Józef Balsamo/Tom XII/Rozdział CLVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CLVI
PIĘTNASTY GRUDZIEŃ

Fryc natychmiast wprowadził Gilberta do hrabiego.
Balsamo leżał na kanapie i odpoczywał, jak człowiek bogaty i bezczynny po nieprzespanej nocy.
— Tak przynajmniej pomyślał z goryczą Gilbert, ujrzawszy go leżącego jeszcze o tej godzinie na kanapie.
Widocznie służący miał rozkaz wprowadzić Gilberta natychmiast, bo nawet nie potrzebował mu mówić swego nazwiska, ani nawet ust otworzyć.
Gdy wszedł do salonu, Balsamo uniósł się zlekka na łokciu i zamknął książkę, którą trzymał otwartą, nie czytając jej wcale.
— Ho, ho, dzień dobry panu nowożeńcowi!
Gilbert nic nie odpowiedział.
— Przychodzisz mi podziękować, chłopcze, jesteś więc wdzięczny i szczęśliwy, to dobrze. Nie lubię podziękowań, schowaj tę zdawkową monetę dla innych.
Było coś tak smutnego i słodkiego w tonie mowy hrabiego, że uderzyło to nawet rozdrażnionego Gilberta.
— O! mylisz się pan, nie żenię się — odparł.
— Dlaczego? Cóż więc zaszło?
— Odmówiono mi.
— To chyba źle wziąłeś się do rzeczy, mój drogi.
— O, nie zdaje mi się.
— Któż ci odmówił?
— Panna Andrea.
— To było do przewidzenia; dlaczego nie udałeś się do ojca?
— Bo przeznaczenie inaczej zrządziło.
— A! jesteś fatalistą?
— Skąd mam mieć wiarę?
Balsamo ściągnął brwi i patrzył na chłopca badawczo.
— Nie odzywaj się tak o rzeczach, których nie rozumiesz. Pozwalam ci być dumnym, ale nie głupim. Coś więc uczynił?
— Chciałem, jak poeta, przechadzać się po tej alei, gdzie marzyłem o miłości, gdy rzeczywistość stanęła przede mną i zabiła mnie na miejscu.
— I, to jeszcze naturalne, Gilbercie; bo człowiek w twojem położeniu jest jak żołnierz, wysłany na zwiady, który powinien iść z muszkietem w prawej ręce, a w lewej ze ślepą latarnią.
— Bądź co bądź, nie udało mi się; panna Andrea nazwała mnie zbrodniarzem, złodziejem i powiedziała, że każe mnie zabić.
— Dobrze! a dziecko?
— Powiedziała mi, że ono do niej należy, nie do mnie.
— Cóż potem?
— Potem odszedłem.
— A! Gilbert podniósł głowę.
— A pan jakbyś postąpił? — zapytał.
— Nie wiem jeszcze; cóż teraz zamierzasz uczynić?
— Ukarać ją zato, że mnie tak upokorzyła.
— To tylko słowa!
— Nie panie, to postanowienie.
— Ale... może dałeś sobie wydrzeć swą tajemnicę, twoje pieniądze?
— Pieniądze do pana należą; oto są.
Gilbert rozpiął surdut i wyjął z kieszeni trzydzieści banknotów, które przeliczył, rozłożywszy je na stole Balsama.
Hrabia zebrał banknoty i zwinął je, nie spuszczając z oczu Gilberta.
— Uczciwy i nie chciwy... Inteligentny i z silną wolą; będzie z niego człowiek — pomyślał Balsamo.
— Teraz, panie hrabio, muszę jeszcze panu oddać dwa luidory, które mi dałeś — rzekł spokojnie Gilbert.
— Nie przesadzaj — odpowiedział Balsamo — pięknie to, żeś oddał sto tysięcy dukatów, ale po dziecinnemu byłoby nie wziąć 48 liwrów.
— Nie chciałem ich panu oddać, chcę panu tylko złożyć z nich rachunek i poprosić o więcej.
— To znowu co innego. Chcesz pieniędzy?
— Proszę...
— Na co?
— Chcę coś przedsięwziąć... pan sam mi myśl nasunąłeś...
— Chcesz zemścić się?
— Szlachetnie.\
— Nie wątpię, ale zarazem okrutnie, czy tak?
— Tak!
— Ile ci potrzeba?
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— I już nie tkniesz tej kobiety?
— Nie.
— Ani jej brata?
— Nie.
— Ani ojca?
— Nie.
— I nie będziesz jej obmawiał?
— Z mych ust nie wyjdzie jej imię.
— Rozumiem. Ale to wszystko jedno zabić kobietę nożem, czy prześladować ją ciągle. Chcesz ją prześladować swą osobą, spojrzeniem, uśmiechami pełnymi zniewagi i nienawiści.
— Zgoła inny mam zamiar. Przychodzę prosić pana o sposób, abym mógł opuścić Francję i udać się na drugą półkulę, ale bez kosztów.
Balsamo wydał okrzyk zdumienia.
— Panie Gilbercie — rzekł głosem cierpkim, chociaż zarazem pieszczotliwym, w którym jednak nie znać było ani bólu, ani radości. Dziwnie jesteś bezinteresowny! Żądasz ode mnie dwadzieścia tysięcy franków, a nie chcesz z nich wziąć jednego tysiąca na podróż?
— Tak, panie i to dla dwóch powodów.
— Ciekawym?
— Po pierwsze, nie będę miał grosza w dniu wyjazdu, bo niech to pan zapamięta, pieniędzy tych nie biorę dla siebie, lecz dla naprawienia winy, do której się pan przyczynił...
— O! zawzięty jesteś! hardy! — wyrzekł Balsamo.
— Bo mam słuszność za sobą... o pieniądze proszę dla naprawienia winy, nie dla własnego użytku. Ani jeden grosz nie pozostanie w mej kieszeni, pieniądze te mają swe przeznaczenie.
— Dla twego dziecka, pojmuję.
— Tak jest, dla mego dziecka — ozwał się z dumą Gilbert.
— A ty?
— O, ja jestem młody, zdrów, silny, wolny i inteligentny, wyżywię się sam, bo chcę żyć!
— Nie wątpię! nie darmo dał mi Bóg taką siłę. Pan Bóg, który ciepło otula rośliny, mające przebyć zimę, zaopatruje też w stalowe pancerze serca, stworzone do walki. Ale, jak mi się zdaje, wspomniałeś o dwóch powodach, nie pozwalających ci zachować dla siebie tych pieniędzy: najprzód delikatność...
— Następnie przezorność, W dniu, w którym będę zmuszony opuścić kraj, będę się musiał mieć na baczności. Nie będę więc mógł iść do kapitana i zapłacić mu za podróż, jak się to zapewne zwykle dzieje, bo w ten sposób nie potrafiłbym stać się niewidzialnym! nie mógłbym zniknąć niepostrzeżenie.
— Więc przypuszczasz, że ci dopomogę do zniknięcia?
— Wiem, że możesz to pan uczynić.
— Któż ci to powiedział?
— O! Za wiele masz pan cudownych sposobów, aby ci mogło braknąć sposobów naturalnych: czarownik wszystko może, zawsze na wszystko znajdzie środek.
— Gilbercie — rzekł Balsamo, podając rękę młodzieńcowi — jesteś śmiały, dumny, pełen dobrych i złych popędów, jesteś szczerym stoikiem; zrobię z ciebie wielkiego człowieka; pozostań u mnie, dom mój będzie dla ciebie najlepszem schronieniem. Zresztą i ja opuszczam za kilka miesięcy Francję, zabiorę cię z sobą.
Gilbert zamyślił się.
— Za kilka miesięcy — rzekł — nie odpowiedziałbym odmownie; ale dziś muszę odmówić, chociaż byłoby to szczęście dla takiego, jak ja, biedaka. Jednakże odmawiam, ale zachowam wdzięczność dla pana.
— Dla jednej chwili zemsty poświęcasz pięćdziesiąt lat życia, a to może niewarte.
— Panie, moja fantazja, czy kaprys, są dla mnie warte więcej, niż świat cały. Zresztą, oprócz zemsty kieruje mną obowiązek.
— Oto twoje dwadzieścia tysięcy franków — rzekł Balsamo bez wahania.
— Zobowiązujesz pan ludzi, jak król! — odrzekł wzruszony młodzieniec.
— O jeszcze więcej — odezwał się hrabia, — bo nie wymagam nawet, ażeby o tem pamiętano.
— Ale ja umiem pamiętać i być wdzięcznym. I kiedy zadanie moje będzie spełnione, oddam panu te dwadzieścia tysięcy franków.
— W jaki sposób?
— Wysługiwać się będę panu tyle lat, aż odsłużę te pieniądze.
— Jesteś znów nielogicznym, Gilbercie. Przed chwilą mówiłeś: Proszę o dwadzieścia tysięcy franków, które mi się należą.
— To prawda, ale pan zdobyłeś moje serce.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł obojętnie Balsamo — zatem gdy zechcę, będziesz należał do mnie?
— Tak.
— Co umiesz?
— Nic; ale czuję, że się wszystkiego nauczę.
— To dobrze.
— Ale przedewszystkiem muszę mieć możność opuszczenia Francji, w ciągu dwóch godzin, jeżeli zajdzie tego potrzeba.
— O! uciekasz mi ze służby.
— Wrócę.
— Zresztą, potrafię cię odnaleźć. Skończmy, długa rozmowa męczy mnie. Przysuń stolik.
— Oto jest.
Balsamo wyjął papier i przeczytał półgłosem, co następuje:
— 15 grudnia w Hawrze, do Bostonu, P. J. Adonis.
— Co myślisz o Ameryce, Gilbercie?
— Że to nie Francja. Wszystko mi jedno jaki kraj, byle tylko nie Francja.
— Dobrze więc... Około 15 grudnia. Wszak to twój termin.
— Tak — odrzekł Gilbert.
Balsamo napisał dwa wiersze na ćwiartce białego papieru.
„Przyjąć na Adonis’a jednego pasażera.

Józef Balsamo.

— Ależ to może dla mnie co niebezpiecznego, może to mnie zaprowadzi do Bastylji!
— Najrozumniejszy bywa nieraz głupcem — odrzekł hrabia. — Adonis, mój panie Gilbercie, to okręt handlowy, moim kosztem uzbrojony.
— Przebacz mi, hrabio, ale doprawdy w głowie mi się miesza; przebacz więc, panie i wierz w moją wdzięczność.
— Dowidzenia, mój przyjacielu.
— Dowidzenia, panie hrabio.
— Dowidzenia!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.