać nad nierozwagą, nad szaleństwem tych, którzy głowami swemi mur przebić próbowali, którzy z motyką na wojnę przeciwko słońcu wybrali się, którzy zdrowe szyje dobrowolnie pod ostry miecz wyciągali, bo Rosja to mur, to słońce, to miecz... a oni co? warjacja jakaś chyba do nich przystąpiła! I po co? o co? za co?
Ina nieśmiało szepnęła!
— Za ojczyznę!
Zostawcie! (dajcie pokój). Ino Juljanówno! zaśmiała się Helena Iwanówna; wy taka młodziutka, powtarzacie coście słyszeli... wierzycie w to, w co wam wierzyć przykazano, a tymczasem na szerokim świecie, którego nie znacie...
Mówić zaczęła o tem, że na szerokim świecie wszyscy rozumni ludzie oddawna już w takie predrazsudki (przesądy) wierzyć przestali. Ziemia wszędzie jest jednakowa i słońce jednakowe i człowiek szczęśliwym albo nieszczęśliwym być może tak samo w jednym kraju, jak i w innym. Ot naprzykład matka jej: polką urodziła się, za ruskiego poszła i cóż jej złego stało się? Nic wcale. Naprzeciw (przeciwnie). Wesoło sobie życie przeżyła i już córkę swoją przed śmiercią dobrze za mąż wydała. Albo kniaź Borys Elpidorowicz. Przecież ojciec jego czerkiesem był i za młodu nawet do zbuntowanych należał, razem z Szamilem przeciwko Rosji wojował, ale potem do rozumu przyszedł, wiarę ruską przyjął, na ruskiej ożenił się, wielkim generałem został i ot, syn jego o czerkiestwie swojem już i zapomniał! Takich ludzi na świecie pełno jest i to są rozumni ludzie. Bo jeżeli nawet i dopuszczać (przypuszczać) pojęcie ojczyzny, to przecież do wielkiej, silnej, szczęśliwej przyjemniej i wygodniej jest należeć, niż do małej, słabej, upokorzonej (podbitej). Trzeba tylko rozum mieć, a zaraz pokaże się, że wszystkie te predrazsudki, to tylko męki różne ludziom zadają, a czasem nawet i zgubę im przynoszą, jak teraz naprzykład tym, którzy ten bezrozumny miatież podnieśli...
Mówiła z przejęciem się, z zapałem. Znać było, że we wszystko co mówi, bardzo szczerze i bardzo naiwnie wierzy. Małe, białe piórka, trzęsąc się nad jej kapeluszem, słowom jej potakiwać się zdawały. A Ina, w milczeniu, nie potakując i nie zaprzeczając, słuchała. Zaprzeczać odwagi by może nie miała, bo Helena Iwanówna, wydawała się jej kobietą rozumną i świat dobrze znającą, ale i chęci nie czuła, bo słowa słyszane zgodnie jakoś odpowiadały temu, o czem przelotne, lękliwe i niejasne myśli przez własną jej głowę przelatywały. Milczała i ze smutnie pochyloną twarzą oskubywała listki z zerwanej przedtem gałązki krzewu. Aż na zatrudnionych tą robotą drobnych jej rękach, spoczęła pulchna, białą rękawiczką ociągnięta dłoń Heleny Iwanówny.
— Czego wy taka smutna, Ino Juljanówno! Wam do twarzy z tym smutkiem, ale mnie was żal i jaby chciała pocieszyć was, rozweselić! I kniaź zauważył, że u was wyraz twarzy taki smutny czasem, smutny. Wczoraj on do mnie mówił: „ona, Heleno Iwanówno z tym swoim smutkiem tak wygląda, jak angieł (anioł), któremu do nieba ulecieć chce się... Ale jaby zobaczyć żądał jak ona śmieje się... Mnie ciekawość bierze zobaczyć, jak ona wygląda, kiedy ją wesołość opanuje, kiedy szczęście na twarzy jej zaświeci“. Nu, to wy, Ino Juljanówno, jak kiedy jego spotkacie, uśmiechnijcie się, wesoło uśmiechnijcie się... on taki szczęśliwy będzie... Ale co to? Widzicie? Jakie to przysłowie polskie... moja matka często je powtarzała... O wilku mowa, a wilk...
Umilkła i rozpromieniona z uśmiechem szerokim, ku nadchodzącemu kniaziowi przyjacielsko i porozumiewawczo głową wstrząsać zaczęła.
Wśród drzew małego parku w świetnym mundurze, wyprostowany, wysoki, zgrabny iskrzący się i błyszczący, szedł krokiem swoim równym silnym, zlekka srebrem ostrogi brzęczącym i w pobliżu dwóch kobiet na ławce siedzących znalazł się, rękę ku czołu w ukłonie wojskowym podniósł. Ale na Helenę Iwanównę, którą ukłonem tym witał, nie patrzał. Z pod brwi kruczych czarne jego spojrzenie w twarzy Iny utkwione było takim wyrazem, jakby ją niem przebić, spalić, lub wchłonąć w siebie pragnął.
A ona z oczyma ku niemu podniesionemi, z łuną rumieńca na twarzy uśmiechnęła się. Uśmiech to był figlarny trochę i rzewny, trochę nieśmiały i zalotny. Jemu zaś na twarz sprowadził błyskawicę radości, w której zajaśniała, zadrgała i rozbłysła wzajemnym uśmiechem koralowych warg. Nie zatrzymał się jednak, kroku nawet nie zwolnił, poszedł dalej i wkrótce za drzewami zniknął.
Helena Iwanówna, cała jakaś roześmiana, rozedrgana, szeptała:
— Dlatego nie zatrzymał się i przy nas nie usiadł, że jemu nie wypada. Na takim wysokim postie (stanowisku) znajduje się, że ostrożnym być musi i na każdy swój krok zważającym. Ale przeszedł tędy, to tylko dla tego, ażeby na was spojrzeć. Jemu tędy droga nigdzie nie prowadzi, tylko słyszał odemnie, że wy tu o tej porze... Ale czego wy tak pobledliście, gołąbko? Czego wy taką staliście się bledziutką? Serduszko widać zabiło mocno? co? powiedźcie szczerze. Ja nikomu nie powiem... Polki skryte są, wiem o tem i dumne... one o lubieniu swojem nie łatwo mówią... ale wy inna niż wszystkie... młodziutka, szczera, taka prosta... powiedźcie, zabiło mocno serduszko? podoba się wam nasz kniaź krasawiec co? co?
Ina rzeczywiście pobladła tak, jakby krew wszystka do serca jej zbiegła. Z twarzą pochyloną i piersią szybko dyszącą, odszepnęła.
— Tak. Bardzo!
A Helena Iwanówna nisko ku niej pochylona, mówić zaczęła, że cóż w tem dziwnego, że to takie proste, naturalne i nawet śliczne, poetyczne wzruszające. Oboje młodzi, piękni. On, choć młody, taką karjerę już zrobił, tak wysoko stanął i stanie wyżej jeszcze bo tu, w miasteczku tem i w tym kraju nie zostanie długo, nie! Lada tydzień, lada dzień może, otrzyma wezwanie do stolicy na stanowisko wyższe... A jaki dobry! Dopóty starał się, prosił, pisał, dopóki i dla męża Heleny Iwanówny miejsca wyższego i znowu u boku swego, nie otrzymał. I oni więc oboje razem z nim do stolicy wyjadą lada dzień, lada tydzień, czego zresztą Helena Iwanówna bardzo pragnie, bo tu żyć nie wesoło. Co za porównanie z życiem w takim Petersburgu! Nu, ale jej pora już do domu powracać...
Wstała z ławki.
— Ach! jak mnie trudno rozstawać się z wami! Nu, polubiłaż ja was! Ot, wiecie co? Chodźcie wy do mnie! Odwiedźcie mię! Zaprowadzę was do mieszkania swego! Chodźcie duszeńko, gołąbko!
Serdecznie, mocno ręce Iny w swoich ściskała, w oczy jej czule patrząc.
Nigdy może niczego Ina nie pragnęła tak gorąco, jak pójść z tą kobietą i słuchać ją mówiącą o jej piękności i... o kniaziu. Jednak wahała się.
— Niewiem doprawdy... bo, gdyby mama dowiedziała się... gdyby znajomi...
Śmiechem znowu wesołym i trochę urągliwym wybuchnęła Helena Iwanówna.
— Matki boicie się! tego, co znajomi o was powiedzą! Głupost', broście (porzućcie) wy te głupości, Ino Juljanówno! U was polaków, predrazsudok propast'! Jak zaczniecie: a Pan Bóg? A ojczyzna? A matka i ojciec? A grzech? A ksiondz? A ludzie? to człowiek w tem całe swoje szczęście utopić może! Broście to wszystko! Chodźcie do mnie! Pokażę wam dwie suknie, które mi mąż w siurpryz (niespodzianka) z Petersburga sprowadził. Nikogo teraz nie będzie u mnie. We dwie sobie pogadamy. Czekolady filiżankę wypijecie. Chodźcie!
Ina, ruchem nagłym, z oczyma nagle roziskrzonemi, ramię na szyję jej zarzuciła i miękkiemi swemi, kociemi ruchami, cała przytulając się do niej, zaszeptała.
— Pani dla mnie taka jest dobra, dobra! Nikt dla mnie tak dobrym nie jest, jak pani! U nas wszyscy czem innem zajęci i ja zawsze sama jedna... sama jedna... marzę... tęsknię... I mnie nikt nie rozumie... Pani jedna mię zrozumiała... Z panią tak miło, tak wesoło, przyjemnie. Pójdę! Niech już tam sobie co chce będzie! Pójdę z panią! Chodźmy!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.