<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Rosinkiewicz
Tytuł Inspektor Mruczek
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Dziś rano byłem świadkiem wielkiego wśród dziewczątek podniecenia.
Od klasy do klasy szły niby fale górskiego potoku radosne szepty:
— Urządzamy święto Mikołaja!... urządzamy święto Mikołaja!...
Dziunia Stenówna i Wandzia Brulińska z ósmej poszły do pani przełożonej prosić imieniem wszystkich klas o pozwolenie.
Za niemi biegła Dada i, wetknąwszy główkę między obie, krzyczała jednej i drugiej naprzemian w ucho:
— Ale z tańcami; pamiętajcie: z tańcami. Inaczej nie chcę was znać! Ja przyprowadzę swego Jaśka, jednorocznego ochotnika piątego pułku ułanów, ślicznie brząka ostrogami i strzela cholewkami, gdy się kłania, a tańczy jak nikt na świecie. Więc z tańcami! — rozumiecie? z tańcami! Dopiero zobaczycie, jak się robi prawdziwy królewski ukłon. Mówię wam!
Pobiegłem z deputacją do kancelarji. Pani przełożona, wysłuchawszy prośby, potrząsnęła głową, jakby zgóry odmawiała, ale potem zastanowiła się i odrzekła:
— No, nie wiem jeszcze... Muszę się namyślić. Powiem wam jutro.
— O, to my już wiemy, że pani przełożona pozwoli — bąknęła Dziunia i dygając, cmoknęła panią przełożoną w rękę.
Wandzia zaś, zwiesiwszy główkę, dodała:
— Ale z tańcami, proszę pani, z tańcami. Przyprowadzimy naszych braciszków i dobrych znajomych z gimnazjum. Mamusie będą także...
— O! z tańcami? — odrzekła na to pani przełożona poważnie, jakby mocno zdziwiona, i znowu potrząsnęła głową.
Ale tymczasem inne dziewczątka, które stały pod drzwiami i słuchały przyłożywszy uszka, gdzie która mogła, tak nacisnęły na podwoje, że te się otworzyły naoścież. Cała gromadka wpadła do kancelarji, potrąciła mnie w dość niegrzeczny sposób i poczęła miaukać jednym wielkim głosem:
— Proszę pani, proszę pani, proszę pani!... Z tańcami, z tańcami, z tańcami...
Hałas był taki ogromny, że aż uciekłem na piec. Po drodze przewróciłem globus, który potoczył się i spadł na ziemię. Sam się trochę nastraszyłem wielkiego stukotu, ale zaraz odwróciłem głowę w bok, aby dać do poznania, że to nie ja.
— O! widzicie, coście tu nabroiły! — zawołała pani, podnosząc globus.
Dziewczątka poczęły usprawiedliwiać się, kuląc ramionka w górę i rozkładając ręce:
— To nie ja, proszę pani, to nie ja...
— A któż?
Ja dalej patrzałem z wielką powagą w okno.
Skończyło się na tem, że pani tupnęła nóżką i zawołała:
— Cicho, dzieci!... Tak nie można. Zaraz mi wracać do klasy. Czy pozwolę, dowiecie się jutro.
Teraz ozwały się liczne klaskania w ręce, a po chwili cały pensjonat już wiedział, że urządzamy dzień świętego Mikołaja.
Poszedłem znowu do piątej, bo byłem ciekaw, co na to wszystko Dada powie.
Tańczyła właśnie z wielkiej radości po klasie, chwytając co chwila kogoś innego w ramiona. Niebardzo myśląc o tem, co czyni, porwała także do walca Misię Zawiszankę, tę dziewczynkę, którą nam w nocy obdartą i wygłodniałą przywiozła nieboszczka pani Miłowiczowa.
Ale Zawiszanka, niezgrabna i ciężka w ruchach, oparła się, a nawet odtrąciła nieznacznie Dadę. Ta na sekundę przystanęła i rzuciła z pogardą:
— Przepraszam, zapomniałam, żeś ty niepiśmienna. Walczyk, to nie chłopski taniec.
Skoczyła ku Eli, porwała ją i tańczyła dalej.
Misia, która jeszcze przed chwilą śmiała się wesoło, bo na poprzedniej godzinie dostała z algebry piątkę, po słowach Dady zaczerwieniła się najpierw, potem zbladła jak ściana, strzeliła zezem na boki, wreszcie podniosła lewą rękę do ust i poczęła ogryzać paznogcie.
W chwilę potem zadzwoniono i do klasy weszła chuda pani, która uczy o zwierzętach i motylach. Ja umieściłem się, jak zwykle, u Dady w zarękawku.
Pani rozejrzała się po klasie i zawołała:
— Zawiszanka!
Misia wstała, trzymając wciąż jeszcze lewą rękę przy ustach i zezując zukosa.
— Opisz mi, jak wygląda chrabąszcz majowy.
Misia milczy.
— No cóż? Nie uczyłaś się?
Misia pozieleniała i milczy dalej uporczywie.
— Uspokój się, pomyśl i mów. Przecież ty jesteś ze wsi i nieraz musiałaś widzieć chrabąszcza w maju. Tyle ich miałaś po drzewach. Co? — nie? Powiedz, jaki te chrabąszcze mają odwłok, jaki pancerz, jakie skrzydełka, ile mają nóżek, ile wąsików...
Zawiszanka, usłyszawszy o swem pochodzeniu ze wsi, spochmurniała jeszcze więcej.
— No cóż... Powiesz choć jedno słowo? Widziałaś kiedy chrabąszcza, czy nie?
Misia nic.
— Ależ, dziecko!... Co ty sobie myślisz! Tak nie wolno. To wstrętny upór, za który powinnaś być ukarana.
Cisza.
— Powiedz przynajmniej, czyś widziała kiedy chrabąszcza majowego czy nie?... To jedno powiedz, a zostawię cię w spokoju.
Inne dziewczątka szarpią Zawiszankę na łokcie, za rękawy, za sukienkę i proszą szeptem:
— Powiedz, żeś widziała. Co ci szkodzi. No, powiedz!
Ona jednak stoi wciąż nieruchoma jak marmurowy posąg, trzyma rękę przy ustach i zezuje zukosa.
— A! To przecież niegodziwe! — zawołała nauczycielka wkońcu: uderzyła dłonią w książkę. — Powiem pani przełożonej, jak ty się sprawujesz. Najwyższy czas, abyś poszła sobie zpowrotem na wieś, paść gęsi, bo ciebie tu w szkole nie potrzeba. Siadaj.
Misia opuściła się na ławkę, jakby zapadała się w ziemię. Skurczyła się w sobie i dalej siedziała bez ruchu.

Przykra to była godzina — nie lubię takich.
Zdawało mi się, że cała klasa naraz posmutniała, jakby czuła, że dzieje się tu jakaś niesprawiedliwość, a może i dwie niesprawiedliwości.
Pod tem wrażeniem zmrużyłem oczy i usnąłem. Śniło mi się, że w piękną noc księżycową chodziłem po dachu z ogonem pysznie wzniesionym do góry, a z drugiego dachu miaukała ku mnie moja przyjaciółka, Mićka, nosząca na sobie białe futerko, przyozdobione w czarne i żółte łatki. Jasne jej oczka świeciły się w oddali jak dwa brylanty. Dokoła latały majowe chrabąszcze.
Zadzwoniono. Rozkleiłem oczy i, wyskoczywszy z loży, spojrzałem na klasę. Ławki już były puste. Niektóre dziewczątka wybiegły na korytarz, inne skupiły się znowu na środku sali, gdzie Dada pokazywała, jak się oddaje prawdziwy ukłon królewski. Jedna tylko Zawiszanka siedziała wciąż jak martwa w ostatniej ławce i nie patrzyła na świat, jeno w swą posępną, sierocą duszę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem, po dobrem kurczątku, siedziałem obok swojej pani na stole. Zwykle o tej godzinie czytała dzienniki i wypoczywała, obmyślając program prac i zadań na dzień następny. Czasami spisywała swe uwagi pedagogiczne, które przypominają mi mój pamiętnik.
Dziś rozważała długo, w milczeniu, trzepocąc powiekami, wreszcie zwróciła oczy ku mnie i zagadnęła:
— Jak myślisz, Mruczku, pozwolić na urządzenie świętego Mikołaja, czy nie?
Aczkolwiek odrazu wiedziałem, co na to odpowiedzieć, przecież, pragnąc dać dowód, że w tak ważnych sprawach nie zabieram głosu bez głębszego namysłu, przeciągnąłem kilka razy szorstkim języczkiem po dolnej części szyi i wreszcie odrzekłem:
— Ja sądzę, że najpierw trzeba zapytać stróża, czy pozwoli.
Pani aż plasnęła w ręce:
— Prawda! — zawołała — zupełnie słusznie! Dziwię się tylko, żeś ty to tak trafnie ocenił.
— Ba, a czy to raz dostałem miotłą po ogonie?
— Tak, tak — odrzekła pani. — Ja wprawdzie jeszcze nie dostałam, mimo to...
Nie wątpię, że w tem miejscu pomyślała o trzech kropkach. Przywołała tedy, tak jak radziłem, stróża i przemówiła do niego nader uczuciowo:
— Mój Stefanie! Panienki chcą koniecznie urządzić świętego Mikołaja... Co Stefan o tem myśli?
Skrzywił się jak po kieliszku piołunówki i odrzekł:
— Oj, oj, w sam raz to potrzebne. Znowu człowiek będzie siedział do dwunastej, rano zaś sprzątanie. A te dzieciska w sali gimnastycznej tak zabiją podłogę, że taczkami trzeba wywozić błoto. I papierki po wszystkich kątach, że ich człowiek dozbierać się nie może. Żeby przynajmniej człowiek miał coś za to.
Na to pani odpowiedziała pokornie:
— Ale Stefan zawszeby sobie coś zarobił w szatni... Jabym także trochę dodała...
— Chyba, że tak — odrzekł nieco udobruchany.
Pozwolił!... Zatem świętego Mikołaja urządzamy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Rosinkiewicz.