Inteligencja kwiatów/Woń kwiatów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Woń kwiatów
Pochodzenie Inteligencja kwiatów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Les Parfums
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




WOŃ KWIATÓW.




Mówiliśmy do tej pory o inteligencji kwiatów, teraz jest rzeczą słuszną rzec słowo o woni, będącej ich duszą. Niestety, podobnie jak się dzieje, gdy mowa o duszy ludzkiej, owej woni innej sfery, w której skąpana jest świadomość człowieka, natrafiamy zaraz w zaczątkach na rzeczy niepoznawalne.
Nie wiemy wcale, jakie ma przeznaczenie owa czarowna, upojna, a niedostrzegalna woń, wydzielana przez koronę kwiatu. Jest więcej niż wątpliwem, by służyła głównie za przynętę dla owadów. Przedewszystkiem, większa część najwonniejszych kwiatów właśnie obywa się całkiem bez krzyżowania, tedy wizyta pszczoły, lub motyla jest im zgoła niepotrzebna, a nawet przykra. Powtóre, owady pożądają samego jeno nektaru i pyłku dla fabrykacji miodu i pierzei, a obie te substancje są bezwonne. Dlatego też owady unikają najrozkoszniej pachnących kwiatów, jak róż i goździków, a obsiadają tłumnie klony i leszczynę, których woń jest nader słaba.
Musimy tedy przyznać, że nie wiemy na co woń pożyteczną może być kwiatom, jak również nieznaną nam jest przyczyna odczuwania przez nas zapachu. Powonienie jest to zmysł dotąd nie zbadany. Nie ulega wątpliwości, że wzrok, słuch, dotyk i smak są niezbędne dla normalnego funkcjonowania całokształtu naszego organizmu. Ale dopiero długie wychowanie wiekowe nauczyło nas, jak się mamy rozkoszować bezinteresownie kształtami, barwami i dźwiękami. Powonienie spełnia zresztą równie ważne czynności, jest kontrolerem powietrza, którem oddychamy, jest higenistą i chemikiem, czuwającym troskliwie nad jakością pożywek, które mamy przed sobą, albowiem woń nieprzyjemna świadczy o obecności podejrzanych lub niebezpiecznych wprost zarazków. Ale obok tych praktycznych celów powonienie odznacza się cechami, nie posiadającemi żadnego realnego odpowiednika. Wonie najrozmaitsze nie mają żadnego znaczenia dla naszego życia fizycznego, a gdy trwają za długo, lub są zbyt skoncentrowane, przemieniają się w zabójczą truciznę. Mimo to jednak radują nas i niosą nam jakąś dobrą wieść, witaną z takim zapałem, jakby szło o odkrycie smacznego owocu, lub orzeźwiającego napoju. Owa właśnie bezpożyteczność zwraca uwagę naszą na problem woni. Musi się w tem kryć jakaś miła tajemnica, gdyż tu po raz pierwszy dopiero przyroda raczy nas całkiem darmo czemś miłem, nie będącem przyozdobą nastawionej pułapki, konieczności, ani też wabikiem w samotrzask. Powonienie to jedyny zmysł luksusowy narzucony nam przez przyrodę. Wydaje się, że jest niemal obcy ciału naszemu i nie związany z niem ściśle. Jest że to narząd rozwijający się, czy też organ, który zanika? Czy zdolność ta budzi się w nas, czy zasypia? Wszystko przemawia za tem, że zostaje w ścisłym stosunku do cywilizacji naszej. Starożytni nie interesowali się specjalnie zapachami subtelnemi, lubując się jeno w woni ciężkiej, brutalnej, mocnej, dlatego też używali piżma, benzoesu, miry, kadzidła, zaś o zapachach kwiatów rzadko jeno wspominają poematy greckie, łacińskie, oraz literatura hebrajska. Czyż po dziś dzień przyjdzie na myśl chłopu naszemu, nawet w chwilach wywczasu zupełnego, wąchać fiołki, lub róże? A przeciwnie mieszkaniec miasta, spostrzegłszy kwiat, natychmiast podnosi go da nosa. Możemy tedy przypuścić, że powonienie jest to zmysł, który zjawił się ostatni na ziemi, jedyny może nie znajdujący się na drodze „uwstecznienia“, jak powiadają biologowie. Z tego powodu więc winniśmy się doń przywiązać, badać go i pielęgnować wszelkie możliwości, jakie nasuwa. Jakążby nam sprawił niespodziankę, gdyby osięgnął n. p. doskonałość wzroku, jak to się stało u psa, który odbiera równie silne wrażenia węchowe, jak wzrokowe!
Znajdujemy się na terytorjum niezbadanem dotąd wcale. Tajemniczy ten zmysł wydaje się na pierwszy rzut oka zgoła obcym naszemu organizmowi, a jednak po bliższem wniknięciu w sprawę, widzimy, że przenika go tak jak żaden inny. Wszakże jesteśmy przedewszystkiem istotami powietrznemi. Powietrze to żywioł dla nas najniezbędniejszy, absolutnie konieczny, a powonienie jest jedynym zmysłem, który nam daje o niem jakieś określone wieści. Woń będąca klejnotem, wykwitem żywiciela naszego, powietrza, powstała nie bez słusznego powodu. Nie powinnoby nas wcale dziwić, gdyby się okazało, że ten niepojęty zbytek odpowiada czemuś najistotniejszemu i czemuś najskrytszemu zarazem naszego organizmu, że przeto jest raczej wyrazem rzeczy, których dotąd niema, niż rzeczy które już zaginęły. Możliwem jest, że zmysł ten jedyny, sięgający w przyszłość, ujmuje dziś już najważniejsze przejawy tej formy, czy tego szczęsnego i zbawczego stanu materji, który na przyszłość ma dla nas mnóstwo niespodzianek.
Na razie zajmuje się on spostrzeżeniami najgrubszemi, najmniej subtelnemi i ledwo domyśla się, pomagając sobie wyobraźnią, owych harmonijnych emanacyj, otaczających nimbem woni wielkie przejawy atmosfery i światła. Podobnie jak zaczynamy powoli ujmować woń deszczu, czy zmroku, będziemy zapewne w stanie kiedyś pochwycić woń śniegu, lodu, rosy porannej, przeblasków świtu i jaśnienia gwiazd. Wszystko wydzielać musi woń jakąś dotąd nieznaną, przestrzeń, promień księżyca, szmer strumienia, chmura płynąca, lub uśmiech lazuru nieba.

*

Przypadek, a raczej los zawiódł mnie w czasach ostatnich do miejscowości, gdzie rodzą się i wytwarzają wszystkie niemal wonie Europy. Wiadomo jest każdemu chyba, że na skrawku przelśnionej słońcem ziemi, ciągnącym się od Cannes do Nicei każda piędź gruntu, najmniejsza dolina i wzgórek, wiedzie bohaterską walkę z ordynarnemi, z syntezy chemicznej powstałemi perfumami, które są czemś jakby malowane, teatralne dekoracje, przedstawiające krzaki i łąki w porównaniu z lasem, borem, niwą i rozłogiem pól.
Praca wieśniaka unormowana jest tu wedle kalendarza wyłącznie kwiatowego, którego najważniejszym czasokresem jest maj i czerwiec, kiedy to panuje para władców: róża i jaśmin. Wokoło tej przepięknej pary, ubranej w szaty jutrzenki i biel gwieździstą, tłoczą się od stycznia do grudnia niezliczone, szybko przemijające fiołki, tłumne żonkile i skromne narcyzy, bujne mimozy, rezeda, wonne goździki, wspaniałe geranje, pomarańczowe kwiecie, srogie w dziewictwie swojem, lawenda, janowiec hiszpański, oszałamiająca tuberoza, oraz kasja, rodzaj akacji o kwiecie podobnym do liszki pomarańczowej barwy.
Zdziwienie ogarnia, gdy się widzi, jak zażywni, barczyści, ciężcy chłopi, skutkiem mozolnej pracy rolnej zobojętniali zazwyczaj wszędzie indziej na powab uśmiechów życia, biorą się i to na serjo do zajęcia kwiatami, jak się wysilają na delikatne traktowanie kruchych łodyg, jak to pełnią funkcje pszczół, czy naśladują księżniczki, jak uginają się pod brzemieniem fiołków i żonkilów. Najsilniejsze jednak wrażenie odnosi się rankiem, lub też wieczorem w okresie kwitnienia róż i jaśminu. Wówczas wydaje się, że zmienionem zostało nagle powietrze, że ustąpiło miejsca onej cudownej atmosferze, której woń nie jest jeno przelotnem, nikłem zjawiskiem, ale stałym, koniecznym, normalnym i określonym składnikiem.

*
Ktokolwiek kreślił obraz Grassu i jego okolicy musiał, jak sądzę, opisać dziwny przemysł tej miejscowości, przemysł, rzec można, baśniowy, rajski, który wprawia w ruch umysły i ręce wszystkich mieszkańców miasta, tkwiącego u podnóża góry, niby ul oblany złotemi promieniami słońca. Niejednokrotnie opisywano już zapewne owe karawany wozów, wysypujące ładunek róż u progu fabryk, buchających dymem, owe obszerne sale, w których sortowniczki pływają dosłownie po falach kwiatów, oraz mniejsze nieco, lecz cenniejsze jeszcze kopce fiołków, tuberoz, kasji i jaśminu, piętrzące się w koszykach, niesionych na głowach przez wieśniaczki.

Opowiadano niezawodnie, jak to różnemi metodami, stosownie do gatunku kwiatu, wydziera się najistotniejszą cząstkę ich serca, celem zamknięcia jej w kryształowym flakonie. Wiemy, że, naprzykład, róże uprzejmie i chętnie oddają swój aromat, nie zmuszając do manipulacyj skomplikowanych. Pakuje się je w kotły, większe od lokomotyw pospiesznych pociągów i traktuje parą wodną. Pod jej wpływem oddziela się drogocenny olejek, od pereł kosztowniejszy, i kropla po kropli ścieka do małych, wąskich naczyń szklanych u spodu aparatu dystylacyjnego umieszczonych, co wygląda, jakby potwór jakiś ogromny rodził z mozołem krople ambry.
Inne kwiaty nie oddają tak łatwo w niewolę swej duszy. Trudno tu wyliczać wszystkich, rozlicznych tortur, któremi zmusza się je do oddania skarbów, skrywanych rozpacznie we wnętrzu korony. Starczy wspomnieć o zaciekłości kata i upornym oporze ofiar przy stosowaniu ekstrakcji na zimno takich kwiatów jak żonkile, rezeda, tuberoza i jaśmin. Przy tej sposobności podkreślamy, że zapach jaśminu jest jedynym, którego naśladować się nie da przez umiejętne mieszanie zapachów innych.
Na wielkich płytach szklanych kładą grubą warstwę tłuszczu, przykrywają ją warstwą kwiatów i przy pomocy przeróżnych manipulacyj, doprowadzają do tego, że wonny olejek przechodzi w tę masę. Jak się to dzieje, nie sposób tutaj badać, dość że biedne kwiaty, pozbawione wszystkiego, rzucone zostają na śmietnik a tłuszcz przykrywa warstwa nowa. W ten sposób torturowane, padają ofiarą masami i w przeciągu trzech miesięcy chciwy tłuszcz wysysa dziewięćdziesiąt generacyj, aż dopóki, nasycony zupełnie aromatem, nie odmówi pożerania nieszczęśników.
Ponieważ fiołki opierają się łapczywości tłuszczu zimnego, przeto poddane bywają ponadto mękom ognia. Topi się smalec wieprzowy w łaźni parowej, a wrzucone weń te kwiaty wiośniane, tracąc siłę oporu oddają swe skarby. Gorący tłuszcz wchłania, zanim się nasyci, cztery razy tyle fiołków, ile wynosi własna jego waga, a haniebne owe procedery trwają przez cały czas kwitnienia fiołków w oliwnych gajach.
Nie kończy się na tem dramat, albowiem teraz fabrykant przystawia nóż do gardła tłuszczu zimnego, czy gorącego i zmusza go, by oddał skarb, utajony w wnętrzu swego bezkształtego, ordynarnego cielska. Dokonać tego niełatwo, ale tłuszcz obarczony jest nałogiem, który go doprowadza do zguby. Oto dają mu tyle alkoholu, aż straci przytomność i puści z pazurów zdobycz. Alkohol staje się teraz posiadaczem klejnotu, ale nie na długo, musi go bowiem oddać, przyczem sam doznaje porażki. Odparowują go, kondensują, usuwają i wkońcu, po tylu najrozmaitszych przejściach otrzymuje się płynną perłę, czystą, niepokalaną, niewyczerpaną, wieczną niemal i umieszcza się ją w szczelnie zamkniętej ampułce z kryształu.
Pomijam tutaj inne procedery chemiczne ekstrakcji, jak np. metodę wytrawiania naftą, eterem, siarczkiem węgla itd., albowiem wielcy fabrykanci perfum z Grassu, wierni tradycji, gardzą temi sztucznemi i nikczemnemi niemal metodami, dającemi perfumy o zapachu ostrym, a raniącemi przytem dotkliwie duszę kwiatu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Franciszek Mirandola.