<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Łąpiński
Tytuł Krwawe Goździki
Podtytuł Legenda z podań ludowych o Zamku Raciążskim.
Pochodzenie Przewodnik po Ciechocinku
Część I
Redaktor Stanisław Łąpiński
Wydawca L. Rosiński
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Włocławek
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Cały tekst
Indeks stron
KRWAWE GOŹDZIKI
Legenda z podań ludowych o Zamku Raciążskim.

W czasach zamierzchłej przeszłości, kiedy do siedzib nadwiślańskich Polan zaledwie pierwsze promienie światła wiary Chrystusowej przedzierać się zaczęły, w cichym zakątku ziemi Słończyków żył, orząc skibę rodzinną, wielce szanowany ród Niemojów. Czy w radzie na wiecach, czy w polu w obec wroga, Niemoja przewodniczyć musiał; bo wielka powaga jego rodu stawiała go zawsze na czele ludu, co patryjarchalnym rządził się obyczajem, a trudniąc się rozbojem i napadami, daleko zasłynął pośród ościennych plemion, zwyczajem Słowian więcej do roli, jak do oręża ochoczych. Niemoje był to ród wielce bogaty: — w stajniach rżały u żłobów rącze swego chowu koniki, w skrzyniach bez liku odzieży i szat świątecznych, kosztownych futer, bławatów i aksamitu, na ścianach mało jeszcze rozpowszechnione u Słowian zbroje i kolczugi, w boju na Niemcach zdobyte, w komorach i piwnicach obfitość jadła i napoju. Lecz nad wszystkie dobra tego świata, nad zaszczyty i mienie, drogim był staremu Niemoi dzielny potomek jego rodu, pierworodny syn, dziedzic dostatków i imienia. Smagły, jak topola nadwiślańskiej ziemi, silny i barczysty, czy to w boju, czy pośród zabawy pierwszy między rówieśnikami, młody Niemoja napełniał serce ojcowskie dumą niesłychaną, a na twarzyczki kraśnych dziewoj Słończyków płomienny wywoływał rumieniec.
I cieszył się stary Niemoja synem jedynakiem, i patrzał pilnie, którąby z dziewic zaszczycić wyborem na stanowisko przyszłej matrony rodu, gospodyni w zamożnej kmiecej chacie.
I biły serduszka Słońskich dziewczyn przyspieczonem tętnem, ilekroć młody Niemoja zwrócił ku której zaloty lub w czasie tańca i zabawy silniej do piersi przycisnął.
Mimo to przecież żadna z pięknych dziewcząt, a niebrak ich było pośród Słończyków, niezdołała pozyskać względów urodziwego chłopca. Snać Dziewanna, bogini miłości, pilnie strzegła swego ulubieńca, przeznaczają mu między śmiertelnymi wybrankę, godną jego urody i dostatków. Może jednę z nimf wodnych, lub leśnych rusałek, a może zaczarowaną księżniczkę, wypadkiem zabłąkaną wśród ludu, co prastarym ojców zwyczajem wiódł żywot w patryjarchalnej prostocie.
I żył sobie młody Niemoja spokojny a szczęśliwy, to polując na dzikiego zwierza po nieprzebytych kniejach i puszczach, to orząc zagon ojczysty, to prując silnem ramieniem szare fale Wisły, w pogoni na rybą, co w owe czasy obficie napełniała jej wody. Naraz, jakby urokiem rażony sposępniał nagle. Uśmiech uleciał z jego pięknych ust, bujnym ocienionych wąsem, rumieniec zniknął z kraśnego oblicza, a jasne błękitne oczy, pogrążone w zadumie, biegły gdzieś w dal nieprzejrzaną, ku murom potężnego zamczyska, co, jak niedostępne gniazdo orle, rozsiadło się na wzgórzach Raciążskich. Cudnąż bo była mieszkanka owej niedostępnej siedziby, rozbójniczego gniazda Geronów, co gani zaborczym instynktem na spokojnej ziemi Słowian rozbili namioty i wiecznie krwi chciwi, łupów niesyci, szerzyli postrach pośród okolicznych mieszkańców, a dla karawan kupieckich byli prawdziwą plagą zagniewanych niebios.
Szczególniej ritter Geron, z odwiecznych lasów starej Germanji przybyły, zbudowawszy na górach Raciążskich potężne zamczysko, gniótł silną prawicą okolicznych rolników, którzy jakkolwiek nie uznawali jego władzy, korzyli przecież głowy przed siłą, niosąc w ofierze pysznemu teutonowi dobytek własny, owoce znojnych trudów i pracy, a nierzadko stokroć cięższą — z własnej dziatwy daninę. Wypędzony z ojczystej ziemi za rozboje i łotrostwa, jakich dopuszczał się bez liku, zaborczy teuton na pięknej ziemi Słowian puścił wodze nieokiełznanej dumie i chciwości, łupiąc, co tylko złupić się dało, mordując i gnębiąc słabych bezbronnych rolników. Był on niejako przednią strażą tych, co w wieki następne iść mieli w Słowiańskie ziemie, szukając sławy i chleba a pogardzając ludem, na którego ziemi znalazłszy przytułek, ogromnych dorobili się fortun.
Bogaty i szanowany Niemoja niełatwym był kąskiem do strawienia dla chciwego syna Germanji. Toż za jednem jego skinieniem mogły wyroić się z puszcz i borów okolicznych liczne rzesze śmiałych Słończyków, a uzbrojone w topory i łuki zagrozić nie żartem orlemu gniazdu, mimo silnych murów, wzniesionych na niedostępnem podówczas wzgórzu. A w murach tych krył Geron najcenniejszy swój skarb na ziemi, cudną jasnowłosą Mildę, jedyną córę, jedyne szczęście swoje. Żony, którą zdobył przemocą, nasyciwszy się jej wdziękami, dawno już nie kochał. Rozpusta zagłuszyła w nim wszelkie lepsze instynkty, a krwawe rzemiosło i bezustanne boje, w celach łupieży prowadzone, zdziczyły i uczyniły okrutną i tak już dziką z natury duszę Gerona.
Tylko kiedy usłyszał srebrny głos ukochanej Mildy, prastarą germańską nucącej piosnkę, kiedy spojrzał w błękitne jej oczy, pogładził szorstką dłonią jedwabiste warkocze, do duszy jego wlewało się jakieś słodsze nieznane mu dawno uczucie, w uszach nieziemska brzmiała melodja, świat lepszym, jaśniejszym się zdawał, a dzikie burzliwe namiętności ustępowały miejsca łagodniejszym uczuciom. I gotów był dla szczęścia ukochanej jedynaczki nieskąpić najcięższych ofiar, i marzył dla niej o księciu z krwi Cezarów Rzymskich, o wieńcu władców starej Germanji.
Piękna nad wszelki wyraz Milda spotkała młodego Niemoję na jednej z uroczystości ludowych. Dorodny młodzian, przenoszący głową najwyższych, zręczny i śmiały, zwrócił uwagę dziewczęcia, przykuł jej wzrok do siebie na długo, niezatartem wspomnieniem wkradł się do jej serduszka. I Niemoja oniemiał na widok pięknej teutonki, zdawało mu się, że ma przed oczyma nadziemskie zjawisko, nimfę leśną, lub wodną rusałkę, zabłąkaną wypadkiem wśród śmiertelnych.
I stracił krasę oblicza, i uleciał sen z jego powiek; smutno mu było bez niej pośród wesołych towarzyszów codziennych trudów i zabawy. Tylko kiedy w maleńkiem czółenku, kołysany falami Wisły, przepływał pod murami zamczyska, i z pluskiem fali w zawody rzucał w przestworza jednę z owych smętno-łzawych Słowiańskich piosenek, pełnych tkliwego uczucia, w duszy robiło mu się tak jasno, tak błogo, jakby otoczony białemi ramionami ukochanej Mildy, płynął gdzieś w nieznane krainy, pełne czaru i uroku.
Nakoniec i stary Niemoja, zaniepokojony posępniejszem z dniem każdym obliczem syna, jął go spowiadać po swojemu; aż wreszcie trochę uparty i rozpieszczony przez rodzica młodzian, wyjawił mu troskę serdeczną, przysięgając na bogi, że bez uroczej niemkini żyć już nie może.
Zachmurzył czoło stary patrjarcha. Nie o takiej on marzył synowej, nierad bratał się z niemcem, co tylko kajdany i niewolę niósł na wolną ziemię jego ojców. Lecz dla ukochanego jedynaka gotów był na wszelkie ofiary. Oblókłszy zatem co przedniejsze szaty, otoczony gronem wiernej drużyny, dosiadł konia, ruszył na zamek pokłonić się rycerzowi i prosić o rękę jego córy dla swego jedynaka. Jakkolwiek zatwardziały poganin, przyrzekał, że syn jego przyjmie wiarę chrześcijańską, a tym sposobem piękna Milda będzie jedyną panią w zamożnej słowiańskiej zagrodzie.
Z pogardą pyszny Germanin odrzucił propozycję starego Niemoi. On, rycerz rodu, którego dziadowie gromili niewolnicze plemiona na pół dzikich Słowian, w imię cywilizacyi i wiary w Chrystusa gnąc ich karki pod niewolnicze jarzmo, on, syn prastarej i pełnej chwały Germanji miał by oddawać jedyną córę, jedyny a tak cenny swój skarb na ziemi i komu? Słowianinowi — Czyż nie dość robił zaszczytu, jeżeli uścisnął dłoń starego Niemoi, jeżeli przy jednym z sobą posadził go stole? Czyż zuchwały ten kmieć słowiański nie powinien aż nadto być szczęśliwym, gdy osada jego wolną była od łupieskich najazdów Gerona? Sięgać zuchwale po rękę jego córki — dla swego syna, Słowiańskiego parobka, — to czelność przechodząca wszelkie granice.
Zerwał więc stosunki z Niemoją i tak jemu, jak i jego synowi zabronił nawet pokazywać się w zamku, w razie przeciwnym grożąc gniewem i krwawą zemstą. A że gniewać i mścić się umiał, świadczyły o tem niedopalone zgliszcza domostw i chatek, zrabowany dobytek, pohańbione niewiasty tych, co gniew potężnego pana na głowę swoją ściągnęli i więcej rolnicy, niż rycerze przemocy oprzeć się nie zdołali.
Lecz potęga miłości, owa od początku stworzenia wszechpotężna siła, zdolna urągać władcom ziemi, niezna różnic społecznych, odmiennej wiary, plemiennej nienawiści. Zawsze młoda, zawsze świeża, wiecznie urocza, pokruszyć mury zdolna, zerwać żelazne łańcuchy, pokonać wichry i uragany.
Odtąd ilekroć księżyc skrył się za chmury, leciuchno, bez szmeru prawie, sunęło po grzbietach fal wiślanych wątłe czółenko, a w niem na ciemnem tle nocy rysowała się dorodna postać młodzieńca.
Ostry przenikliwy krzyk sowy przerywał nocną ciszę. Ukryte wśród zarośli maleńkie drzwiczki, wiodące do lochu w podziemiach zamku, otwierały się cicho i biała wiotka postać dziewczęcia spływała w silne ramiona młodego Niemoi, tuliła jasną główkę do jego piersi, a łódź cichutko mknęła po szarych nurtach Wisły ku oddalonej wysepce. Tam zdala od ludzi, odziani cieniami nocy, przy gwarze słowików, na miękkiej kwiecistej murawie pędzili młodzi długie godziny, pełne czarów i rozkoszy nadziemskich, żadnem nieopisanych piórem. Trzeba być młodym, czuć i kochać umieć, aby pojąć rozkosz tej chwili, kiedy ukochaną tulimy w ramionach i świat cały ginie nam z przed oczów. Jakże błahemi wydają się wówczas wszystkie ziemskie cierpienia, przeżyte bóle, przełamane przeszkody. Jakżeż rozkoszne uczucie pierś prawie rozsadza, żywszym obiegiem krew po żyłach przelewa, — całą istność w niebieskie unosi przestworza. Siwowłosy starzec na wspomnienie chwil owych, młodzieńczym płonie rumieńcem, zamglone jego oko żywsze ciska blaski, wiekiem i trudami pochylona postać prostuje się i prawie w olbrzyma wyrasta.
Długo rycerz Geron i stary Niemoja nie byli świadomi słodkich chwil szczęścia, jakiemi mimo ich zakazu poili się młodzi; ale wszystko na świecie musi mieć swój początek i koniec; nawet na dnie nektarem nalanej czaszy męty i gorycz osiadają, więc też i następstwa tajonej miłości dwojga zakochanych musiały wreszcie stać się widocznemi dla najbardziej nawet obojętnego oka.
Pogrążona w bezustannych modlitwach i pokutniczych praktykach matka Mildy niezwracała zbyt wielkiej uwagi na córkę, lecz za to czuwało nad nią argusowe oko szarpanego zazdrością, wynikiem beznadziejnej miłości, sługi i uczestnika łupieskich wypraw Gerona, wiernego towarzysza broni i giermka. Pobladłe lica dziewczyny, czysta na jasnem czole zaduma, — ślady łez na policzkach, zbudziły podejrzenie giermka, a chytra germańska natura dopomogła mu wkraść się milczkiem do tajemniczego ustronia zakochanych podpatrzeć ich zdradnie w chwili miłosnych uniesień.
Mściwy krwiożerczy germanin opowiedział rzecz całą Geronowi. nic nie skrywając.
Strasznym zawrzał gniewem pyszny potomek teutońskich rycerzy na wieść, że ukochana jego córa nosić może w łonie owoc miłości Słowianina; za podszeptem chytrego giermka postanowił pilnie śledzić młodą parę, aby w stosownej chwili straszną i krwawą wywrzeć zemstę.
Raz o wieczornej godzinie, na łączce, pośród wysepki, leżącej na przeciw zamku, ukryci i przed okiem ciekawych rozłożystymi konarami wierzb i wikliny — oboje młodzi tulili się do siebie. On złożył głowę na jej kolanach i miłością pijany, patrzył w niebieskie jej oczy. Ona białą dłonią gładziła jego płowe kędziory i napół uśmiechnięte koralowe usteczka rozchylała do pocałunku. Pogrążeni w miłości nie widzieli nic okrom siebie, nie słyszeli nic oprócz cichym szeptem wymawianych słów uwielbienia, jak rozpalona lawa rwących się na usta, od pocałunków gorące. Wreszcie on oplótł białą szyję dziewczyny męskiem ramieniem, usta do ust jej przycisnął i cały oddany rozkoszy, namiętnie tulił ją do łona.
Ukryty w zaroślach Geron wraz z giermkiem, byli niemymi świadkami tej sceny. Poruszona mściwą ręką cięciwa jego łuku warknęła głucho, — powietrze przedarł świst pierzastej strzały, — stalowe żądło przebodło lewy bok młodzieńca.
Zerwała się przerażona Milda, łzy strumieniem polały się z jej oczu i zmięszane z obficie płynącą krwią kochanka zrosiły zielony kobierzec murawy.
Na widok ojca — co z łukiem w dłoni a grozą w ponurem oku zbliżał się do niej — przerażona — pełna nieopisanej trwogi — pobiegła nad stromy brzeg rzeki, ciągnąc z nadludzkim wysiłkiem trupa młodego Niemoi za sobą — i z nim razem stoczyła się w nurty Wisły.
Długo nad brzegiem wody, co poważnie zamknęła swoje nurty po nad głowami nieszczęśliwych kochanków, tocząc dalej spienione fale, stał ponury Geron, pogrążony w ciężkiej zadumie.
Odtąd dni jego pokryła czarna smutku opona. Zgasł jasny promień żywota, a jego miejsce zajęła ciemna smuga rozpaczy, bólu, i ciężkich wyrzutów sumienia. I tułał się nieszczęsny po okolicznych górach, strasząc spokojnych mieszkańców — tak, że po dziś dzień jeszcze w ustach ludu tych okolic przechowało się podanie o duchu, pokutującym za zbrodnie w podziemiach starego zamczyska.
Skoro stary Niemoja dowiedział się o tragicznej śmierci syna, zawrzała w jego piersi szalona burza, w sercu obudziło się tak obce Słowianinowi pragnienie zemsty, krwawej, nieubłaganej. I błądził po górach i wąwozach otaczających zamczysko, szukając mordercy syna, sprawcy sierocej starości.
Spotkali się nareszcie dwaj śmiertelni wrogowie i zawrzał bój, straszny, — olbrzymi. Słowianin uzbrojony toporem śmiało dał pole Niemcowi zakutemu w żelazo; i ufny w opiekę prastarych bogów, potężny zemstą, wynikiem najszczytniejszej rodzicielskiej miłości — ani na chwilę nie wątpił o zwycięstwie. Był to prototyp owych bojów, jakie w następne wieki staczali synowie tej ziemi z nawałą germańską, rwącym potokiem zalewającą piękne ich krainy. Wreszcie po długiej a tak nierównej walce padł rycerz germański u stóp mściwego ojca, ponosząc słuszną karę za zbrodnie i gwałty.
W zamku pozostała osierocona wdowa bez męża i córy. Długo, bardzo długo wiodła ona pokutniczy żywot, a umierając przekazała zamek i przyległe ziemie duchowieństwu, co pośród pogańskich Słowian szerzyło słowo boże.
Zczasem siedziba rozbójniczego rycerza zamieniła się w letnią rezydencję biskupów Kujawsko-Kaliskich, a wzniesiona przez nich wspaniała świątynia przetrwała aż do naszych czasów.
Powoli w kolei wieków i Wisła zmieniła swoje koryto, a więcej oddalając się od zamku, osuszyła miejsce, gdzie dwoje nieszczęśliwych kochanków w miłosnym złączonych uścisku cichy grób znaleźli. Tylko do dziś dnia jeszcze na łączce jednego ze wgórz Raciążskich, co stanowił niegdyś ową wyspę miłości, rosną prześliczne białe i czerwone goździki.
W ustach ludu przechowane podanie, na podstawie którego snuliśmy niniejszą opowieść, dodaje, że biały goździk to łzy nieszczęśliwej Mildy, wylane na widok śmierci kochanka a czerwone, to krew młodego Niemoi.
Nadobne czytelniczki, korzystając z pobytu w Ciechocinku, spieszcie na wzgórza Raciążskie poszukać krwawych goździków i zachowajcie je w książce pamiątek.

Stanisław Jan Łąpiński.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Łąpiński.