<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Rosinkiewicz
Tytuł Inspektor Mruczek
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
ZAKOŃCZENIE.

Bardzo, bardzo długo nie pisałem swego pamiętnika, bo trwała wielka wojna, przewlekła, ciężka i krwawa, podczas której pisać się nie chciało.
Oj dzieci! wy niewszystkie wiecie, co to wojna! Obyście wy, najmłodsze, co dopiero kiedyś urośniecie, nigdy jej nie zaznały!
Ja, choć cały czas przesiedziałem w domu, przecież nie mogę o niej myśleć spokojnie. Pani moja posiwiała.
Było nam i chłodno i głodno, a czasem tak ciężko, że lepiej o tem nie wspominać.
Dziś zaczyna się już wyjaśniać dokoła. Pensjonat nasz znowu w ruchu, jakiego oddawna nie widziałem; dzieci wesołe, ochotne do pracy, pilne i pracowite znów snują się po korytarzach, znów wypełniają klasy swym śmiechem i figlami. Budują nową Ojczyznę! Gdy się to widzi z boku, jakoś raźniej i milej w inspektorskiej piersi, to też nie dziwcie się, że po sześciu latach, w ciągu których trwała wojna, dziś znowu maczam pazurek i dla dokończenia swego kajeciku dopisuję kilka wierszy.
W pierwszych miesiącach po wybuchu wojny szkoła nasza opustoszała zupełnie. Niektóre dziewczątka, co wyjechały z Krakowa na wschód, nie powróciły z wakacyj, bo je odcięły walczące wojska, inne znowu opuściły Kraków, udając się na zachód jak przelotne jaskółki.
Również i posiadłość pana Romana, który przyrzekł nam pomoc, przez pewien czas znalazła się po tamtej stronie linji bojowej i została tak zniszczona, żeśmy stamtąd nic nie mogli otrzymać. Prowadziliśmy więc z biedną moją panią bardzo a bardzo skromny żywot. Ja jeszcze radziłem sobie, jak mogłem, wyławiając wszystkie myszki w kamienicy i po okolicznych podwórzach, ale moja zacna przyjaciółka głodowała nieraz prawdziwie.

Pewnego dnia tak osłabła, że ledwie przejść mogła przez pokój.
Wyszedłem na podwórze i upolowałem koło śmietnika wielkiego szczura. Postanowiłem tedy zaprosić ją na śniadanie i przyniosłem swoją zdobycz do pokoju, pamiętając z historii, że podczas oblężenia Paryża Francuzi jadali szczury...
Ale pani, ujrzawszy mnie dźwigającego wspaniałą zdobycz w zębach, wskoczyła na krzesełko i przywoławszy Stefana, kazała mnie wyrzucić wraz ze szczurem za drzwi.
Ha, cóż robić! chciałem jak najlepiej.
Widziałem wiele nędzy wśród ludzi i długie ogonki wygłodniałych dzieci w drewnianych trepkach, czekających na chleb i ziemniaki przed sklepami. Widziałem także wiele łez po tych, co w boju polegli...
Jeden tylko — jak powiada profesor historji — „osobnik“ zadziwiał mnie swoim spokojem i pogodą umysłu. Był to mój sąsiad z klasztoru, Ihak, mądry osieł, co chodzi dzień w dzień po mieście, ciągnąc za sobą wózek, do którego zamożniejsi mieszkańcy wrzucają resztki swych obiadów dla najbiedniejszych. Stawał on nieraz przed naszą bramą, a jego pan, staruszek z długą brodą, dzwonił ręcznym dzwonkiem, dając znać, że czeka na podarki.
Wówczas niejednokrotnie rozmawialiśmy z Ihakiem przez okno, zwłaszcza latem, gdy skrzydło było otwarte, a ja wygrzewałem się na słońcu.
— Cóż, bracie — zagadnąłem raz — ciężka ta wojna, co?
On na to pomyślał statecznie, bo należy do tych, co zawsze długo myślą, nim coś odpowiedzą, i odsapnął cichym szeptem:
— Ciężka, powiadasz?... hm... Jak dla kogo. Dla mnie coraz lżejsza. Bo w miarę jak się przedłuża, ludzie coraz mniej dają do mego wózka dla biednych, wobec czego coraz swobodniej chodzę sobie po mieście, a wózek sam się za mną toczy i tylko dudni swą pustką.
— Jak myślisz: długo ona jeszcze potrwa?
Zwiesił głowę i znowu myślał statecznie, wreszcie rzekł:
— Potrwa dopóty, póki głupi ludzie nie przestaną śmiać się i drwić z mądrych osłów, a mądre osły nie przestaną słuchać i bać się głupich ludzi. Stąd prosty wniosek, że...
Urwał i umilkł.
— Jaki wniosek? — zapytałem, wyczekawszy dobrą chwilę.
Wyciągnął szyję, podniósł górną wargę i zawołał na całe miasto:
— I-ha!... i-ha! — i-ha!... Ot, masz, to mój wniosek!
— Czy ty, kochany Ihaku, zawsze takie wnioski wyprowadzasz? — zapytałem.
— Zawsze — odrzekł z powagą — i stale jestem z siebie zadowolony... (Trzy kropki).
W czasie wielkiej wojny miałem także kilka potyczek z moim sąsiadem Cisem, bo ten paskarz niecnota w chwilach większego głodu zaglądał także do śmietnika i polował na myszy nie gorzej ode mnie, wytwarzając mi przez to niezdrowe współzawodnictwo.
Raz nawet, zaskoczony znienacka, omal nie przypłaciłem życiem swej nieopatrzności. Na szczęście była niedaleko stara akacja, więc dałem drapaka i zatrzymałem się aż na wysokiej gałęzi. Pogadaliśmy sobie wtedy po przyjacielsku:
On skakał dokoła drzewa i wciąż powtarzał:
— Hau, hau, hau!...
Ja zaś, patrząc z góry, zaciągałem gniewnie nosem, niby jesienna wichura.
Tak rozmawialiśmy może z pół godziny. Wreszcie poszedł sobie, do domu, znudzony własnem bezcelowem wymyślaniem.
Ze wszystkich naszych znajomych najwięcej pamiętał o nas stary nasz adwokat. Przychodził niemal co tygodnia na herbatę do pani, bo i jego kancelarja dudniła teraz pustką. Mimo to pożyczał nam nieraz jakieś chude, niebieskawe papierki. Sam jednak, z oszczędności, zastąpił swe dymiące wałeczki krótką fajeczką, która często gasła, a wydawała niegodziwe czady. On jednak nie zważał na woń machorki, a fajeczkę co chwila rozżarzał nową zapałką, przyczem głośno pykał.
Pewnego razu, gdy to uczynił — słyszymy... a nasza papuga, Dola, dalejże mu pomagać:
— Pak, pak, pak!...
Parsknęliśmy wszyscy śmiechem. Ona jednak nie zważała na to i gdy tylko mecenas zabierał się kiedy do swojej fajki, zaraz śpieszyła mu z pomocą swojem: „pak, pak, pak“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I tak, moje dzieci, mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, aż wreszcie, ludzie przestali śmiać się z mądrych osłów, które same siebie nazywają czasem „inteligencją“, i wojna się skończyła.
Skończyła się wojna i nowe nastało życie. Ludzie teraz wracają do pracy, biegają, budują, myślą i pragną.
Niektórzy z dalszych znajomych zginęli w bojach, ale na szczęście nasi najbliżsi wrócili wszyscy. Wróciła panna Jadzia i Misia z okopów, wrócił także pan Roman z Francji. Odbudował swój spalony dworek, założył nowe gospodarstwo, a przed miesiącem pannę Jadzię poprowadził do ołtarza.
Właśnie byliśmy z moją panią w Bułkowie na letnich wywczasach. Młoda pani Miłowiczowa nie jest już dziś blada i zmęczona, przeciwnie, wygląda jak różyczka, a jasne jej włoski wciąż się wesoło kręcą w niesfornych splotach dokoła uśmiechniętej twarzyczki.
Połowę swego rozległego dworu odstąpiła na wiejską szkołę, a z części starego parku zrobiła ogród owocowy, gdzie wiejskie dzieci uczy szczepić, przycinać i pielęgnować drzewka karłowe. Misia, która przy niej zamieszkała na stałe, pomaga jej zarówno w szkole jak i w ogrodzie. W czasie wojny wyrosła także i wyładniała.
O dalszych znajomych powiem jeszcze tyle, że Dada wyszła zamąż za swego ciotecznego brata, który na wojnie kilka razy był ranny, ale dziś ma się zupełnie dobrze i dosłużył się stopnia kapitana wojsk polskich.
Ja starym już jestem kotkiem i tylko niekiedy zaglądam do klas, aby posłuchać, jak się dzieci sprawują. W ciągu długiego życia zdobyłem jedno głębokie przeświadczenie, że niema takich ciężkich chwil, których nie możnaby było przetrzymać, że nie wolno nigdy rozpaczać, ani poddawać się niedoli. Szczęście nasze nosimy niemal zawsze sami w sobie. Prawdziwy kotek, choć go się zrzuci z piętra głową na dół, zawsze stanie na nogi i nigdy nie płacze.
Pamiętajcie o tem, moje lube dzieciaki, i budujcie... budujcie swoją nową Ojczyznę wytrwale, cierpliwie, śmiało i ochotnie, a gdy wam czasem coś się nie powiedzie, coś dokuczy, coś popsuje zaczętą robotę, pamiętajcie o starym inspektorze Mruczku, który nawet spadając, zawsze skacze na cztery łapki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Rosinkiewicz.