Królewscy synowie/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.


Rok to był wcześniejszego ciepła niż zwyczajne lata. W kwietniu już naprzód zielonością podszyły się lasy, zazieleniały strumieni brzegi, posrebrzyły łozy, wierzby bujno puściły, brzozy rozpękać zaczęły, słońce dogrzéwać, a choć czasem jeszcze, po cieple przedwczesném zerwała się burza i sypnęła krupami zmarzłemi, ubieliła ziemię na chwilę, słońce wnet powracało zwycięzkie, niszcząc ostatnie zimy ślady.
W końcu miesiąca już tylko dęby stały napęczniałe a ostrożne, resztka drzew młodemi listkami i zielonością żywą się ubrała.
Ozime siéwy na małych pólkach, gęstą zielenią zaścielały ziemię jak kobiercem, po lasach zawodziło ptastwo pieśni wiosenne, a po kotlinach widzieć już było można marcowe zajączki małe, z panią matką uczące się kociego tańca.
Piękne te dni młodéj wiosny wybrał właśnie arcybiskup Marcin Zabawa do poświęcenia swojego ukochanego kościoła, w którym znów, cudem ocalone zwłoki świętego Wojciecha ku czci wiernych wystawione były. Radowało się serce świątobliwego starca iż wielkie dzieło mógł dokonać, pierwszy ów kościół główny Mieczysława i Dubrawki podnieść z gruzów, przyozdobić, piękniejszym jeszcze uczynić niż był wprzódy.
Mąż to był święty ów starzec, który o niczém więcéj oprócz chwały Bożéj a miłosiernych uczynków nie myślał, a cnotą swą wyniósł się tak wysoko, bo ta choć zazdrość obudza, w końcu złych nawet potęgą swą zwycięża.
Arcybiskupie jego dostojeństwo było prawdziwem „brzemieniem za grzechy” (onus pro peccatis), bo, choć wysoko stała ona pierwsza katedra w ziemiach polskich, spokoju na niéj, ani rozkoszy zażyć nie było można. W ruinach leżały kościoły, pustkami klasztory, zdziczałemu ludowi na nowo apostołować musiano, a duchowieństwo z różnych narodowości i rozmaitych ludzi złożone, surowéj do utrzymania w karności potrzebowało dłoni. Gdzieniegdzie wkradało się rozprzężenie, podnosiła głowę samowola, tak że do stolicy rzymskiéj odwoływać się musiano, i z jéj ramienia zesłanemi nowy wprowadzać porządek.
Oprócz starania o dusze, arcybiskup świeckich téż spraw zaniedbywać nie mógł. W rozdzielonem państwie, którém Sieciech rządził, usiłując je zlać w jedno, nieustannie zwaśnionych z nim nieprzyjaciół, powstających przeciw niemu podwładnych waśnie godzić przychodziło, zażegnywać burze.
Król dobry był lecz słaby, królowa płocha i na swe dostojeństwo nie baczna a rodem cesarskim dumna, w rodzinie pańskiéj gotowały się zatargi lub gorszy może nad nie zamach na władzę... Sieciecha potęga rosła, wiedzieli wszyscy iż panowanie sobie przywłaszczyć pragnie i pory tylko sposobnéj czeka. Wszystko to arcybiskup z wysokości powagi swéj i duchownéj władzy musiał hamować, powstrzymywać, przewidywać i zapobiegać złemu.
Mąż był ducha apostolskiego, wiary gorącéj, prostoty obyczaju wielkiéj, który nie mądrością ziemską i rachubą ludzką, ale odwieczną prawdą drogi swoje torował. Téj on nie zrzekał się nigdy choćby na pozór z ludzkim rozumem nie była w zgodzie.
Źle czynić aby dobrego dokonać nie umiał: wierzył iż cnota owoc wydać musi zbawienny a światłość nad ciemnościami zwycięży.
Z uśmiechem prawie dziecinnym na ustach, bez gniewu w sercu, bo tego nie znał, mąż prawy głosił prawdę i stał przy niej wiernie. Sam żył jako najuboższy kapłan, nie potrzebując dla siebie nic, dla kościoła wymagając wiele, dla biednych oddając, jak ów patron, którego nosił imie, nietylko płaszcz, lecz choćby nawet koszulę. Od złych odwracał się, ale się nad niemi litował i za nich się modlił. W zło zaś nie rad wierzył i nie widział go chętnie, zawsze sobie czémś dobrém, a zwichniętém tłumacząc postępki ludzkie.
W jego sercu Zbigniew znalazł litość dla siebie i usprawiedliwienie. Bolał arcybiskup nad tém że król dziecko własne dręczył, widząc w tém raczéj dzieło Sieciecha niż rodzica.
Nie mylił się w tém starzec pobożny.
Już na dni kilka przededniem SS. apostołów Filipa i Jakóba na zamku Gnieźnieńskim widać i czuć było gotującą się uroczystość wielką. Gości, duchowieństwa świeckiego i zakonnego spodziewano się wielu. Dla króla i królowéj sposobiono dworzec stary, po czeskiéj napaści odbudowany, dla braci biskupów, gospodarz własne domostwa gotował. W podwórcach dla mnogich dworów i czeladzi namioty stanąć miały. Drogę z zamku do kościoła wysadzono młodą brzeziną, ozieleniono nią budowle, posieczoną jedliną i kosaciem wysypywano drogi dokoła.
Wszystko się cieszyło i radowało uroczystości a szczególniéj duchowieństwo, które ze wszystkich ziem, klasztorów, grodów przypływało na wesołe świątki.
Staruszek nieustannie prawie siedział w kościele, albo go obchodził, czuwając nad tą swą oblubienicą, coraz jeszcze coś starając się przyczynić ku jéj ozdobie i blaskowi.
Niestety! — nie były to już czasy owe Bolesława Wielkiego, gdy złoto stosami brył leżało po skarbcach, gdy się go tysiące grzywien rozdawało kościołom na olbrzymie krzyże, na grube blachy do obicia ołtarzów, na naczynia do ofiar świętych. Mimo pobożności króla, nie przynosiły mu wojny jego takich łupów, aby z nich dziesięcina mogła ozłocić świątynie. Owych porwanych przez Czechów krucyfiksów złotych, zasłon ołtarzowych, pod których brzemieniem łamały się wozy, nie było z czego ulać na nowo. Świeciła jednak nowa katedra i kruszcem i kunsztem przybrana, zawieszona oponami, kobiercami wysłana: obrazy ozdobnemi jaśniejąca.
Wielki ołtarz, nad którym w powietrzu unosił się zawieszony gołąb, godło ducha świętego, niebieską szklistą emalją okryty, stał nieco od chóru odsunięty. Poza nim ławy były dla duchownych, tron dla biskupa, pulpit ozdobny dla śpiewaka. Tu spoczywała olbrzymia księga, skarb drogi, z któréj czytano pieśni.
Przodem odgradzała ołtarz galeria ciężka srebrnemi obita blachami, presbiteryum od kościoła dzieląca, na któréj ogromne sterczały świeczniki. Nad nią w górze na tęczy widać było, jakby w niebiosach rozpięty krzyż z obrazem ukrzyżowanego Zbawiciela, pod którym dwie boleściwe stały postacie ze załamanemi rękami, matka niepocieszona i uczeń najmilejszy.
W pośrodku kościoła widać było, na nizkich a grubych słupkach leżący grobowy kamień Dubrawki. Święte relikwje Wojciecha, leżały, wedle prastarego obyczaju, w Krypcie podziemnéj pod wielkim ołtarzem.
Świeczniki srébrne, na których jakby splecione węże i zwyciężone poczwary wiły się zmuszone służyć światłu, obrusy śnieżne, kapy szyte perłami, okryte złotem, miała już katedra, a zakrystja była bogato zasposobiona. Składali się na nią wszyscy, świeccy i kapłani. Dzwony z blachy ukuto na nowo i głosy ich znowu wołały do modlitwy, budząc u pospolitego gminu gdy się ozwały poważne grozę, poszanowanie i przestrach.
Pogańskich jeszcze na pół obyczajów ludzie, słysząc to powietrzne wołanie, szli posłuszni do kościoła, czując się jakby ciągnieni czarodziejską siłą. W głosie tym było zarazem błogosławieństwo i groźba.
W przededniu wielkiéj uroczystości arcybiskup mszę odprawiając zapłakał łzami radości wielkiéj; iż Bóg mu dał doczekać chwili téj a odchodząc od ołtarza usta jego mimowolnie wymówiły przypomniane słowa Symeonowe.
Nunc dimitte animam meam. (Teraz odpuść panie, duszę moją).
Gdy to mówił oczy jego padły na klęczącego zboku, w przyodziewku ubogim, z głową spuszczoną, z rękami złożonemi, królewicza Zbigniewa który się zarazem zdawał modlić i płakać. Przechodząc około niego stanął biskup, położył mu rękę na głowie, i szepnął.
— Nie trać nadziei, dziecko moje, chwila jest blizką.
Rzekłszy to odszedł. Zbigniew niedługo już potrwawszy w modlitwie, wstał i do izby powrócił. Z téj już mu teraz wychodzić nie miało być wolno, dopóki król, dwór jego, Bolko i Sieciech znajdowali się w Gnieźnie. Okna jéj żakratowane wychodziły na boczne podwórze, widać z nich tylko było wrota zamkowe i drogę do dworca w części, tak że z zakrat swych mógł więzień policzyć przybywających. Na chwilę téż nie oddalał się od okna.
Około południa już mnożyć się zaczęły orszaki, biskupie naprzód, gdyż Wrocławski, Kruszwicki, Poznański i Krakowski na uroczystość przybywali, rycerskie potém, wojewody Sieciecha, równający się królewskiemu, Skarbimierza, młodego Zelisława Beliny i wielu innych panów dostojnych.
Nad wieczór wreszcie poznał, albo się raczéj domyślił Zbigniew dworu króla ojca swego, naprzeciw którego duchowieństwo wyszło z krzyżem i pieśnią, rycerstwo z okrzykami, i dzwony kościelne ozwały się witając go radośnie.
Zdala postrzegł postać przygarbioną na koniu i świetny orszak królowéj, około któréj młodzież najpiękniejsza i najwykwintniéj strojna zniemiecka się zwijała i Bolkową drużynę młodą, zbrojną, rycersko wyglądającą, na któréj widok wstrząsł się cały zazdrością i gniewem.
A miał zaprawdę czego mu zazdrościć, bo nic piękniejszem być nie mogło nad ten świetny orszak młodego pana, w którego oczach płonęło wesołe męztwo. Miał już naówczas Bolko, wzorem Bolesława W. dwunastu towarzyszów dobranych wiekiem, postawą, dzielnością, którzy składali nieodstępny dwór jego, towarzyszyli mu wszędzie. Mieczyk pański wiózł ulubiony Pruszynka, dawno już wyleczony, tarczę drugi, proporczyk trzeci; za niemi jechała służba, wszystko raźna, młoda i ochocza.
Bolko nad niemi wszystkiemi królował, jeśli nie urodą to blaskiem jakimś, który bił od niego, siłą, która w nim mieszkała.
Przed jego ognistem, niemal dziecięcem wejrzeniem, nieraz starsi, sam Sieciech nawet, oczy spuszczali, bo zdawał się im w duszy czytać tym czystym wzrokiem niewinnego wieku i dobywać z jéj głębin, ukryte w nich tajemnice.
Wojsław Ochmistrz królewicza, ciężki człek, ledwie za tą lekką jazdą poskakującą nadążał, choć konia pod sobą miał dzielnego, a sam téż sprawiał się na nim jak na rycerza przystało. Wiek i tusza już go nieobrotnym czyniły, dlatego królewicza zawsze za zbytni pośpiech strofował, nietylko w obrotach, ale w myślach i postanowieniach. Był bowiem w istocie Bolko pochopny pierwszym wrażeniom, rączy do zbytku i niepohamowany, a często się zapędzał za daleko, nie patrząc za siebie. I wierzył ludziom do zbytku łacno, a słowo padało nań jak iskra na wysuszone pruchno, wnet je zmieniając w żarzewie.
Wojsław hamował go, lecz ognistéj natury téj nic zmienić już nie mogło; życie ją coraz namiętniejszą czyniło, bo w nim spoczynku nie miał nigdy i nigdy do rozwagi czasu.
Sieciech, gdy zdala nań patrzył brew mu się jeżyła; nie w smak mu była ta krew kipiąca, która i na niego wylać się mogła.
Z szyderskim uśmiechem, gdy Wojsław się uskarżał na popędliwość królewicza, Sieciech odpowiadał półgębkiem.
— Nie będzie winy niczyjéj, gdy się gdzie na oszczep Pomorca natknie i zginie! — Tak zwykle kończą ci zapamiętali.
Sieciechowi może, koniec taki byłby na rękę wypadł i niebardzo nastawał, aby go hamować. Jedno dziecię królewskie skazane było i zamknięte, drugie samo na zgubę się mogło nastręczyć, naówczas Sieciech całe owo królestwo miał w dłoni. Król dogorywał i w oczach gasnął, królowa miłowała pięknego wojewodę, nieprzyjaciół miał mnogich ale bezsilnych, wojsko liczne, wszystkie grody poobsadzane bratankami, stryjecznemi, ciotecznemi, powinowatemi, ludźmi których on wyprowadził z niczego, dla których górą trzymał przynętę, jak ptakowi myśliwemu mięso, gdy ma z berła lecieć na upatrzone ptaszę.
Gdy przy dźwięku dzwonów, graniu rogów i okrzykach król na zamek wciągnął, naprzód zsiadł przed kościołem, aby się w nim pomodlić. Wprędce potém pieszo go na zamek wiedziono: dwu komorników słabego pana podręce podtrzymywało.
Ci co króla Władysława nie widzieli dawno, litowali mu się spojrzawszy nań; blady był jakby krwi w nim już nie stało, a mimo otaczającego wesela smutny i przybity. Tylko gdy na Sieciecha swego spojrzał, na tę otuchę i podporę, twarz mu się nieco rozpogadzała.
Sieciech dnia tego podobniejszym był sam do króla, niż do wodza stojącego pod rozkazami pańskiemi; on tu rozrządzał, on władał, jemu w oczy patrzano, i skinienia słuchano. W pośród wszystkich górował i postawą i twarzą i ubiorem wspaniałym, bo nawet płaszcz na ramiona wdział, nie mogąc szkarłatu podbity nim, a zbroję miał świecącą srebrnemi gwoździami i łańcuch na szyi z wizerunkiem króla taki sam, jaki jeden tylko Bolko, syn królewski nosił.
W pięknéj, męzkiéj jego twarzy widać było zarazem rycerza, silnéj woli dostojnika i zalotnego człeka, który sobie serca chciał jednać. Gdy nań nikt nie patrzał, przybierała ona wyraz przebiegłości i szyderstwa. Śmiechem rad pokrywał mądrość swą, z którą się nie zdradzał, chętniéj udając nie wiele o co dbającego człowieka.
Na zamku gotowe już czekały stoły, służba z pochodniami dokoła. Dla króla i królowéj osobne siedzenia szkarłatem obite na podwyższeniu stały. Bolko ze swemi u wielkiego stołu miał zasiadać, duchowieństwo starsze przy królu i królowéj, jako im równe, miejsca zabrało: młodszy kler przodował u drugich stołów. Zwyczaj to był od Mieszka jeszcze zaprowadzony, że z książęty ich równano.
Przytomność króla i biskupów, nie bardzo się głośno dała biesiadującym weselić, skromnie i zcicha rozmawiano. Uczta téż, z powodu obchodzonéj wigilii, postna, wkrótce się zakończyła.
Wnet i znużeni drogą rozchodzić się poczęli każdy do izby sobie wyznaczonéj, a Bolko z towarzyszami w podworce i na zamczysko, dokąd piękna, spokojna noc wiosenna wyzywała.
Sieciech, który królowi służył razem z podkomorzemi i podczaszym, oko miał na wsze strony. Znał wszystkich, patrzał wszędzie bystro, jakby z twarzy myśli odgadywać chciał i czytać.
W chwili, gdy króla wiedziono na spoczynek, skinął nań arcybiskup, Sieciech z poszanowaniem zbliżył się do niego.
— Dajcie mi ucho na chwilę, odezwał się staruszek — potrzebuję mówić z wami.
— Dzisiaj? — spytał wojewoda.
— Tak jest, dziś jeszcze, jest tego wielka potrzeba.
Spojrzał nań Sieciech ciekawie, skłonił się i odprowadziwszy królestwo oboje, wrócił do arcybiskupa, który sam już z kapelanem w pustéj izbie nań oczekiwał.
Gdy się wojewoda ukazał, skinął na towarzysza swego biskup aby się oddalił. Sieciech stał przed nim, — piękne starca oblicze ubłogosławione było radością téj uroczystéj życia godziny.
— Wojewodo — zawołał — od was zależy abym jutro szczęśliwym był jako nigdy.
— Odemnie? — zapytał Sieciech.
— Tak, bo wy władzę macie wielką nad sercem pana naszego, a potrzeba mi je skłonić do miłosierdzia.
Sieciech niespokojnie się poruszył, twarz zmarszczył, skłonił się.
— Król dla was, Ojcze przewielebny, uczyni i bezemnie, czego żądać będziecie.
— Bez was lub przeciw wam król albo nieuczyni nic, albo uczynioném gryźć się będzie, gdyż słusznie w was szanuje podporę tronu swojego, rzekł starzec.
— Pierwszym sługą jestem — odparł Sieciech.
— Bądźcież doradcą — dobrym, mówił O. Marcin. — Kto miłosierdzie czyni, temu ono będzie uczynionem.
Popatrzał sędziwy biskup na Sieciecha, lecz wejrzawszy nań, pogoda z jego twarzy ustąpiła, rozlał się po niéj frasunek. Zawahał się ze stanowczém słowem.
Po chwili milczenia, począł powoli.
— Niesłuszném jest, że król jedno dziecko swoje drugiemu poświęca i srogo karze niewinnego, którego źli ludzie popchnęli do błędu: Dla Zbigniewa potrzeba prosić miłosierdzia i przebaczenia.
Wojewoda brwi ściągając groźno, cofnął się krokiem.
— Ojcze przewielebny — odezwał się, — kapłanem jesteście, pasterzem naszym duchownym, żyjecie w Bogu a naszego złego świata mało znacie. Zbigniewa rozdrażniwszy wypuścić jest to zwierzęciu dzikiemu dać wolność. Będzie godził na ojca, na brata, na mnie, byle siłę pozyskał mścić się zechce, państwo zakłóci.
Być to nie może! — nie może!
— A ja wam powiadam, wojewodo, — rzekł starzec spokojnie, — iż to się stać powinno. Niech król nasz bogobojny nie ma na sumieniu krzywdy dziecka własnego. Więzień przez długi czas był pod oczyma mojemi, patrzałem nań; pobożny jest, cichy, biedny, i będzie wdzięcznym i posłusznym. Nietylko ja, ale i wielu duchownych i świeckich prosić chcą o to króla, aby dziecku nie dał ginąć i pomsty Bożej nie ściągał na głowę swą i królestwo całe. Niewinnego łza waży wiele na szali sprawiedliwości.
— Lecz on winowajcą jest i wichrzycielem! — odparł Sieciech oburzony.
— Gdyby nawet nim był, młodość, niedoświadczenie i kara jaką poniósł starczyłyby już do obmycia go z winy — zawołał arcybiskup.
Na wojewodzie prośby te i dowodzenia, nie zdały się żadnego czynić wrażenia.
— Ojcze przewielebny — rzekł Sieciech skłaniając głowę przed starcem — czyńcie jako chcecie, ja mojego słowa nie dorzucę, nie zgodzę się na to, aby gadzinę puszczać, gdy się ją zdusić może i ma w ręku, królestwo się rozpadnie, a nieprzyjaciele moi i króla, przystaną doń jak do chorągwi.
— Próżne to są obawy, — przerwał O. Marcin. — Mówicie o nim nie znając go. Pokorne chłopię jest.
— A na swobodzie zuchwałem się stanie — dodał Sieciech.
— Pomocy więc swéj odmawiacie mi, — zapytał staruszek łagodnie, wojewodo, panie miły, pomnijcie słowa Chrystusowe, które miłosierdzie, przebaczenie i litość nakazują, to prawo nasze.
Sieciech milczał długo smutny.
— Nietylko prosić za nim niemogę, — odezwał się, — ale mówić będę przeciw niemu. Wyznaję to otwarcie. Sprawą duchownych jest rozgrzészać, my miecz trzymamy, abyśmy karali.
Blada twarz staruszka zarumieniła się, podniósł się nieco, drgnął i hamując się mówić począł.
— Mądrość wasza jest z tego świata, fałszywa, zgubna i omylna. Przeto mówię wam, zawiodą was rachuby i gdzie zbawienia szukacie, znajdziecie upadek. Nie jest daném człowiekowi widzieć naprzód, a kto myśli że widzi przyszłość myli się, i kto sądzi że zapanuje losowi, łudzi się, a ten tylko kto słucha głosu prawdy i idzie za nim, dojdzie do celu.
Jesteście wojownikiem i wodzem wielkim, macie w ręku wojska i skarby, władzę i siłę, nie myślcie przeto ażebyście wszechmocnemi byli. Bóg jeden wszechmocny. Gdy on rzecze w proch się obróci wszystko.
— Ojcze przewielebny — przerwał wojewoda — przebaczcie mi. Nie sprzeciwiałbym się woli waszéj, gdybym nie widział niebezpieczeństwa. Króla uspokajać potrzeba a nie poruszać — chory jest, znękany.
— Najlepiéj go uspokoi, gdy sumieniowi uczyni zadość — odparł arcybiskup.
Sieciech potrząsł głową.
— Pokoju mieć nie będziemy — rzekł, — zawre wszystko i zamąci się, Ojcze, zlitujcie się.
— Mylisz się, dziecko moje — przerwał O. Marcin — ukoi się wszystko gdy sprawiedliwości zadość się uczyni.
— Ojcze! nie czyńcie tego! — nie czyńcie! — odezwał się gorąco Sieciech, schylając się do ręki jego.
Arcybiskup zlekka rękę usunął.
— Uczynię co mi mój obowiązek kapłański nakazuje, co każe sumienie, — rzekł spokojnie, niech będzie co chce, a niech się stanie sprawiedliwość!
To mówiąc powstał starzec podrażniony mocno, skinąwszy na stojącego w dali kapelana i niezwróciwszy się już ku Sieciechowi, który stał blady i gniewny, hamując się tylko poszanowaniem dla duchownego należném — wyszedł z izby.
Wojewoda postawszy chwilę, zawrócił się, niepewien zrazu dokąd ma iść. Podszedł ku sypialni króla, ale tam O. Lambert głośno pacierze odmawiał, czasu których wchodzić nie było można.
Gdy się to działo w wielkiéj izbie gościnnéj, Bolko ze swą drużyną szedł w dziedzińce zamkowe, ciekaw wszystkiego co spotykał.
Śmiejąc się szli opatrując każdy kąt, zaglądając we drzwi wszystkie, mierzyli place na których wyścigi odbywać było można, liczyli ileby ludu mógł objąć gród oblężony. Wojna i wojenne sprawy były im ciągle na myśli.
Ktoś z towarzyszów opowiadał stare Gniezna dzieje i co między ludźmi o założeniu grodu chodziło. Postępowali tak rozpatrując się w starych domostwach, w przybudówkach nowych. Wieczornemu mrokowi przyświecająca łuna zachodnia dość dobrze jeszcze rozpatrywać się dawała, a księżyc już z drugiéj strony białemi promieniami rozbijał ciemności.
Idąc tak Bolko podniósł oczy i ujrzał przed sobą nagle z zakrat okna drewnianych wyglądającą twarz.
Raz tylko w życiu przemknęła mu się ona przed oczyma na pobojowisku Kruszwickiem, spotkał się z nią na chwilkę, i zamienił spojrzenie, które było jakby wyzwaniem do wiekuistego boju. Utkwiły mu jednak w pamięci te złe oczy, Bolko miał je teraz znów przed sobą. Przeczuwał brata.
Zbigniew domyślił się go także, pobladł i drgnął, chciał się cofnąć, duma nie pozwoliła, pozostał w miejscu, aby nie okazać obawy.
Bolko wlepił w niego oczy błyszczące, patrzali tak długo oko w oko, wejrzeniem mówiąc do siebie; naostatek Zbigniew osłabł, zadrżał i spuścił powieki. Nie mógł wytrzymać tego spojrzenia jasnego, gorącego, które nie taiło się z niczém, wybuchało myślą swą całą, czuciem całém.
Ci co otaczali królewicza, zrozumiéć nie mogli tego wpatrzenia się w postać jakąś bladą, nieznaną, która dla nich powszednią, nikczemną zdawała się istotą, niegodną pańskiego wzroku.
Spoglądali na Bolka pytając go co w niéj znalazł iż go zatrzymała, to przypatrywali się więźniowi chcąc dojść co w nim było tak dziwnego, by godzien był ciekawości.
Milcząc stali za królewiczem, szepcząc między sobą i rozpytując się, ktoby to mógł być? Nikt go nie znał.
Bolko prawie pewien był że spotkał brata, choć znaleść go tu się nie spodziewał. Zapomniano o nim na dworze.
Sam nie wiedział jakie się w nim obudziło uczucie na widok téj istoty wynędzniałéj, wybladłéj, z włosem najeżoném, zamkniętéj za kratą — co, dla miłującego swobodę Bolka, sroższą się zdało kaźnią nad śmierć samą.
Budziła się w nim naprzemiany litość i wstręt. Radby go był widzieć wolnym, równym, zbrojnym, nie żeby go kochać może, ale by z nim walczyć; to znowu miłosierdzie czuł nad nieszczęśliwym, który życie męczeńskie wiódł w zamknięciu.
Oba tak nieustępując wpatrywali się w siebie, Zbigniew nie cofnął się do izby; Bolko nie szedł daléj. Mimowolnie wyrwało mu się z ust.
— Ktoś ty taki?
Milczenie trwało chwilę długą, ciężki oddech tylko słychać było i ochrypły głos odpowiedział.
— A ty?
— Nie znasz mnie?
— Nie.
— Króla syn jestem, rzekł Bolko.
Zbigniew rozśmiał się złośliwie, nie był panem siebie, krew i żółć uderzyły mu do głowy.
— Byłem i ja synem króla — zawołał, a widzicie żem dziś niewolnikiem za kratą. Patrzajcie, abyście i wy tak nie skończyli.
Bolko rozśmiał się głośno.
— Ja? — zawołał ruszając ramionami, niebój się o mnie!
I dodał. — Widzieliśmy się już raz w życiu!
— Podobno — mruknął Zbigniew.
— I ty mi winieneś życie — mówił Bolko — bom ci je mógł odebrać.
— Wolałeś, bym zginął w łykach! — odparł Zbigniew.
— Nie wiedziałem co cię czeka, a krwią się twą mazać nie chciałem, — rzekł królewicz postępując bliżéj nieco ku oknu. — Żal mi ciebie.
Zbigniew widząc go zbliżającego się, cofnął się nieco za kratę. Walczył z sobą, twarz układał. Gniew, którym gorzał stłumił w sobie aby nie wybuchnął z niego i rzekł głosem cichym.
— Jeźli żałujecie mnie proście za mną!
Bolesław usłyszawszy to, stał zadumany, gdy Zbigniew rzuciwszy słowo jakby z przymusu, cofnął się od okna.
Królewicz podniósłszy oczy, nie widząc go, poszedł daléj, ale wesołość zastąpiło dumanie — towarzysze milczeli nie śmiejąc się odzywać. Kilkanaście kroków dopiero odsunąwszy się, zawołał Bolko.
— Gdybym mógł prosiłbym za nim.
— Ohydna twarz, szepnął Janko Doliwa, z za kraty wydał mi się jak zwiérz dziki. Stworzony by siedzieć za kratą.
— Straszny bo jest! — potwierdził drugi.
— Któż w więzieniu pięknym być może — zawołał Bolko wstrząsając się cały. — Grób to jest!
— Raczéj śmierć! — krzyknął Pruszynka.
Chociaż na zamku było wesoło, oni smutni się powlekli daléj, widok téj młodéj twarzy zwiędłéj za kratą, zatruł im dnia wesele.
— Gdybym był królem, — odezwał się Bolko, — a zawinił mi człowiek, dałbym mu swobodę i miecz i poszedłbym walczyć z nim a ubić go, by nie więzić. Kaźń to straszna... Zbigniewa uwolnić potrzeba.
— Wichrzyć będzie — rzekł któryś z boku — zły słyszę jest.
— Będziemy mieć sposobność do dzieł rycerskich, — zawołał Bolko — i pokonamy go. Jest że co szlachetniejszego nad walkę otwartą i boje o lepszą?...
— Na tych wam i bez Zbigniewa zbywać nie będzie śmiejąc się dorzucił Janko. — Mamy Pomorze stanie go na długo, Czechów téż, Ruś, a w ostatku Niemców cesarskich.
Weselsza rozmowa wszczęła się już o wojnach, Bolko z drużyną pociągnął na spoczynek do komnat, gdzie właśnie o cudownem oswobodzeniu napadniętego przez Pomorców Santoka, wieść radośną przyniesiono.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.