Królewscy synowie/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.



Późno z południa skończyła się zawczasu poczęta, długa uroczystość kościelna. Otworem stała nowa świątynia, jeszcze pełna wonności, kadzideł i jakby owiana modlitwami i pieśnią, które się w niéj rozlegały. Kilku ludzi stało we drzwiach spoglądając na lśniące ołtarze. Cisza teraz uroczysta panowała w katedrze.
Wesoły gwar dolatywał tu z zamku, gdzie uczta zastawiona była ze wspaniałością na jaką wiek ów mógł się zdobyć.
Nie była ona wykwintną, dostatek wszystko zastępował. Nawet na twarzy chorego króla promieniała radość z téj chwały Bożéj odnowionéj, pomnożonéj, ugruntowanéj tu na wieki.
W otoczeniu królowej śmieszki słychać było i żarty, Bolko rozprawiał o łowach, drudzy jeszcze o Santoku. Od wczoraj najwięcéj o nim mówiono.
Cud oswobodzenia zamku od napaści Pomorskiéj przypisywano S. Wojciechowi, który nim dawał znak, iż to co uczyniono dla kościoła jego i zwłok, miłem mu było. Opowiadano o zjawionym nocą rycerzu, który Pomorzan już wdzierających się na zamek, odegnał precz mieczem ognistym i męztwem natchnął załogę.
Był to więc dzień powszechnego wesela, a jednak twarz ku któréj oczy króla i królowéj najczęściéj się zwracały, Sieciechowa twarz groźną była dnia tego i chmurną. Niepokój błyskał w źrenicach. Nikt sobie tego wytłumaczyć nie umiał.
Król téż trwożyć się tém poczynał
Sieciech nie zwykł był łacno okazywać frasunku, nie stało się nic złego, coby jawném było, wojewoda milczący, chmurny, bezmówny musiał mieć jaką zgryzotę tajemną.
Napróżno król podnosił ku niemu oczy, wyzywające myśl lepszą, próżno królowa powoływała go ku sobie i poufale mu coś szeptała, inni téż otaczali poszanowaniem tém głębszem, że się doń trwoga mięszała, wojewoda pozostał jakim był, posępny wyraz twarzy wzmagał się jeszcze. Niekiedy z ukosa badający wzrok posyłał ku arcybiskupowi i odwracał go szybko.
O. Marcin promienił dnia tego, widać było jak niewymównie się czuł szczęśliwym; nie słyszał i niewidział co się działo wkoło niego, był jakby w niebiesiech modlitwą duszy dziękczynną.
Uczta miała się ku końcowi. Sieciech parę razy nachylił się do ucha królowi radząc mu spoczynek. Władysław posłuszny ulubieńcowi już się miał ruszyć, gdy arcybiskup podniósł się z siedzenia.
Wzrokiem powiódł po stołach, przy których zasiadali biesiadnicy, jakby ich powoływał ku sobie i ręce złożone do modlitwy podnosząc w górę, zawołał:
— Miłościwy panie, królu nasz!
Sieciech piorunującym rzucił nań wzrokiem, król usiadł zmuszając się do uśmiechu, blada twarz jego drgała obawą jakąś, oczy zwracały się ku Sieciechowi, i na arcybiskupa naprzemiany.
— Miłościwy panie i ojcze nasz, powtórzył starzec, Bóg nam dał ten dzień szczęśliwy, wielki, a ty, panie uczyń nam go dniem podwójnie drogim, dniem pokoju i łaski!
Ja i ze mną, młodsi słudzy twoi, miłujący cię, przychodzą do kolan twoich z prośbą.
Na skinienie arcybiskupa od stołów znaczna część biesiadników podniosła się tłumnie i garnąc się dokoła przed królem stanęła. Była to wprawdzie część tylko przytomnych, ale do niéj przyłączyło się duchowieństwo całe, wielu z najprzedniejszych ziemian, i wszyscy Sieciecha przeciwnicy.
Wojewoda, który stał blizko téj gromadki, tak iż zdawać się mogło że do niéj należał, cofnął się nagle, szum uczyniwszy aby na siebie obrócić uwagę i okazać że do proszących się nie łączył.
— Wszyscy jak nas tu widzisz miłościwy panie, zawołał głos podnosząc arcybiskup — błagamy cię, prosiemy, zaklinamy, uczyń miłosierdzie, zwolnij sercu własnemu, domierz sprawiedliwość i łaskę. Więźniem jest syn twój, dziecko twoje, krew twa, przypuść go do serca i łaski, przebacz mu winę, uwolnij z więzów. Daj mu swobodę i droższą nad nią miłość twoją!
Król, na którego próżno Sieciech groźnie spoglądał, z radośnym twarzy wyrazem obrócił się ku arcybiskupowi, ale drżący długo przemówić nie mógł.
Osłabły, skłonnym był do płaczu, łzy strumieniem z oczów mu się polały.
— Przebacz mu! przebacz! — wołano dokoła — kilku przyklęknęło przed królem...
Królowa blada stała, spoglądając gniewnie na Sieciecha, który rozdrażnienia nie kryjąc czekał tylko, aż się król ku niemu obróci, był bowiem pewnym, iż bez jego rady nic się stać nie może...
Im dłużéj czekał na to, tém burzył się więcéj.
Ci co z nim trzymali poczęli zwolna ustawiać się koło niego
— Czyż ojca prosić o to potrzeba? — odezwał się wreszcie król, azalibym ja nie przebaczył gdyby bezpieczeństwo państwa dopuszczało? —
Mówcie wy, sądźcie! — Nie zaburzyż to i nie zakłóci nam spokoju?
To mówiąc wzrok lękliwy podniósł ku Sieciechowi, który z głową spuszczoną stał niemy, nachmurzony, gniewny, ledwie mogąc się wstrzymać od wybuchnięcia.
— Miłościwy panie, rzekł wreszcie wyzwany wojewoda, miarkując głos, nie czyńcie tego! — nie czyńcie!
Zwierzę dzikie wypuścicie na siebie i na prawe dziecię swoje.
Król, czując że będzie popartym, śmielej nieco zwrócił się ku Sieciechowi, stając już sam w obronie Zbigniewa.
— Ten też prawym jest synem moim, pierworodnym! — zawołał głosem drżącym.
Z oczu wojewody skry się posypały, królowa rzuciła swój stół i siedzenie, podeszła bliżéj poruszona, niespokojna, król wahał się, przelękły był.
— Miłościwy panie — począł arcybiskup. W imię Chrystusa ukrzyżowanego, w imie Wojciecha świętego patrona królestwa tego, w imie świętych apostołów, których dziś uroczystość obchodzimy, zaklinam cię i błagam, usłysz głosy nasze, uczyń tak miłosierdzie jako pragniesz aby ci w dniu sądu strasznego uczynioném było.
W niepewności wielkiéj król stał strwożony, ręce które trzymał oparte na stole trzęsły się ze wzruszenia, łzy z oczów mu płynęły, gdy przez gromadę otaczającą króla przedarł się Bolko.
Z przestrachem jakiemś spojrzał nań ojciec, lękając się może wymówki, gdy szlachetne chłopię rzuciło mu się do nóg i ściskając kolana, zawołało:
— Ojcze kochany, królu miłościwy, i ja za bratem proszę a kłaniam się do stóp twoich, przebaczcie mu! — przebaczcie!
W tém Sieciech nie mogąc się powstrzymać, krzyknął głośno.
— Prosisz za tym który ci odbierze królestwa połowę, spokój zamąci, a jutro cię wyzwie na rękę.
I rozśmiał się dziko.
— Królestwa mu nie żałuję, — odparł młody królewicz — jest ich dosyć do zdobywania po świecie, wyzwania się jego nie lękam! — Będzieli śmiał burzyć się niewdzięczny, pójdziemy nań, złamiemy go, ukarzemy...
Sieciech niemal pogardliwie spojrzał na chłopaka, który po raz pierwszy wystąpił tak śmiało i oczyma rzucił wymówkę Wojsławowi, iż dopuścił a dozwolił na to zuchwalstwo.
— Czyń, miłościwy panie, jak wola twoja, — zawołał Sieciech, — ale racz pomnieć, że ja téj rady nie dawałem, żem był przeciwny i będę.
Umywam ręce. Stanie się złe, zaburzy się królestwo, zamącą ci pokój dni twoich — nie mnie winujcie.
Cofnął się w tył, król blady wahał się znowu, co miał począć. Czytał w oczach królowéj gniew i oburzenie, w oczach Sieciecha obrazę i złość; były to dwie potęgi, które nim rządziły. Tylko w swym ukochanym Bolku, w starym arcybiskupie, w duchowieństwie znajdował poparcie. Co miał czynić, nie wiedział sam... Pot oblewał mu skronie wychudłe, ręce załamał, wzdychał ciężko, oczyma, jakby wzywając ratunku, rzucał na wszystkie strony. Wolałby był nie mieć władzy w rękach, aby nie być zmuszonym do wydania wyroku.
W tém arcybiskup skinął ku braci swéj przytomnéj, wiedząc jak wielka była duchowieństwa przewaga; wystąpił Lambert biskup krakowski i przemówił do króla.
— Panie miłościwy, i ja łączę głos mój z głosem brata mojego w Chrystusie, Marcina — czyń miłosierdzie aby ci ono uczynioném było. Przebacz, uwolnij!
Za nim wystąpił poważnie Paulin Ciołek Kruszwicki pasterz, i odezwał się głosem przejętym...
— Miłościwy panie, sercu twemu ojcowskiemu folguj, a próśb naszych wysłuchaj, przebacz mu!
Stał już za nim w gotowości Dyonizy Poznański biskup, mąż w sile wieku, i zawołał głosem pełnym...
— Nie grozą ani postrachem stoją królestwa, ale łaską Bożą i cnotą ludzką. Cnotą jest miłosierdzie, łaska zyskuje się uczynkiem dobrym. Przebacz mu panie, choćby wrogiem był, zwyciężysz go miłością, przebacz!
Naostatek mniéj pewnym krokiem, na skinienie arcybiskupa wysunął się i Filip Doliwa biskup płocki, głosem cichym, powtarzając za drugiemi nieśmiało.
— Przebacz mu panie!
Niektórzy się do nóg schylili, król płakał i łzy ocierał.
Sieciechowi druhowie i poplecznicy, których on napróżno oczyma popychał, aby występowali z nim razem, nie mieli odwagi iść wbrew duchowieństwu całemu, wstydzili się namawiać do okrucieństwa, gdy drudzy do łaski skłaniali. Stali milczący tem się ograniczając, że nie szli z innemi prosić króla za Zbigniewem. Na obliczu wojewody krakowskiego, gniew pałał krwią po nim rozlaną. Pierwszy raz publicznie złamany być miał wpływ jego i potęga. Nie szło mu już tyle o los Zbigniewa, co o własne upokorzenie. Król był mu dotąd zawsze posłusznym, teraz szedł wbrew jego rady, napomnienia i przestrogi. Jawném było już że Władysław sercu ojcowskiemu ulegnie.
Na czele duchownych idąc, przystąpił bliżéj sędziwy arcybiskup i podnosząc ręce, zawołał.
— Rzeknij słowo panie! — Wysłuchaj nas!
Pomilczawszy trochę, król zdobył się na męztwo.
— Niech się więc stanie, jako żądacie! — niech się stanie! — rzekł głosem poruszonym.
I padł osłabły na krzesło.
Bolko, który stał przed ojcem, gorejąc z niecierpliwości, przybiegł doń, ucałował go w kolana i jak piorun z izby się wyrwał.
Łacno się domyśleć było dokąd i poco. Skinął na swoich po drodze.
— Do więzienia! — ze mną!!
Zrozumiał go arcybiskup, który pobłogosławił ręką zdala, już uchodzącego, pozostali wszyscy na miejscach, Sieciech tylko, niezważając na to że go ludzie oczyma ścigali, natychmiast precz wyszedł na swoich skinąwszy, i ci się z nim oddalili.
Bolko popędził wprost do więzienia brata. W pierwszéj komorze straż napita usypiała, w drugiéj cicho było. Przez szpary drzwi światło przebłyskiwało.
— Pruszynka! — krzyknął Bolko, idź do Starosty, leć do skarbca, biegnij gdzie i do kogo chcesz, a przynieś mi odzież taką, w którąby go można odziać przystojnie.
To mówiąc drzwi otworzył do izby. Zbigniew siedział na ławie, z twarzą pałającą. Zobaczywszy brata wchodzącego, powstał.
— Wolnym jesteś — odezwał się Bolko, wolnym i przebaczonym. Wstawiał się za tobą arcybiskup, duchowni, panów wielu i ja. Odzienie ci przyniosą, pójdziesz do ojca ze mną.
To mówiąc z młodzieńczą gorącością rzucił mu się na szyję.
— Bądź mi bratem! — wykrzyknął wesoło — a chcesz mi być wrogiem, znajdziesz zapaśnika nie do pogardzenia.
Zbigniew w téj chwili pierwszego wzruszenia szczérze może Bolka uściskał, szczérze zaklął się, iż mu do zgonu wdzięcznym pozostanie.
— Zrzucaj tę odzież, żywo! — wołał Bolko pójdziesz ze mną.
Zbigniew się zawahał nieco, po pierwszym wybuchu uczucie już ustępowało rachubie.
— Nie, bracie, — rzekł — nie potrzebuję się przeodziewać, pójdę takim jakim mnie tu znalazła łaska ojca, odartym i opuszczonym, aby ludzie wiedzieli com cierpiał.
Nie rad był Bolko temu, wolałby był ażeby sobą nie czynił ojcu wymówki, nie stawał jako oskarżyciel; lecz Zbigniew trwał w swojem postanowieniu.
— Prowadź mnie do ojca takim, jakim mnie tu znalazłeś — prowadź, idę — powtarzał.
Wahając się jeszcze Bolko go chciał uprosić o przebranie, gdy Zbigniew we drzwi uderzył i wyszedł za rękę go chwyciwszy, wołając. — Chodźmy.
Wzruszenie już minęło, Zbigniew myślał jak obudzić litość i pozyskać serca.
Straż zdziwiona, nie śmiejąc strzymywać więźnia, powiodła za nim oczyma.
Wyszli razem.
W wielkiéj izbie, oprócz Sieciecha, czekali wszyscy; król najmniejszy szmer słysząc, oczyma bojaźliwemi rzucał ku drzwiom, gdy nareszcie postać ta, tak różna od uroczyście i bogato postrojonych gości świątecznych, w progu się ukazała.
Zbigniew dobrze rachował. Wytarta suknia jego siermiężna podpasana prostym rzemieniem, chodaki na nogach podarte, włos na głowie rozczochrany, blada twarz wychudła, niezgrabne ruchy zasiedziałego w zamknięciu człowieka — czyniły królewskiego syna jeszcze politowania godniejszym. W sukni książęcéj byłby może odrażającym, w więziennéj odzieży téj pokutnika budził poszanowanie.
Spostrzegłszy króla, Zbigniew, który szedł słaniając się krokiem niepewnym, upadł na ziemię przed nim i począł nogi jego całować.
Władysław wyciągnął doń ręce i pochwyciwszy go, łkając do piersi przycisnął.
Królowa nawet, która dotąd złośliwe żarty stroiła, przybrała twarz surową, ale pełną wstrętu...
Władysław długo przemówić nie mógł.
— Upadnij do nóg ojcu naszemu duchownemu, — zawołał, — i tym wszystkim co błagali za tobą im dziękuj, bo im winieneś wolność twoją. Przebaczyłem ci. Pomnij iż łaską jesteś dźwignięty i przywrócony do praw twoich, kajaj się, bądź synem posłusznym, bądź bratu druhem wiernym.
Zbigniew stał i słuchał z głową spuszczoną jak winowajca.
— Ojcze miłościwy, — wyjąknął w końcu głosem złagodzonym ale niemiłym. — Nieprzyjaciele twoi użyli mnie za narzędzie. Będę ci synem wiernym, będę bratu druhem, będę królestwu twojemu obroną i służebnikiem. Mówiąc całował ręce arcybiskupa, który téż dodał głosem drżącym.
— Pomnij, pomnij, Kneziu Zbigniewie, iż wzięliśmy cię na sumienie nasze...
Otaczający poczęli wołać niektórzy — Boże, zmiłuj się nad nami! — Inni. — Długi żywot królowi!.
— Królowi żywot i panowanie!
Rozległ się okrzykami zamek i podwórza.
Oczy wszystkich zwracały się teraz ciekawie ku oswobodzonemu więźniowi; litość miał nim się okazał, widok nędzy jego poruszył, jednak nie przystały doń serca.
Strasznym bo był ów wychowanek saskiego klasztoru, nagle przerosły na rycerza i powrócony do praw królewskiego dziécięcia. Nic nie pociągało ku niemu; wzrok dziki, uśmiech fałszywy, ruchy niezręczne, postać niezgrabna odrażała; siła tylko, którą zdawały się zwiastować rozrosłe barki, kazała się po nim spodziewać dzielnego rycerza.
Ze wstrętem patrząc na biedną odzież syna, król natychmiast przykazał Ochmistrzowi dworu, aby mu dostarczono wszystko co dziecku pańskiemu potrzebném być mogło, a że pora spóźnioną była, poczęli wszyscy rozchodzić się na spoczynek.
Król skinął na komorników swych, idąc prawie ze strachem, bo pewien był że w komnacie swéj znajdzie Sieciecha ze srogiemi wymówkami. Wojewoda krakowski tak był gniewnym iż się nawet nie pokazał dnia tego królowi. Zapytał o niego bojaźliwie Władysław, powiedziano mu, że zawczasu odszedł do dworca swojego.
Osobne izby i budowle naznaczone były na zamku dla wielkiego wojewody, jak zwano Sieciecha, a raczéj dla drugiego króla. Liczny jego dwór zajmował całe domostwo przypierające do królewskiego, a przepychem nie ustępował, może przechodził pański. Więcéj tu przybywało ludzi z prośbami, podarkami, pokłonami, niż do Władysława, który sam o niczém nie stanowiąc, wszystkich do Sieciecha odsyłał. Miał dlań słabość i obawiał się go razem, czując że bez téj silnéj dłoni królestwa nie utrzyma.
Wojewoda wpadł na dworzec swój gniewny i piorunujący, ludzi poroztrącał i długo chodził zamyślony po izbach pustych. Wnet co było druhów jego, popleczników, ujętych przezeń ziemian, zaczęło się ściągać do wodza swego. Wszyscy oni wtajemniczeni byli w sprawy wojewody i na powodzeniu jego przyszłość swą budowali. Między innemi wsunął się, powołany ochmistrz Bolka, który także pod rozkazami Sieciecha zostawał, choć nie całkiem mu był po myśli.
Spostrzegłszy jego, Strzyża zausznika swego, Barwienia i Smołę Starostów, Sieciech krzyknął wybuchając.
— Cóż rzeczecie na to? Nie dość było jednego zapalczywego młokosa, dwu teraz będziemy mieli, obu wrogów i nieposłusznych! Król zbabiał, każdemu kto chce wodzić się daje!
— Uspokójcie się, uspokójcie, — przebąknął Wojsław zwolna, ze zwykłą sobie ociężałością — nic ani tak wielkiego, ni tak strasznego się nie stało.
— Sądzisz że ty, żem się ja uląkł tego? — zawołał Sieciech ze śmiechem szyderskim. — Nie, nie boję się ale gniewam.
Wojsław jakby nie słyszał, dodał obojętnie.
— Król się o was w sypialni dopytywał pilno, rad był widzieć.
— Niech się obejdzie bezemnie — rzekł dumnie Sieciech, — jak się obszedł bez rady mojéj.
— Miłościwy panie, — szepnął Strzyż, podchodząc doń bliżéj, — azali tego nie widzicie iż ich dwu sami się rychléj pożrą niż tobie zaszkodzą? Na twoje koło woda.
Ramionami ruszył obojętnie Sieciech.
— Nie lękam się ich obu — rzekł, ale król nieposłuszny gniewa mnie. Gdyby nie ja, w coby już się dotąd obróciło królestwo jego? — alboby je koronowany król czeski zagarnął, albo Pomorcy złupili, a stary tułałby się gdzieś na Cesarskiéj łasce. Mnie winien wszystko, a słuchać nie chce.
— Arcybiskup winien wszystkiemu, — dodał Smoła, — miękkie serce ma.
— A twardy upór, — rzekł wojewoda — pytał mnie wczora, oparłem się, przeczyłem, prosiłem, nie dał się złamać i na swojém postawił, ażeby mi pokazać, że Sieciech tu nic nie znaczy, a Sieciech im pokaże, iż czém był tém być nie przestał.
Pięścią uderzył w stół. Wszyscy stali milczący, Sieciech się rzucił na ławę.
— Odroczy się przez to co się ma stać, ale nie minie — rzekł ponuro.
Królestwo to nie ostoi się bezemnie.
— Co nam Zbigniew! klecha ten! — wtrącił mały, opasły Barwień gładząc bródkę rudą. — Co Zbigniew? — do parobka niż do królewskiego dziecka podobniejszy, a z oczów mu patrzy jak dzikiemu zbikowi.
Nic Sieciech nie odpowiadał, burzył się w sobie. W tém młody chłopak ze dworu królowéj, przyszedł mu coś szepcząc do ucha. Odprawił go ruchem ręki, nic nie mówiąc, gniewny jeszcze na wszystko co go otaczało, lecz po krótkim namyśle wstał i wyszedł, zostawując swych przyjaciół bez opowiedzenia się im dokąd i na jak długo... Ci pozostali rozprawiając nad wypadkiem niespodzianym dnia dzisiejszego. Dworzanin królowéj prowadził wojewodę bocznemi drzwiami do mieszkania Judyty.
Cesarska siostra właśnie poczęła była zdejmować z siebie klejnoty, w które się na uroczystość przystroiła, w sukni rozpiętéj chodziła po komnacie gdy Sieciech się zjawił w progu. Po twarzy jego poznała gniew, z którego nie ochłonął jeszcze, ona téż niemniéj była oburzoną i rozdrażnioną.
— Być że to może, wojewodo, zawołała stając naprzeciw wchodzącego, ażebyście wy nie mieli siły zapobiedz temu, dopuścić to królewskie szaleństwo? (W głosie jéj przebijała się namiętność gwałtowna). Dopuściliście dla mnie srom, dla wszystkich niebezpieczeństwo! Ten nikczemny bękart będzie mnie śmiał nazywać matką? Ten parobek... ten niewolnik...
Słów brakło królowéj, targała rękawy swéj sukni.
— Nie mogliście go kazać umorzyć w więzieniu, mając go w swych rękach? — czekaliście aż na wolność</ref> go puszczą!! Dobrze, pięknie, wybornie się stało!!
— Któż się mógł tego spodziewać? — odparł Sieciech.
— Nie wiedzieliścież, wołała niemka brwi marszcząc, — że nieprzyjaciel póki w nim tchu staje zawsze niebezpieczny. Mogli mu oczy wyjąć ludzie, niktby nie rzekł nic, pozórby się znalazł. Wy! wy nie zdaliście się do rządzenia, wy, jak król słabi jesteście!!
Wojewoda patrzał na nią cierpliwie wymówek słuchając, czynił je pono i sam sobie.
— Miłościwa pani, — odparł gdy gniew jéj głos zatamował, — zasłużyłem na te wyrzuty!. Bez tego mam dosyć wrogów, dość na mnie rzucają czernideł i potwarzy, nie chciałem dać powodu do nowych zaskarżeń i zemsty.
Śmiech królowéj zły i szyderski przerwał mu mowę.
— Dbacie o ludzkie języki! niech szczekają kiedy chcą, — zawołała. — Było je tylko posmarować złotem a przestaliby łajać i poczęli głosić chwałę twoją. Teraz szydzić z was będą, boście słabi, a król nawet was nie słucha!
Ruszyła się żywo, rzucając na stół z brzękiem ciężki łańcuch złoty, który z szyi zerwała.
— Zaprawdę — dodała, wątpię już o waszym rozumie. Dopuścić do tego!! to do was niepodobne! I cóż myślicie daléj? — co?
Sieciech się zbliżył i szeptać począł.
— Stało się. Teraz, ich dwu trzeba spuścić na siebie. Bolko gorący jest, zewrą się; był jedynakiem, teraz i pierworodnym być przestał, młodszym jest, za nim iść musi. Skłócą się, zajedzą się królewicze.
Potrząsając głową królowa niedowierzająco patrzała, usta się jéj krzywiły dumą jakąś i wzgardą.
— Tak, a nim się zewrą z sobą, wprzódy na was, na mnie, na króla sobie ręce podadzą, pójdą przeciwko nam. Was obalą...
Sieciech się uśmiechnął.
— Do tego nie dopuściemy, rzekł. Wojsko wszystkie ja mam w ręku. Grody obsadzone mojemi, oni, ani garstki nie mają własnéj. Starszyzna moja skinienia mego słuchać będzie.
Judyta poruszyła ramionami.
— I wyście już zesłabli, rzekła, puszczacie zwierza aby polować na niego, gdyście w klatce mieli. To nierozum! — Myślicie że pójdzie na drugiego nie na was!
Zaczęła się przechadzać po izbie królowa, Sieciech stał i czekał aż się uspokoi.
— Źle się stało, — rzekł, lecz starego biskupa nikt zawczasu nie zbadał, wystąpił nagle, nie pora było hamować. Jeden taki nieokrzesany klecha, choć go odzieją za książęcia, nic nam nie uczyni. Nie lękam się go, a pozbyć potrafię. W Kruszwickiéj bitwie ludzie go widzieli, rycerzem nie jest. Klerykiem lat osiem był i na całe życie nim zostanie, męztwa nie ma, rozumu niewiele, cała siła w języku. Puści się na swawolę teraz gdy swobodę poczuje... i zginie.
— Wszystko wam teraz dobre! — szydersko dodała Judyta.
Drzwi uchylono, pachole króla domagało się Sieciecha, król po modlitwach żądał koniecznie wojewody, nie mógł usnąć nie widząc się z nim, zbieżano cały zamek szukając; sługa pański dopominał się gwałtownie, by Sieciech szedł z nim do króla.
— Nie pójdę dziś do króla! — zawołał rozkazująco wojewoda. — Powiedzcie iż mnie niema na zamku, żem odjechał. Mówcie co chcecie, nie pójdę. Niech się frasuje król i niepokoi, — dodał, oparł się radzie mojéj, niechże swych lepszych niż ja doradzców się trzyma.
Królowa, któréj oczy zaświeciły, potakiwała mu, bijąc w ręce.
— Niech pokutuje stary — zawołała, — niech się gryzie. — I pacholęciu na drzwi wskazała.
Nastąpiła cicha narada poufna, tak zgodna jak był gniew co ją poprzedził gwałtowny. Na twarzy królowej zjawił się wkrótce uśmiech, czoło się wyjaśniło, słuchając opowiadania Sieciecha. Podała mu rękę na przejednanie, odprowadziła do drzwi i w progu jeszcze żegnała szeptami długiemi.
Wojewoda uwolnił się wreszcie, parę razy przywoływany do drzwi, odprawiany i powracający. Judyta zasłonę drzwi podtrzymując nad sobą, patrzała za odchodzącym, aż zniknął jéj z oczów. Sieciech potrzebował być sam z sobą, aby myśli zebrać i ukoić ducha.
Noc majowa cicha była i spokojna, zamek się cały do snu układał, gdzieniegdzie tylko z izb oświetlonych gwary spóźnione słyszeć się dawały. Na wałach i u bram straże chodziły ospale.
W drugim końcu podwórca, gdzie stało wojsko królewskie i czeladzie, gęśle brzęczały i półgłośne śpiewy. Na mieście zdala psy poszczekiwały i pierwsze kury piały ranną pobudkę.
Wojewoda mijając okna, w których świeciło, podniósł głowę.
Zdało mu się że widzi w nich cienie Bolka i Zbigniewa, z rękami zarzuconemi na ramiona, jakby naradzali się z sobą, przechadzających się po izbie.
Stał i patrzał długo. Czuł w nich wrogów swych przyszłych, a potrzebował uczynić nieprzyjaciół nie druhów, jakiemi się być zdawali. Władza którą dzierżał, do téj pory pocieszała go i ośmielała, nie mógł jéj postradać w jednéj godzinie.
— Wam li to ma się zamarzyć porywać się na mnie! — mówił w duchu. — Wam! Niedołężnemu temu królowi bez korony, dwu młokosom i kilku starym klechom?
Gdybym skinął tylko, jutro! obalę wszystko!
Myśl wzbiła się wysoko i gniew ustawać poczynał.
— Nie jestem że ja tu panem? — a oni na mojéj łasce? — do czasu!
Chodził tak długo, podpatrując co się na zamku działo, zbierając myśli, osnuwając na przyszłość plany. Gdy powrócił do izb swych zmęczony, już w nich nikogo, oprócz służby rozespanéj nie było. Rzucił się na posłanie, pewien że jutro nagrodzi sowicie za doznane upokorzenie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.