Krwawa hrabina/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
ALEŻ TO WIEDŹMA, PANIE...

Późno zbudził się Górka, pełny jeszcze wspomnieniami szalonej nocy. Wszystko wydawało mu się piękne i mniemał się najszczęśliwszym z ludzi. Cudna Elżbieta, młoda i bogata, wyznawała mu swą miłość, pragnęła, by jaknajdłużej pozostał w jej zamku.
W głowie Górki roiły się już śmiałe plany. Czyż oboje nie byli w jednym wieku i oboje nie pochodzili z magnackich rodów? Wszak nie tak trudnem byłoby tu małżeństwo a niejeden szlachcic, znacznie skromniejszy nawet, niż on, dzięki walorom osobistym w obcych krajach zdobywał bogatą dziedziczkę. Co prawda, Górka nie mógł się mierzyć fortuną z hrabiną Elżbietą, ale czyż miłość nie równała wszystkiego?
W swem podnieceniu, nie zauważył nawet, kiedy do komnaty wsunął się Jaśko i jakoś niespokojnie kręcił się po pokoju. Spozierał on na swego pana dziwnie, niby zamierzał, coś rzec, a nie śmiał tego wyznać.
Wreszcie, nie wytrzymał.
— Długo tu ostajemy, wojewodzicu? — wypalił.
Górka uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Oj, myślę, długo, Jaśku! i
Chłopak skrzywił się niemiłosiernie.
— Nie dobrze, panie!
— Dla czegóż to?
Jaśko zbliżył się do wojewodzica i szepnął mu wprost do ucha.
— Ta cała hrabina, to wiedźma, panie...
Oświadczenie nastąpiło tak raptownie i tak przeczyło myślom, które obecnie zaprzątały głowę Górki, że nie mógł się powstrzymać i wybuchnął głośnym śmiechem.
— Wiedźma, powiadasz? Skąd ci do łba przychodzą podobne supozycje?
— Wiedźma i tyle...
Teraz rozgniewał się naprawdę.
— Słuchaj-no! — rzekł — Gdybym nie był od rana w znakomitym humorze, palnąłbym cię za podobne gadanie w ucho i basta! Jak śmiesz tak pleść o młodej, dobrej i bogatej pani?
— Ona, młoda?
— No, przecie! Ma lat dwadzieścia kilka...
Jaśko nic nie zrażony gniewnym marsem, jaki pojawił się na twarzy wojewodzica, znów wymówił cicho.
— Wygląda na dwadzieścia kilka, a ma ich ze sześćdziesiąt!
— Zwarjowałeś?
Górka wytrzeszczył oczy na swego pacholika i przez chwilę mierzył go niespokojnym wzrokiem. Był pewien, że chłopak niespodziewanie stracił rozum.
— Zwarjowałeś? — powtórzył. — Co z tobą jest, Jaśku?
Ale, ten patrzył na niego przytomnym i poważnym wzrokiem.
— Nie pomieszało mi się w głowie — mówił — i zaklinam, uwierzcie mi, panie! Klnę się na Boga, prawdę powiadam. Są ludzie, co pamiętają hrabinę od lat dziesiątków...
— Łżą!
— Nie kłamią! Jej ślub odbył się z hrabią Nadasdym prawie przed czterdziestu laty! Jest nawet na tę pamiątkę, tablica w zamku, tylko ona kazała pozacierać napisy... Sami, zobaczcie... Tuż koło wejścia, na dole..
Chłopak prawił tak rozsądnie i z takiem przekonaniem, że wojewodzic nadal nie mógł go posądzać o to, iż oszalał. Tem straszniejszy, jednak, spadał nań cios. Po wspaniałych marzeniach spotkać się z podobną rzeczywistością? Jeszcze nie chciał wierzyć. Toć Elżbieta wyglądała, niczem młoda dziewica. Postanowił Jaśka wybadać do ostatka.
— Tedy, stara, powiadasz! — wymówił zduszonym przez podrażnienie głosem. — Jej ślub odbył się przed czterdziestu laty. Cóż więcej ci jeszcze doniesiono?
— Złe rzeczy się dzieją w tym zamku!
— Złe? Jakie?
Pacholik szybko począł wykładać.
— Czartowska już sprawa, ta niezwykła uroda hrabiny... Ale, nie na tem koniec... Wczoraj, poznałem się z jedną dworką, ma na imię Maryjka i jej matka pochodziła z Polski, z Sandomierskich stron... Ona dobrze mówi po naszemu, to mogliśmy się rozmówić swobodnie.
— Acha! — mruknął Górka, pojmując teraz, skąd pochodziło źródło informacji Jaśka.
Przypominał sobie, w rzeczy samej, że kiedy po południu powracał z Elżbietą z konnej przejażdżki, widział chłopaka, gdy ten rozprawiał z ożywieniem na podwórzu zamkowem z jakąś wcale przystojną dziewczyną. Mniemał tylko, że Jaśko skorzystawszy z okazji wyznawał nadobnej dworce swoje afekty.
— Acha! — powtórzył. — Cóż, gadała?
— Że hrabina porywa do zamku ludzi, przeważnie dziewczyny, a potem więzi je w lochach! Że skrywane to jest w największej tajemnicy, wie tylko o tem ona, ten garbus i jeszcze kilka osób ze służby... Ale Maryjce przypadkiem udało się przeniknąć sekret.
— Nie bredzi dziewczyna?
Przenigdy! Powiada, że przypadkiem kiedyś podejrzała, jak tam ciągnęli jakąś nieszczęśliwą a nawet przeniknęła, jak się wchodzi do lochów. Że dawnoby stąd uciekła, ale Fitzke ją podejrzewa i dobrze ma na oku. Obawia się o swe życie...
Górka kręcił wąsa w zamyśleniu. Wszystko to było dziwne, ale jeszcze nie przekonywujące. A nuż dziewczyna uległa przywidzeniom i nastraszyła chłopaka?
— Do kaduka! — zaklął. — Więcej nic ci nie rzekła?
— Jeszcze nie wierzycie, wojewodzicu? Rzekła, rzecz najważniejszą. I teraz w lochach znajduje się jakowaś białogłowa i lada dzień życie postrada. Ów stary, któregośmy spotkali, kiedyśmy wjeżdżali do zamku, przychodził, żeby ją wyprosić i uwolnić. Wczoraj wam o nim wspominałem. Nigdzie go nie widać i Maryjka nie ma pojęcia, co się z nim stało. Albo zabit, albo go wtrącono do lochów.
Chłodny pot zrosił czoło wojewodzica. Przypomniał sobie przygodę z nieznajomym, jego słowa i błagania o pomoc.
— Ilona! — mimowoli wypadło z jego ust posłyszane imię. — Mówił, że szuka Ilony!
Jaśko w dalszym ciągu prawił.
— A oni, żeby lepiej was zmylić, wytłomaczyli wam, że to szalony. Powiadali, że po śmierci córki pomięszało mu się w głowie, nie wierzy w jej śmierć i wszędy jej szuka. Pojmujecie, panie?
— Do licha! — zaklął biedny Górka powtórnie. — A tom ci popadł w kabałę! — poczem czepiając się resztki nadziei, tak ciężko mu było się rozstać z obrazem, wytworzonym w swej duszy o hrabinie, dodał — słuchajno, Jaśku? A nie tumani, dziewucha?
— Maryjka! — oburzenie zabrzmiało w głosie chłopaka. — Ona wam taką rzecz proponuje. Dziś wieczór was zawiedzie do lochów i pokaże uwięzioną panienkę. Jeśli taka wasza wola, uwolnijcie ją, a potem z Maryjką wszyscy uciekniemy z zamku!
— Pomysł przedni! — zawołał ucieszony. — Przedni zamiar!
W rzeczy samej było to jedyne wyjście, a Górce odwagi nie brakło. Mógł się osobiście przekonać, czy nie kłamie dziewczyna i wyświetlić straszliwe tajemnice. Gdyby zaś wszystko, co powtarzał Jaśko było nieprawdą, wiedział, jak zuchwałą dworkę ukarać za oszczerstwa.
— Zgadzam się! — powtórzył. — Potajemnie w nocy się spotkamy. I niechaj nas, wiedzie!
Jaśko kiwał głową z zadowoleniem.
— Już ja wszystko z Maryjką ułożę! — szepnął. — Przyjdę po was, wojewodzicu, gdy wszyscy w zamku posną. A teraz ucieknę, żeby się nie spostrzegli, iż się naradzamy, bo ta pokraka Fitzke, wciąż włóczy się po komnatach a ucha nadstawia!
— Aj...
Raptem obaj odskoczyli od siebie. W tejże chwili rozległ się stuk w drzwi komnaty — i przewidywania Jaśka sprawdziły się całkowicie. W drzwiach ukazała się twarz garbusa, który ich przeszył świdrującym wzrokiem. Wnet jednak, wywołał na swej ohydnej twarzy uprzejmy wyraz i jął tłomaczyć cel swego pojawienia.
— Jaśnie wielmożna hrabina — rzekł — przysyła mnie, abym się zapytał, czy czego nie potrzeba, waszej miłości!
— Dziękuję! — odparł Górka, jak mógł najuprzejmiej. — Nic mi nie potrzeba!
— W takim razie pani hrabina prosiła oznajmić waszej miłości, że za pół godziny z obiadem oczekuje na niego!
— Dziękuję! — raz jeszcze mruknął i odwrócił się do garbusa plecami, by mu nie okazać swej odrazy i swego podrażnienia.
Czas, który go dzielił od obiadu, spędził wojewodzic na szybkim spacerze po obszernem podwórzu zamku. Mimo, że w duszy Górki wrzała burza, maskował się, jak mógł i uprzejmie odpowiadał na pozdrowienia napotkanych hajduków. Cel właściwie podwójny był tej przechadzki. Przedewszystkiem, opanować się nieco, by móc spokojnie zasiąść przy stole wraz z hrabiną. Następnie sprawdzić informacje Jaśka, przekonać się naocznie, czy istnieje tablica, o której wspominał.
To też powoli, niby odniechcenia, zbliżał się do wejściowych drzwi i zdala już dojrzał wmurowaną w ścianę sporą, marmurową płytę. Widniał tam jakiś napis, porządnie już starty i ktoś, ktoby go umyślnie nie szukał, napewno nie zwróciłby nań uwagi. Lecz wzrok wojewodzica wpił się teraz w napół widoczne litery. Odcyfrował, wyryte po łacinie zdania:

IN MEMORIAM
MATRIMONII
ELIS...BATH...
CUM
LADISLAO COMIT... NADASD...
Anno Domini 1572.

Na pamiątkę ślubu wielce szlachetnie urodzonej Elżbiety Batorówny z hrabią Władysławem Nadasdy, roku Pańskiego 1572.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Choć hrabina umyślnie starła napis, łatwo wywnioskować można było z tych ułamków zdań, że jej ślub odbył się przed trzydziestu pięciu laty!
— Nie zełgał chłopak! — pomyślał Górka i znów poczuł, jak zimny pot rosi jego czoło.
Przed trzydziestu pięciu laty! Więc ileż lat posiadała obecnie. Gdyby nawet wyszła za mąż, jako dziecko, w wieku lat trzynastu, lub czternastu, co czasem zdarzało się na Węgrzech, miała koło pięćdziesiątki, lecz podobnie wczesne zamążpójście wydawało się mało prawdopodobne. Zapewne wyszła o kilka lat później — i znów nie skłamał Jasiek, że zbliżała się do sześćdziesiątki. A przecież wyglądała najwyżej na lat dwadzieścia osiem.
— Na Boga! — mało nie wykrzyknął z przerażeniem. — Toż djabelska sztuka! A ona, ani chybi wiedźma!
Teraz przypomniał sobie różne opowieści o wiedźmach, które, dzięki szatańskim praktykom długo zachowały swą młodość i urodę. Taką samą musiała być i hrabina, bo inaczej tego dziwu, po chrześcijańsku, nie sposób było sobie wytłumaczyć. A on, trzymał całą noc w swych objęciach tę potwórną staruszkę, o ciele młodej dziewicy.
— Chryste, ratuj! — wyszeptał. — A nuż czart zagiął parol i na moją duszę!
Wnet, jednak się zreflektował. Jeżeli nawet hrabina jest wiedźmą czy djablicą, całą sprawę należy doprowadzić do końca. O ile sprawdziły się jedne słowa Jaśka i inne muszą być prawdą. W lochach znajduje się uwięziona kobieta, a jego obowiązkiem, jako rycerza jest ją uwolnić. Aby zaś fortunnie spełnić ten zamiar, nie wolno nic dać poznać po sobie, okazać przed Elżbietą najmniejszego zmieszania.
Nadrabiając tedy miną, podążył do jadalnej komnaty, gdzie znajdowała się hrabina.
— Jesteś! — zawołała, na jego widok, biegnąc ku niemu i nie krępując się nawet obecnością służby.
Była prześliczna. Policzki jej płonęły i iskrzyły się oczy, może na wspomnienie pieszczot tej szalonej nocy.
Ale Górka, znacznie lepszym był żołnierzem, niźli dyplomatą. Ledwie uprzejme słowa, wypowiedziane z przymusem, przecisnęły mu się przez gardło.
— Witam was, miłościwa pani!
Drgnęła i spojrzała nań z wyrzutem.
— Tak mnie witasz? — z jej ust wybiegł cichy, pełen żalu szept.
— Miłościwa pani... — powtórzył głośno, a wzrokiem wskazał na służbę, dając do zrozumienia, że wobec nich, krępuje się dać szczerszy wyraz swoim afektom.
— Hm! — rzekła. — Nie wiedziałam, że tak krępujesz się ludzi! Wszak twierdziłeś, że pragniesz mnie pojąć za żonę, a narzeczonym wiele uchodzi...
— My, w Polsce zachowujemy więcej ceremonji!
— Czyń, jako chcesz...
Zajęli miejsca, a Elżbieta dotknięta, iż jej poryw serdeczny, nie napotkał się z należytem odwzajemnieniem, umyślnie jęła grać rolę wielkiej damy. Prawiła na obojętne tematy, a gdy Górka ledwie, ledwie jej odpowiadał, zniecierpliwiona, zamilkła.
Wtedy, wojewodzicowi, strzelił pewien koncept do głowy. Mniemał, że bardzo dowcipny, choć w rzeczy samej był on nieostrożny.
Wciąż mając na pamięci uwięzioną w podziemiach dziewicę, postanowił wypróbować Elżbietę.
— Mościa hrabino! — rzekł. — Wspaniały macie zamek, ale nie krążą o nim żadne wieści...
Spojrzała, zdziwiona.
— Nie pojmuję?
— Bo o innych pańskich siedzibach różne opowiadają legendy. Ot, podobno, gdzieś tu w pobliżu znajduje się starożytny gród Hrycso, dawna siedziba rodziny Thurzów.
— Słyszałam! — przytwierdziła, nie wiedząc dokąd on zmierza.
— Opowiadano mi — powtarzał posłyszaną na Węgrzech legendę[1] — że któryś z Thurzów, bodaj imieniem Franciszek, porwał jakąś białogłowę, chcąc posiąść jej majątek i wtrącił ją do lochów. Nie długo cieszył się z tego czynu i kara nastąpiła wślad za zbrodnią. Thurzo stał się ponury i niespokojny, uciekał od ludzi, lecz i samotność nie dała mu wytchnienia, albowiem gorzki wyrzut dręczył go bezustanku, stawiając mu przed oczy nieszczęśliwą ofiarę. Dnia jednego mnich ukazał się przed zamkiem, żądając widzenia się z panem. Ujrzawszy go, wyrzucał mu zbrodnię i skłaniał do zadośćuczynienia, grożąc okropną karą. Wygnano mnicha, lecz daremnie! Mnich dniem i nocą stał u bram zamkowych, podnosząc głos i powołując Thurza na sąd Boży. Rozgniewany pan wtrącił mnicha do więzienia. Nazajutrz mnich kamienny, wielkości olbrzymiej zastąpił go u wrót zamku. Thurzo kazał go zniszczyć. Próżny trud. Dwadzieścia razy obalony, groźny posąg znów z pod ziemi wyrastał, w coraz ogromniejszych rozmiarach. Trwoga ogarnia umysły, kto żyje ucieka z przeklętego zamku. Przyjaciele, krewni, słudzy nawet oddalają się tłumnie, a pokonany Thurzo postanawia przebłagać niebo, uwalniając ofiarę. Za późno już. Gdy rozwarto więzienie, były w niem tylko zwłoki nieszczęsnej. Oto, jaką ciekawą opowieść posłyszałem...
Skończył. Przez cały czas swego opowiadania bacznie śledził wyraz twarzy Elżbiety. W pewnej chwili, wydało mu się, że zbladła, a jej przybrane w kosztowne pierścienie palce, spoczywające na kolanach, niespokojnie poczęły targać suknię.
— Pocoście mi to opowiadali? — wreszcie zapytała jakimś zmienionym głosem i nie zwracając się już do niego poufale.
— Ot, tak tylko...
— Nie! — odrzekła. — Mieliście ukryty cel i przenikłam wasze zamiary. To jest, zapewne przyczyna, waszej względem mnie oziębłości. Gdyście przed dwoma dniami wjeżdżali do zamku, dobijał się tutaj szaleniec. Plótł, że porwałam jakowąś Ilonę, jego wychowanicę, czy córkę, i wołał, bym mu ją oddała. Uwierzyliście słowom człowieka pozbawionego rozumu...
— Ależ...
— Zapewniam was, że nikogo nie więżę i że puste są lochy zamku. Jeśli pragniecie, możemy je wspólnie zwiedzić. A stary, gdy wypoczął w czeladnych izbach przez dobę, oprzytomniał i sam zrana dziś odszedł, zaopatrzony przezemnie w pieniądze i odzież. Potwierdzi wam to Fitzke i reszta służby...
Garbus, który trafem znajdował się w sali jadalnej, pospieszył z zapewnieniem:
— Tak jest, wasza miłość!
Elżbieta kłamała czelnie, próżno teraz łamiąc sobie głowę nad zapytaniem, czy młody Polak czegoś się nie domyśla. Górka zaś, już żałował, że ze swem opowiadaniem wyrwał się nieopatrznie, a chcąc uśpić jej czujność, wyszeptał:
— Ależ bynajmniej nie to miałem na myśli... kochana...
Jedno to czułe słówko, z taką perfidją wyszeptane przez wojewodzica, przywróciło całkowicie dobry humor i ufność hrabinie. Mniemała, że rozchwiały się, jeśli jakie żywił podejrzenia i że z powrotem należy do niej duszą i ciałem. A ponieważ, właśnie, zakończył się obiad i służba stała w pogotowiu, by uprzątnąć półmiski, powstała ze swego miejsca i pochwyciła go za rękę:
— Pójdźmy!
Pociągnęła wojewodzica za sobą do znanej już tureckiej komnaty. Stały tam niskie wschodnie otomany, zasłane puszystemi smyrneńskiemi dywanami i skórami białych niedźwiedzi, niby zapraszające do zwierzeń miłosnych i namiętnych uścisków.
Na jedną z nich opadła Elżbieta, a Górka rad nie rad, obok niej zająć musiał miejsce.
— Słuchaj, leikum, najdroższy — szeptała — byłeś dla mnie tak obojętny, że zwątpiłam w twój afekt! A ja cię tak kocham...
— Powtarzam, służba...
— Cóż cię służba obchodzi? Tu jej niema, a ty nadal siedzisz, jakgdybyś się zmienił w kawał lodu... Takiś inny był dzisiejszej nocy... Czyś już zapomniał o twych słowach i obietnicach?
— Nie....
— Nie? — nagle porwała go w swe ramiona i przywarła całem ciałem do niego.
— Całuj, całuj! — szeptała. — Gra we mnie madziarska krew i pożądam gorącego afektu.
W innym wypadku, pochwyciłby ją Górka w swe mocne ramiona i wżarł łakomie w rozchylone, kraśne wargi. Obecnie nie czuł dla niej nic — prócz lęku i obrzydzenia. Z konieczności oddawał uściski, a nawet parokrotnie musnął ją ustami delikatnie w policzek, ale czynił to zimno i bez wszelkiego przekonania. A gdy ona stawała się coraz natarczywsza, a jej pocałunki coraz namiętniejsze, skreślił na swej piersi znak krzyża nieznacznie. Wszak uczył go swego czasu pewien scholastyk z Krakowa, że jest to jedyny sposób na strzygi i odmieńce.
— Jeśli djablica — myślał — szczeznie! Jeśli kobieta, w którą wcielił się czart, też nie uczyni nic złego!
Ale hrabina nie nikła, tylko wciąż ponawiała swe pieszczoty. Uderzyć ją wreszcie, musiała obojętność kochanka, bo nagle wypuściła go ze swych ramion, odsunęła się i zaśmiała złośliwie:
— Nie wiedziałam, żeście tacy słabi! — wyrzekła. — Czyście równie słabi na polu bitwy, jak w bojach amora!
Poczerwieniał. Ale, w tejże chwili przyszedł mu do głowy koncept, który mógł go wyratować z tej ciężkiej opresji.
— Luba! — wymówił. — Nie miej w twem sercu na mnie gniewu. Sam siebie się wstydzę i swego postępowania. Wszakże, skoro poznasz prawdę, to mi wybaczysz...
— Cóż wam się przydarzyło?
— Gdym, wtedy — łgał — jechał cały dzień śród wichru i słoty, przeziębić się musiałem i teraz trzęsie mną frybra — szczęknął kilka razy zębami. — A głowę mam rozpaloną, niby kat ją ścisnął w gorące kleszcze...
— Aj, biedny golumbum, gołąbku! — zawołała ze współczuciem, już nie urażona w swej miłości własnej. — Taka cię zdjęła niemoc? Czemuś wcześniej tego nie wyznał?
— Wstyd mi było!
— Wstyd? Czegóż się wstydzić! Obyś tylko poważnie nie zachorzał — dotknęła ręką jego czoła. — Choć głowę masz chłodną!
— W środku goreje... a ciało trzęsie... — znów klapnął z przejęciem szczękami.
— Aj... aj... — zaniepokoiła się. — Idź do twej komnaty i legnij do łoża....
— Najlepiej będzie, jeśli to uczynię. Do jutra przejdzie frybra i znów stanie przed tobą ognisty kawaler! — podniósł się ze swego miejsca.
Ale ona dała wiarę tej udanej chorobie.
— Zaraz przyniosę leki i sama będę cię dozorować! — czule oświadczyła.
Nie wchodziło to bynajmniej w intencje wojewodzica.
— Jeno dziękować mogę... Choć sen uczyniłby mi najlepiej....
Rychło znalazł się Górka w olbrzymiem łożu i pokornie wychylił grzane wino z miodem i ziołami, przyniesione mu przez hrabinę. Później szczękał zębami i trząsł się na swem posłaniu. A potem udał, że zasnął. Trzymał oczy zamknięte, a Elżbieta wreszcie opuściła jego komnatę, może znudzona tym snem, a może nie chcąc mu przeszkadzać w spoczynku.
Opuściła, rozkazując służbie, by nikt nie śmiał wieczorem niepokoić szlachetnego gościa.
Pozostał sam — i głęboko odetchnął.
Niecierpliwie oczekiwał na Jaśka. Wszak, za kilka godzin, miał poznać tajemnicę podziemi zamku.





  1. Autentyczna węgierska legenda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.