Kroniki 1875-1878/8 Listopada 1875

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



8 Listopada.
W kwestyi języka francuskiego. — Wystawa sztuk pięknych. — Sposób zabezpieczenia bytu rzeźbiarzom. — Dziwne wynalazki. — Oświetlenie ulic i ciemności panujące w gabinetach naukowych.
Panie kronikarzu!

W tych dniach doświadczyłem niezrównanej nieprzyjemności, odczytawszy w niejakim „Tygodniku Ilustrowanym“ artykuł niejakiego p. Kaszewskiego, wymierzony przeciw językowi francuskiemu.
Będąc człowiekiem dobrze urodzonym i ocierającym się o froterowane posadzki, nie miałem idei o p. Kaszewskim; opierając się jednak na jego pracy, sądziłem, że osoba tej nazwy nie musi posiadać znajomości nadsekwańskiego langażu. Tymczasem, rzecz szczególna! traf podjął się usertitiudować mnie, że tenże wysławia się po francusku dość poprawnie i nobliwie i jako taki mógłby prowadzić dyskurs nawet w dystyngowanem towarzystwie.
Gdyby gminne zdziwienie należało do dobrego tonu, asiuruję, żebym się zdziwił tak ekstraordynaryjnym fenomenem. Na szczęście moja czysta krew, która we mnie płynie, moje stosunki, moja socyalna sytuacya, moje glansowane rękawiczki, moja ciocia szambelanowa i moje lakierowane kamasze uwalniają mnie od podobnej me... me... (nie wiem jak to nazwać), i pozwalają mi fakt kontemplować, zamiast się etonować.
Kontempluję więc.
Czego chce parweniuszowska demokracya od naszego langażu? nie komprenuje! Dawniej pana poznawało się po cholewach, dziś więc, gdy cholewy stanowczo wyszły z użycia, nie rozumiem, dlaczegoby ich językiem zastąpić nie było można?
W tej chwili rapeluję sobie, że p. Kaszewski w pracy swojej powoływał się na względy pedagogiczne. Względy te dla ludzi mego urodzenia, moich stosunków i mojej sytuacyi nie są obce i ja więc powołam się na nie.
Pedagogika jest sztuką przygotowywania dzieci w kierunku intelektualnym, jest... jednym wyrazem, że tak powiem, nauką edukacyi i dobrego znalezienia się... Wszak mam racyę?
Otóż do tego celu wybornie nadaje się język francuski.
Przedewszystkiem bowiem umożliwia sprowadzanie do domu bon paryżanek, dziewcząt z dobrą pronucyacyą, ładną talią, ładną buzią i brakiem przesądów. Bony te nie tylko uczą dzieci, ale wyręczają też ich matki w różnych obowiązkach rodzinnych. To jest pierwsze.
To jest drugie, że rodzice nasi zbyt wiele przekazują nam dobrego ułożenia, stosunków towarzyskich, szlachetnych nałogów i wymagań, aby nie miało się to stać z niejakim nie powiem uszczerbkiem... ale... z niejaką oszczędnością dla naszego intelektualnego kapitału. Chcę przez to powiedzieć, że my, ludzie ze świata, rodzimy się nie tylko z najczystszą krwią, ale także z najczystszym, niepokalanym umysłem.
Otóż dla dziecka, przychodzącego na świat w takich sirkonstancyach, język francuski jest niezbędny. Stamtąd to, a nie skądinąd, młoda latorośl szlachetnego drzewa dowiaduje się o mombres du corps humain — o członkach ciała ludzkiego, jakiemi są: la tête głowa, les cheveux włosy, le nez nos, — o Bogu Dieu, naturze nature, kraju pays, cnocie vertu, obowiązku devoir etcetera.
W parweniuszach wszystkie te wiadomości rozwijają się... nie wiem jak, — zapewne tak, jak w pszczołach instynkt do wyrabiania miodu. Ale my, ludzie dobrze urodzeni, nabywamy je dopiero przez pracę i kontemplacyę z metody Elkana lub z dyskursów pani Bocquel.
To są konsyderacye, które uważałem za niezbędne porobić wobec artykułu p. Kaszewskiego. Długi czas wahałem się z wystąpieniem na arenę literacką, lecz dowiedziawszy się z ostatniej kroniki, że pan nabrałeś już dobrych manier, umyśliłem posłużyć się takowym.
Niech chce być upewnionym, że ludzie z mojej sfery potrafią ocenić przysługę, jaką im odda, zamieszczając niniejszy list mój napisany, flatuję sobie, lepszym cokolwiek stylem, niż ten, którego używają antagoniści nadsekwańskiej mowy.

Życzliwy
René de Pustogłowski.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Szanowny panie!

Najzupełniej rozumiem przykrość, jaką p. Kaszewski wyrządził sferze, do której pan należysz. Dla lubowników języka francuskiego i przedstawicieli dobrego tonu w naszej parafii, czuję zawsze głęboki szacunek, szczególniej też od czasu, kiedym miał honor poznać się bliżej z papugą pewnej wielkiej damy. Panu i jego znakomitemu towarzystwu do śmierci służyć jestem gotów, a na dowód tej gotowości drukuję pański list, porobiwszy w nim pewne ortograficzne i logiczne ulepszenia.
Pozostaję z najgłębszą czcią

Kronikarz.

∗                              ∗

W tych dniach byłem na wystawie sztuk pięknych, z której (aczkolwiek nie do mnie to należy), pozwolę sobie zrobić króciutkie sprawozdanie.
Zaczynam od początku.
Bilet wejścia jak zwykle tak i dotychczas kosztuje w dzień powszedni kop. 15, w świąteczny zaś kop. 5. Bez względu na mocne postanowienie zapomniałem sprawdzić, czy w sieni znajdują się szczotki do obcierania zabłoconego obuwia, chociaż z drugiej strony jestem pewny, że miłująca sztukę publiczność nie posługuje się niemi.
W sali rzeźb jest trochę ciaśniej, musiało zatem przybyć coś więcej. Nagrobek Moniuszki stoi ciągle za piecem.
Autor rzeźby p. t. „Zawstydzona“ nie ma pojęcia o tem, co chciał uwydatnić. Każdy przecież wie, że młoda osoba w takim negliżu uciekłaby przed ludźmi; artysta zatem, chcąc w całej prawdzie przedstawić swój pomysł, powinienby rzeźbę wynieść z sali, a tylko kartkę z tytułem i ceną zostawić.
Idziemy na górę.
Na schodach ścisk, ponieważ swobodną cyrkulacyę tamuje olbrzymi biust, ozdobiony bajecznie długim nosem. Jeżeli artysta do nosa dorobi odpowiednią tabakierkę, publiczność stanowczo nie będzie mogła odwiedzać sali malarskiej.
Przed stojącym w kącie Apolinem Belwederskim dostrzegam całą pensyę. Przełożona sądzi, że dziś już figurze tej panny przypatrywać się mogą bez niebezpieczeństwa, ponieważ bożek ubrał się w długi do stóp szlafrok z kurzu i pajęczyny.
Dla uwydatnienia piękności obrazu pod tytułem „Zaćmienie,“ Towarzystwo umieściło go znowu za piecem. Zaczynam wierzyć, że malowidło musi być arcydziełem, spotkała je bowiem dola, podobna do losu nagrobka Moniuszki.
Pan Chełmoński wystawił kilka nowych obrazów. Widok jednego z nich podsuwa mi na myśl pewną receptę:
Weź czworokątne płótno, górną część zamaż berlinerblauem, dolną ekstraktem z brudnej ścierki, a będziesz mieć krajobraz a la Chełmoński. Osadź na nim chłopa tyłem do publiczności, parę figlujących psów, pociągnij to wszystko lekkim werniksem olbrzymiego talentu, a będziesz mieć noc letnią.
Kto jednak chce się przekonać, jakim doskonałym obserwatorem jest p. Ch. niech się przypatrzy jego „Jesieni.“ Co ten wicher jesienny nie wyrabia z dymem i ze studziennym drągiem, — jak poddmuchuje chudego i skulonego psa!...
A jak się tam świeci w chałupie!...
Nie jestem tylko pewny, czy pan Ch. zna dobrze konstelacye, a także czy jego dwa czarne, wierzgające rumaki („Zamieć śnieżna“), nie przedziurawiły już płótna i nie nadwerężyły murów instytucyi, zwanej Towarzystwem Zachęty Sztuk Pięknych.
A teraz... wyobraź sobie czytelniku, że się budzisz w słabo oświetlonym pokoju i że widzisz następującą scenę.
Woda wyrzuciła na brzeg trupa kobiety w porozwiązywanych bucikach.
Nad trupem siedzi waryat z rudym łbem i z idyotycznym uśmiechem, ubrany w stary surdut i mocno nadwerężone inexprymable...
Czy chcesz doświadczyć tej przyjemności?... No, to kupże sobie obraz pana Piątkowskiego p. t. „Dwie śmierci“ i umieść go w swoim sypialnym pokoju naprzeciw łóżka.
Miły artysta, ten pan Piątkowski, ani słowa! zrobił sztukę kompletnie piękną. Jeżeli dalej pracować będzie w tym kierunku, doczekamy się galeryi, do której nie radzę wchodzić młodym mężatkom. Mężczyźni mogą robić, co im się podoba oglądać jednak obrazy podobne radzę tym tylko, w których piersi zamarł już ideał, którym sprzykrzyły się już: miłość, wiosenne słońce, befsztyk, śpiew słowika, porter i w ogóle to wszystko, co stanowi ozdoby padołu płaczu i znikomego żywota.

Wpadłem w melancholię, z której nie wyleczy mnie nawet porcya najsłodszego uśmiechu kobiety, nawet butelka najwytrawniejszego węgrzyna. Uciekam od ludzi, pogardzam psami, szukam grobów i idę, jeżeli nie na cmentarz, to przynajmniej do fabryki nagrobków.

Wy, co spoczywacie tu
Pod zimnym śmierci głazem...
Powstańcie razem!...

Albo... wiecie co?... dajcie lepiej spokój! Wolę dumać sam, nie dlatego, ażebym się bał strachów, ale raczej dlatego, że w ponurym nastroju nie znoszę obcego towarzystwa.
Chybaby... No! ale któż znowu o podobnych rzeczach myśli w podobnem miejscu?
Szczęśliwi zmarli!... (Nie mówię tego, ażeby miotała mną zazdrość, ale...) jak wam musi być przyjemnie!...
Między obnażonemi gałęźmi drzew przeciska się ponure światło bladego księżyca. Jesienny wicher suchymi liśćmi obsypuje wasze mogiły... Kamienne nagrobki...
Chciałbym mieć taki nagrobek! Prosty kamień, na nim okryta całunem żałobna urna, mająca jeden arszyn i cztery werszki wysokości, a przy niej geniusz smutku, wiecznie oparty na lewej ręce.
Piękny pomysł, lecz jaka szkoda, że geniusz ten nie ma ani śladu łydek. Nigdy nie sądziłem, na honor! aby smutek pociągał za sobą podobne konsekwencye.
Ściśle rzeczy biorąc, okoliczność tę należałoby przypisać nie tyle desperacyi, ile raczej temu, że nagrobki u nas wyrabiają nie rzeźbiarze, ale kamieniarze.
Wszyscy wiedzą, że szanuję cech kamieniarski, nie idzie jednak za tem, ażeby członkowie jego mieli wkraczać w nieswoje atrybucye. Dopóki zaś fakt podobny będzie miał miejsce, dopóty na cmentarzach naszych spotykać będziemy urny, podobne do hładyszek, kamienie pamiątkowe, podobne do katarynek i geniuszów smutku bez łydek.
O ile wiem, publiczność Warszawska na pomniki wydaje rocznie 60—80 tysięcy rubli; czyż więc nie lepiej by było przelać sumę tę do straszliwie chudych kas naszych artystów rzeźbiarzy? Może lękacie się, aby panowie ci zbyt drogo nie cenili swojej pracy?... Otóż nie obawiajcie się! upewniam was, że przewyżki nie będzie, a jeżeli będzie jakaś nieznaczna, to w każdym razie stokrotnie wynagrodzi ją artystyczne wykończenie pomnika.
Sztuka u nas, prześwietna publiczności, nie tuczy swoich adeptów. Na odpowiednie wynagradzanie ich kraj za mało posiada pieniędzy; pracy jednak artystom swoim dostarczyć może i powinien, tembardziej, że reforma, o której wspomnieliśmy, kamieniarzy nie zgubi, bo ci znajdą setki innych robót, a dla rzeźbiarzy naszych prawdziwą stanie się pomocą.
Wyznaję, że pomysł powierzania rzeźbiarzom roboty nagrobków nie byłby wart złamanego szeląga, gdyby wyszedł z mego warsztatu; ja bowiem ani na rzeźbiarstwie, ani na kamieniarstwie nie znam się. Autorem jego jest pan Cypryan Godebski, który sam zapewne nagrobków wyrabiać nie potrzebuje, lecz który, poznawszy smutne położenie swoich kolegów tutejszych, na ich benefis proekt ten podał do uznania publice.
Radzimy więc korzystać z gotowości artystów, a niewątpliwie obie strony będą zadowolone.
Adresów rzeźbiarzy dostarczyć może Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych, pośredniczyć zaś między nimi a interesantem mógłby nawet kantor pogrzebowy p. Korpaczewskiego.


∗                              ∗

Ludzkość widywała już różne laski: proste i krzywe (łamanych też nie brakło); drewniane, kościane, fiszbinowe, trzcinowe i żelazne; milczące, grające i strzelające; z rękami, nogami i głowami, — których bardzo często brakowało ich posiadaczom.
Do kolekcyi tej w ostatnich czasach przybyła nowa forma, a mianowicie: laska ogrzewająca.
Jest to kij wydrążony, który wypełnia się płynem ciepłym i tym sposobem ogrzewa rękę swego właściciela.
Dobre to jest, ani słowa! choć lepiej byłoby laskę wypełniać spirytualiami, które posiadają własność rozgrzewania całego ciała. Ludzie pomysłowi trafią zapewne i na taką kombinacyę, lecz filozof tymczasem kiwać musi głową z niezadowolenia, taka bowiem czy owaka laska szczególne światło rzuca na koniec dziewiętnastego wieku.
Miły Boże! powie sobie filozof, jak to to teraz świat grzęźnie w egoizmie a zrywa z altruizmem; jak to każdy myśli o sobie a nie dba o bliźnich! Taka naprzykład laska, ogrzewająca rękę temu kto ją kupił, jest wynalazkiem niewątpliwie pięknym; lecz o ileż niższą jest ona moralnie od owych pełnych a giętkich lasek, któremi z taką łatwością i wdziękiem ogrzewać można było różne części ciała nawet nieprzyjaciołom swoim!...

Rzuciłeś szlak świetlany i brodzisz w ciemności,
Wieku! któryś się wyparł bliźniego miłości.
Rzuciłeś bart szlachetny i grzęźniesz w miękkości,
Myślisz, jak ogrzać skórę, a nie dbasz o kości.
Pedam ci więc, że w długim ciągu dziejowości
Staniesz się wieku wstydem i strachem ludzkości!

Mógłbym jeszcze napisać z kilkadziesiąt takich filozoficzno-historycznych wierszy; nie chcąc jednak odbierać kawałka chleba poetom i poetkom-myślicielkom naszym, wracam znowu do prozy i wynalazków.
Przed kilkoma dniami u jednego z pp. przedsiębiorców, widziałem dwie następujące maszynki antizłodziejskie.
Pierwszą była szuflada bez zamku, która (jeżeli otworzy ją osoba, nie znająca sekretów właściciela) ogłasza fakt ten dzwonieniem, zdolnem obudzić umarłego.
Drugą jest przyrząd, który umieszczony przy drzwiach, w razie otwierania takowych przez złodziei, ogłasza fakt ten dzwonieniem, zdolnem zabić żyjącego.
O ile maszynki te są praktyczne, dowiodą dwa wypadki, o których słyszałem podczas pobytu mego w Filadelfii.
Przyjaciel mój, senator O’Yoy, zapracowawszy uczciwie przy uspokajaniu Stanów Południowych okrągłą sumkę miliona dolarów, umieścił je w dzwoniącej szufladzie, a takową zamknął w kasie ogniotrwałej, która stała w jego pracowni, sąsiadującej z sypialnią.
Około 2 po północy przyjaciel mój, senator O’Yoy, ukończywszy zajęcia państwowe, przeszedł do sypialni i już odpiął guzik od swej aksamitnej kamizelki, gdy wtem... w gabinecie jego rozległ się jakiś... szmer...
Przyjaciel mój senator był bardzo mężnym człowiekiem, lecz że w tej chwili dziwnie jakoś potnieć zaczął, rozebrał się więc czemprędzej...
Szmer tymczasem stał się podobny do zgrzytania, a zgrzytanie do otwierania kasy ogniotrwałej...
Przyjaciel mój senator gardził śmiercią i miał niezłomne postanowienie rzucić się na złodzieja. Przypomniawszy sobie jednak, że na barkach jego spoczywa bezpieczeństwo republiki amerykańskiej, wyrozumował, że... lepiej jednak będzie nie narażać się.
W tej chwili zgrzyt ucichł, a natomiast rozległo się dzwonienie...
Przyjaciel mój senator nagle znikł...
Na drugi dzień znaleziono go, przytłoczonego łóżkiem w sypialni, lecz nie znaleziono miliona dolarów ani w szufladzie dzwoniącej, ani w kasie ogniotrwałej, ani nigdzie...
Współcześnie na deputowanego Mac-Filuta, serdecznego przyjaciela żony mojego przyjaciela spadła sukcesya, wynosząca okrągłe milion dolarów, w której to sumie znajdowały się papiery...
Ale mniejsza o to!
Przyjaciel mój senator wypadek ten jak należy odchorował i odleżał; zrobiwszy jednak na kolejach żelaznych drugi milion, kupił sobie nie tylko dzwoniącą szufladę, ale nawet dzwoniące bezpieczniki do wszystkich drzwi w całym domu.
Już w rok po powyższem zdarzeniu przyjaciel mój spał sobie w najlepsze, otoczony bronią palną wszelkiego rodzaju, kiedy nagle... usłyszał dzwonienie w przyległym gabinecie.
Przyjaciel mój schwycił dwa rewolwery w ręce, trzeci w zęby, zamknął oczy, schował się pod kołdrę i drżąc niby to ze strachu (dla łatwiejszego oszukania napastnika) czekał na atak.
Upłynęła minuta... dwie... kwadrans... pół godziny... nic! Po trzech kwadransach dzwonek odezwał się znowu...
Rozległ się strzał, a w gabinecie jakiś głos męzki.
Potem wszystko ucichło, a przyjaciel mój do stał tyfusu.
Gdy się z niego wygrzebał, doręczono mu dwa pozwy:
Jeden od deputowanego Mac-Filuta, który za odstrzelenie mu wielkiego palca u lewej ręki domagał się pół miliona dolarów.
Drugi od własnej jego żony, lady O’Yoy, która żądała rozwodu, a nadto wynagrodzenie w kwocie pół miliona dolarów.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Gdym był w Filadelfii, dowiedziałem się, że lady O’Yoy wyszła za Mac-Filuta, który został senatorem i posiadał dwa miliony dolarów gotówką, i że przyjaciel mój O’Yoy, straciwszy cały majątek, został obecnie pokątnym doradcą.

Jest on w dodatku łysy jak kolano, a na widok maszynek dzwoniących dostaje konwulsyi.
Sens moralny taki, że maszyny dzwoniące nie są niezbędnie potrzebne do szczęścia w małżeństwie i przyjaźni.


∗                              ∗

Nawiasowo mógłbym dodać w tem miejscu, że czytelnia p. Jana Jeleńskiego mieści się przy redakcyi „Niwy“ (Nowy-Świat 6), że obejmuje książki wyborowe, dla użytku kobiet, mężczyzn i dzieci że... ale dam pokój, bo gotowi mnie posądzić o robienie reklamy kolegom „w piórze“ i przechodzę do Biura stręczącego pracę.
Za kilka dni zostanie ono otwarte, kandydatów, poszukujących miejsca będzie tłum, lecz czy okaże się dostateczna ilość posad — niech na to publiczność odpowie.
My ze swej strony zrobimy dwie uwagi:
1. Że biuro opiera się na stosunkach z najznakomitszemi fabrykami, tudzież ze znanymi w kraju finansistami i obywatelami ziemskimi, którzy przyrzekli mu swoje poparcie.
2. Że od kandydatów do posad wymagane będą poważne rekomendacye i świadectwa.
Dwa te względy w połączeniu z nizką opłatą powinnyby przekonać publiczność, że Biuro otwiera się nie w widokach spekulacyjnych, ale raczej dla zaspokojenia gwałtownej potrzeby ogólnej, jaką jest współczesny brak pracowników i brak miejsc dla tych, którzy ich poszukują.
Naszem zdaniem byt tej instytucyi oprzeć się musi przeważnie na prowincyi, która zresztą na niedostatek rąk i głów nie od dzisiaj dopiero narzeka. Tam to odpłynąć powinni liczni owi kandydaci do posad, dla których w Warszawie z każdym dniem trudniej o zajęcie.


∗                              ∗

Gdyby do Dessauskiego towarzystwa gazowego trafiły jakiekolwiek perswazye, lamentacye lub inne wzruszające i przekonywające środki, wówczas powiedzielibyśmy mu to, co niżej:
Moi panowie! Nie chcecie podwoić liczby latarń, nie mając funduszów, więc zgoda! nie podwajajcie ich. Nie chcecie zwiększyć ilości płonącego gazu — i na to zgoda, nie zwiększajcie!... Lecz wzamian za te ustępstwa z naszej strony, zróbcież jedno przynajmniej, aby ta ilość gazu, jak a jest, nie marnowała się napróżno.
A marnować się będzie dotąd, dokąd nie zreformujecie latarń. Te bowiem, które są obecnie, przedstawiają dwie kapitalne wady:
1. Pręty boczne, przeznaczone do utrzymywania szyb, rzucają taki cień, że w każdym z nich pomieścić się może najkorpulentniejszy człowiek w Warszawie.
2. Szyby, osadzone w górnej pokrywie latarń, nie mają sensu, przepuszczają bowiem światło tylko do nieba, które ani gazowego, ani dessauskiego oświetlenia nie potrzebuje.
Obu tym defektom łatwo zapobiedzby mogły latarnie cylindryczne z białego szkła, z reflektorami u góry. Nie pojmuję, dlaczegoby prawd tak prostych nie mogli zrozumieć technicy Dessauskiego towarzystwa.
Czyżby węglowodory aż tak szkodliwie oddziaływać miały na poglądy ludzi, mających z niemi stosunki?...
Ponieważ mowa o oświacie, musimy więc przy ogniu tym upiec jeszcze ze dwie pieczenie.
Podobno jest tu w Warszawie jakiś gabinet mineralogiczny, o którym publiczność nie ma idei. Wartoby go więc otworzyć, a przed otworzeniem rozpakować zbiory Pusch’a, największego badacza formacyi krajowych. Może być, że zarządowi gabinetu chodzi o to, aby z cennych zbiorów nie stracić nawet kurzu, który paki okrywa, ale na to jest sposób. Kurz można zebrać w słoik, a zbiory umieścić w szafach.
Jest tu także podobno i gabinet zoologiczny, a w nim zwierzęta, opatrzone nazwiskami łacińskiemi. Ciekawym bardzo, kogo nazwiska te nauczą, a bardziej jeszcze, czego nauczy gabinet, nie posiadający katalogów, naturalnie zrozumiałych dla publiczności?
Gdybym ja był gabinetem, pomyślałbym na seryo o przylepieniu nowych kartek, a co więcej o wydrukowaniu takiego katalogu, z którego o oglądanem zwierzęciu możnaby się czegoś dowiedzieć. Gdybym to ja był, bagatela!... lecz czemżeby był w takim razie gabinet?...
Już to nasza nauka owinęła się w taką togę nieprzystępnej dla profanów mądrości, takiej mądrości, ale to takiej mądrości, że doprawdy zwykły człowiek nie ma nawet ochoty podnosić tej zasłony Izydy, z góry spodziewając się, że znajdzie pod nią pustki.
Jest tu także podobno biblioteka, jeszcze coś i jeszcze coś... Ach, Boże! czegóż bo u nas niema? ale wszystko hermetycznie zamknięte; widać dlatego, aby przypadkiem nie uciekło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.