Krwawy strzęp/Śmierć Szujskiego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Krwawy strzęp
Podtytuł Wspomnienia bajończyka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Śmierć Szujskiego.

Pod wieczór jednego z pierwszych dni wietrznej i słotnej zimy do pułkownika zostali wezwani L. Malcz i Władysław Szujski. Wezwanie, przez władzę, naszego chorążego i sierżanta zdziwiło nas.
Z niecierpliwością też czekaliśmy ich powrotu z fermy Esperance, gdzie mieszkał nasz pułkownik Pain.
Po rozradowanych nieco minach powracających poznaliśmy, że chodzi tu o coś bardzo dobrego, jednocześnie ważnego.
Malcz objaśnił nam, że naprzeciw sąsiadujących z naszymi okopów znajduje się kompanja niemiecka, większą której część jednak stanowią Polacy. Zostaliśmy powołani do wykonania specjalnej misji, mianowicie: pójścia do sąsiednich odległych o kilkanaście kilometrów okopów, gdzie mieliśmy jakimkolwiekbądź sposobem poinformować będących we wrogiej armji Polaków, o naszej naprzeciw ich pocisków wystawionej garstce.
Tego samego dnia połowa pierwszej sekcji pod dowództwem Malcza, ze sztandarem, ruszyła o zmierzchu witać pieśnią i Białym znakiem „polaków-wrogów“.
Nocą, cichym zgodnym chórem, zaczęto śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła“. Żaden żywy głos nam nie odpowiedział.
Wszystko jeno bardziej ścichło, słuchać poczęło, zamyśliło się. Strzały słychać było coraz rzadziej, rzadziej, aż zmilkły karabiny niemieckie w rękach polskich. Cicho było. Zasłuchało się serce bliskie. Po ziemi szła pieśń polska, wierna, żyjąca.
Nie strzelano prawie wcale, kiedy skulona, jakby zatrwożona w sobie uchodziła z pól reszta nocy. Ponad nasypami niemieckich okopów ukazały się głowy ludzkie. Nie strzelano zupełnie.
Po porozumieniu się z oficerem niemieckim, postanowiono przez pewien czas nie strzelać, celem obustronnego zajęcia się uprzątnięciem, leżących między okopami trupów.
Powychodziliśmy z okopów. W nasyp wetknięty sztandar nasz wyłonił z purpurowego tła Białego Orła. Z piersi Polaków wyrwała się pieśń. Zaczęto wołać: „Polacy, chodźcie do nas“. „My tu pod swoim walczymy znakiem“. Na nasze jednak wołania poczęto odpowiadać lękliwie, z niedowierzaniem. Cały dzień zeszedł na rozmowie. Sądziliśmy, że znajdą się Polacy, którzy przejdą nocą do naszych okopów. Z wieczora już wychodziliśmy między okopy bez karabinów — czekaliśmy, pełzaliśmy, aż do drutów niemieckich — napróżno!
Martwa, bezwzględna cisza zaległa dokoła.
Rankiem znów zabrzmiała pieśń polska — już jej jednak nie słuchano, z tamtej strony. Posypały się kule, salwa za salwą szła przy ziemi zła, sycząca.
Szarpany nadlatującemi kulami, wstrząsał się Biały Ptak.
Na nasypie stanął Szujski, nie zdążył wyrwać sztandaru, gdy razem z nim wpadł martwy do okopu, gdzie na rękach kolegów Waltera i Ostowskiego skonał. Kula zerwała mu całą górną część czaszki. Długie, niewstrzymane łzy płynęły z oczu Malcza, zamigotały mściwym błyskiem poprzez mgłę żalu w oczach francuskiego oficera.
Sztandar wręczono Janowi Sobańskiemu, jako najstarszemu z obecnych.
Później dopiero dowiedzieliśmy się, że nocą, cała kompanja polska została zastąpiona niemiecką.
Nikt z nas nie śmiał podejrzewać, że Szujski padł z ręki Polaka.
Misja nasza nie przeszła jednak bez skutków, które po kilku tygodniach stawały się coraz bardziej widocznymi. Kilkudziesięciu żołnierzy Polaków przeszło ogółem na stronę francuską.
Władysław Szujski został pochowany nieopodal okopów. Na grobie złożono olbrzymią dębową deskę na której skrzyżowano polski i francuski sztandary. Napis brzmiał: Władysławowi Szujskiemu, chorążemu oddziału polskiego, zabitemu na polu chwały we Francji.
Śmierć Szujskiego niemałe zrobiła wrażenie na naszej garstce. Władza poczęła jednak inaczej patrzeć na nas. Apele wieczorne, jak wogóle wszystkie sprawdzania u nas przestały być praktykowane.
Życie w okopach nie uległo żadnym zmianom — pracowaliśmy jeno dłużej. Zaczęte nocami okopy idące prostopadle ku linji nieprzyjacielskiej coraz bardziej się zbliżały do czarnego, tajemniczego lasku. Poste — d’ecoute wysunęliśmy naprzód o 300 metrów.
Ze względu na jego małą odległość od naszych ziemianek nocną wartę pełniły całe escouade’y. Ciężką pracą nocną było dla nas kopanie podziemnych mieszkań. Dwu, czy trzymetrowe lochy pod ziemią miały służyć za mieszkanie dla połowy sekcji.
Praca była nader ciężką ze względu na niemożliwość bezpośredniego wyrzucania ziemi, którą trzeba było wynosić na wierzch koszykami. Syzyfowy ten trud dawał bardzo nie widoczne rezultaty, co nie mogło się pomieścić w głowach naszej władzy.
Niemcy coraz bardziej zaczęli bombardować nasze okopy. Pewnego popołudnia na podziurawioną, jak sito, Markizę wyrzucili sto pięćdziesiąt pocisków wielkiego kalibru.
Bombardowanie nie odbyło się bez cięższych skutków. Wraz z kolegą Rotwandem — furażerem oddziału, zostało ciężko rannych jeszcze pięciu ochotników polskich.
Zewnętrznie, już dawniej poszarpana Markiza, nie o wiele zmieniła swój wygląd — litości i łez godzien.
Piwnice jednak samego budynku zupełnie nie zostały uszkodzone tak, że „poste de secours“ został na miejscu, jak również kwatera komendanta i magazyny.
Zima uchodziła powoli. Najbardziej dawały się we znaki ciemne nieprzejrzane noce. Częstokroć o dwa kroki nie dostrzegało się w okopach naprzeciw idących kolegów. Warty wymagały niebywałego czuwania, wszystko stawało się bardziej męczącem, wyczerpującem. Mieszkania nasze pod ziemią nie były jeszcze skończone, wiele ziemianek pozapadało się. Trzeba było myśleć o zbudowaniu sobie jakiegoś mieszkania. Podzieleni na małe grupy po czterech — pięciu, zaczęliśmy kopać podziemne loszki. Ja z kolegami: Szurygiem, Sztejnkellerem i Wiwigerem, w ciągu niespełna trzech dób, nie śpiąc, ani godziny, wydłubaliśmy sobie w kredzie[1] coś w rodzaju rodzinnego grobu.
Pod koniec trzeciej doby, kiedy żaden z nas nie był w stanie się poruszyć, pokładliśmy się na wilgotnym kredowym gruzie. Po przespaniu kilkunastu godzin wezwano nas na wartę.
Ani jeden z nas nie mógł się podźwignąć, ciężkie obolałe ciało, jakby wzrosło w ziemię. Sprowadzony doktór stwierdził, że wszyscy mamy pewien rodzaj influenzy. Najsilniejszym z nas okazał się kolega Wiwiger, który po odleżeniu doby wstał i nawet objął wartę.
W wykopanym przez nas lochu, który z każdym dniem poprawiany i ulepszany wyglądał wreszcie jak mały pokój, coprawda cokolwiek za nizki — czuliśmy się świetnie. Żadne bombardowanie nas nie przestraszało, najspokojniej w świecie w wolnych chwilach graliśmy w karty, pisaliśmy listy.
Wolną chwilą w okopach nazywały się nie tylko godziny niezajęta przez wartę lub pracę ale też chwila poza łapaniem insektów. Polowania zajmowały nam większą część odpoczynku. Pomysły nasze w celu wytępienia nieznośnego robactwa były naprawę nadzwyczajne. Poza znanemi środkami przeróżnymi proszkami i maściami używaliśmy takich jak: zbijania kolbą, raz przy razie i raz po razu zdjętej z siebie bielizny; zalewanie stearyną, każdej z odzielna wszy — ten środek wymagał wiele cierpliwości — więcej jeszcze czasu. Wszystko jednak nie pomagało i było tylko ćwierć środkiem.
Robactwo było wszędzie w słomie, w szwach ubrania, bielizny, w tornistrach. Drapano się do ran. Między innymi kolega Suzin został wysłany do szpitala, jedynie z powodu ran na ciele od ciągłego drapania się. Nieznośna pogoda z zawiejami, deszczami; insekty; praca nad siły szarpnęły nasze nerwy, potrzebowaliśmy czegoś silnego, jakiegoś wrażenia, któreby nas wyrwało z dziwnej rezygnacji i odrętwy.
Kiedy pewnej nocy zbudzono nas alarmującymi krzykami: „do broni!“ byliśmy zadowoleni z możliwości narażenia się na pewniejsze, niż zwykle, niebezpieczeństwo.
Całe, lewe skrzydło naszego secteur’u ginęło w dymie pękających pocisków. Jasne magnezjowe światło bombek świetlnych to gasło, to zapalało się. Bulgotały mitraljezy. Coś się w dali kłębiło, kotłowało.
Staliśmy gotowi, zapatrzeni w sine zwały kłębiącego się po ziemi dymu. Deszcz z wiatrem smagał nam twarze, ręce, gwizdał na lufach wystawionych karabinów.
Zaczęło ścichać.
W kilkuminutowych już tylko przerwach drżały bombki świetlne. Głucha ciemność kazała ciszę. Zawiedzieni, zmoknięci wracaliśmy do swoich lochów podziemnych.
Póżniejsze alarmy nocne nie robiły już na nas wrażenia, złościły raczej.
Pamiętam, gdy na głośne krzyki sierżantów „aux armes” szedłem jak inni spokojnie, jak gdyby na spacer. Widok mój, widać rozgniewał adjutanta, który zgorszony począł mi krzyczeć nad uchem:
„Jesteśmy atakowani, a pan, jak nigdy nic, pali sobie fajkę i idzie, jak do kościoła!“
— Eh, ktoby nas tam atakował? — pomyślałem, wątpiąc w nasze szczęście.
No i miałem rację. Niemcom przyszła, widać jakaś fantazja ostrzelania nas — co ani im pożytku, ani nam szkody nie przyniosło — tę chyba, że nas zbudzili.
Z stopniowo wzrastającem rozdrażnieniem nerwowem zacieśnił się krąg przyjaźni. Przyjaźń przechodziła w jakieś chorobliwe wprost uczucie wszystkiego co nasze, co polskie. Nie pozwalaliśmy na najmniejszą choćby obrazę kolegi — jednocześnie uważaliśmy, by który z nas nie zrobił czegoś, uwłaczającego naszej polskiej, utrwalonej już opinji. Długie godziny warty nocnej, podczas całymi tygodniami padających deszczów, był miejscem i chwilami spowiedzi. W bezwzględnej, mimo strzały, ciszy szeptało się całe życie swoje bez zatajenia najmniejszego szczegółu. Czasem razem z westchnieniem rozpływały się w ciszy, ulatywały kędyś w mrok wypowiedziane marzenia.
„Gdyby tak módz na jednę choć godziną wpaść do nas — przebiedz ulice Warszawy, spojrzeć na wszystkich, wszystko i wrócić, wrócić na ten sam poste-d’écoute — ciemny w czystem polu dół“.
Długie w zamyśleniu milczenie. Dwie ciemne, prawie, że bez ruchu stojące sylwety, opasują jakieś miękkie, niewidzialne ręce i cisną powoli, łagodnie, gdyby do dobrych matczynych piersi.
I tak co noc, co dwie godziny zmiany warty..
A na cmentarzu przed ślepą Markizą coraz więcej mogił, coraz gęściej drewnianych niezgrabnych krzyżów.
Dziwne pogrzeby.
Noc. Nad wykopanym dołem wkrąg stojącj żołnierze, w rękach ich karabiny — jeno lufy ku ziemi.
Pogrzeb kolegi z trzeciej kompanji. Parę godzin temu szedł jakby na spotkanie wielkiego pocisku, który go w pierś uderzył. Ciało na tysiące kawałeczków postrzępił i rozniósł na wsze strony, tak iż zdawało się, ducha razem roznicestwił.
„Zwłoki“ złożone w maleńkim płóciennym worku — wszystko co zebrano.
Wloką się dnie trudne, ciężkie, jakiegoś dziwnego oczekiwania pełne.
Obiad. Z brudnych niemytych blaszanek wyłapywanie kawałków mięsa, wychłeptywanie zupy.
Nieostrożny kolega Swirski stoi z gamelą naprzeciw cre‘nau[2] — nie doniósł łyżki do ust — krzyknął — kula przeszyła mu ramię... Wypadek coraz pospolitszy — ot stracona porcja zupy!...

Znów nad kanałem Aisne, znów t. zw. — odpoczynek — tym razem jednak mniej, niż zwykle jest on odpoczynkiem. Co wieczór, zaledwie gęsty mrok spełznie, idzie kompanja nasza w jakieś tajemnicze miejsce z łopatami, kilofami i karabinami.
Po dwugodzinnej drodze przez gęste, przejść nie dające, zarośla, trzęsawiska, rowy dochodziliśmy do okopów. Przechodzimy kilkaset metrów wzdłuż nasypów, wychodzimy na powierzchnię. Otrzymujemy szeptem rozkaz kopania okopów. Kule przelatują górą, nad naszemi głowami, słychać tylko ich syk. Kopiemy zawzięcie dla rozgrzania się — chłodna wilgotna zimowa noc wkrada się pod szynel, ziębi ciało.
Od czasu do czasu w górze zapala się bombka świetlna — przypadamy do ziemi. Jasne niebieskawe światło drży, migoce, gaśnie — do pracy.
„Rassamblement“ — godzina druga po północy, wracamy do ziemianek.
Leżąc podczas ostatniego, przed snem, papierosa, pytamy się wzajemnie, czy nas nic już innego nie czeka tylko ta wyczerpująca praca, to obsługiwanie wszystkich?
Coś się w nas zaczyna buntować, coś mówi, krzyczy poprzez naciągnięte nerwy, że przecież myśmy tu nie po to przyszli? Szereg jednoznacznych pytań milknie, gdy któryś z trzeźwiejszych kolegów rzuci nie przekonywające wewnętrznie, ale kryjące rację: „Trudno, podpisałeś zobowiązanie — musisz być jak kuchta do wszystkiego“.
I naprawdę myśmy byli do wszystkiego. W raportach czytano nam ciągle pochwały, zdwajano jako nagrodę — porcję wina.
Wszystko to jednak nie było tem, czego wymagała nasza wyobraźnia — wszystko włącznie z pochwałami tylko nas nużyło. I nie tylko myśmy byli znużeni, walczący z nerwami, ale i wszystka władza nasza. Poczynając od sierżantów, aż do staruszka kapitana widać było na twarzach wszystkich zniecierpliwienie i rozdrażnienie.
Ogólny ten stan bywał przyczyną ostrych scysji, nieporozumień. Wolontarjusze odnosili się do władzy nieufnie — władza podejrzliwie. Sierżanta Frankena Niemca poczęto podejrzewać o szpiegostwo.
Nastrój ogólny upodobniał się do wstrętnej pogody.
Całe tygodnie bez słońca, szara łzawa mgła i od czasu do czasu wiatr ze śniegiem, lub deszcz; błoto nie do przebycia, chyba tylko dla żołnierskich nóg — stwarzały dnie wprost nie do zniesienia.
Stawało się coraz duszniej, coś gniotło, tłoczyło pierś.
Po trzech tygodniach pobytu nad kanałem i ciężkiej co noc pracy w ciemności, napotykając tu i owdzie trupa, często kopiąc ziemię obok cuchnącego, rozkładającego się ciała — wróciliśmy do okopów.
Pobyt w okopach, ze względu na pogodę nie zapowiadał się nadzwyczajnie. Po pięciogodzinnych zasadzkach, wracano do ziemianek, drżąc z zimna. Odzież, bielizna, wszystko przemoknięte do ostatniej nitki, kazały przeklinać świat cały.
Odpoczynek w okropnych warunkach po ciężkiej pracy, zasadzkach, warcie, stawał się chwilą której się raczej baliśmy, niż pragnęliśmy.
Trudno by było zliczyć przekleństwa, rzucone, drżącemi poprzez dzwoniące zęby wargami w wilgotne ziemianki.
Zdawało nam się rzeczą niemożliwą przetrwanie w podobnych warunkach zimy. Pojawiły się choroby, świerzba i jakaś t. zw. transzowa egzema.
Kilku kolegów, pokrytych ranami, odesłano do szpitala.
Po kilkutygodniowym pobycie w okopach znów nud kanał na... „odpoczynek“.
Słowo „repos“ oddawna nikogo nie cieszyło, przeciwnie wywoływało na ustach wszystkich ironiczne uśmiechy.
O godzinie drugiej po północy wyczerpani, zdaje się do ostatnich granic sił naszych, cłapaliśmy po lepkiem błocie nad kanał.
Ziemianki nad kanałem zaczęły się walić — wewnątrz było tak mokro od przeciekającej przez dziurawy dach wody, że zaledwie po dwugodzinnem w nocy reparowaniu dachów, ułożyliśmy się do snu. Do snu — nie wiem czy to był sen — takie przywarcie do mokrej ziemi, gdyby na śmierć.
Zdaniem wszystkich, odpoczynek należał się potrzebnym był choćby dlatego, byśmy mogli przetrwać przyszłe ciężkie chwile.
O godzinie dziesiątej rano zbudzono nas — zbudzono... do pracy. Można by było podejrzewać kapitana naszego o zemstę, o chęć dokuczenia nam, karę za jakieś winy, słysząc rozkaz jego.
W rozkazie dowódzca kompanji naszej polecił sierżantom wyznaczenie dla każdej escouade‘y całodziennej pracy polegającej na,.. wyrywaniu, na poły już zgniłych, buraków. Niepomału zdziwieni wolontarjusze wzięli się jednak do tej niewojennej czynności. Wyciągaliśmy za mokre liście, wielkie, białe buraki, moknąc na deszczu aż do wieczora. Nie byliśmy jednak bardzo odpowiedni do tej pracy — gdyż o godzinie piątej wieczorem, zwykłej godzinie obiadu, nie oczyściliśmy wyznaczonej nam przestrzeni.
Kucharze wykrzykiwali swoje „Ee — po zupę!“
Nie przywiązując wielkiej wagi do ukończenia i wyników agrarnych zajęć — zeszliśmy z pola na obiad.
Byliśmy jednak uderzeni w ciemię, widząc zaperzonego, krzyczącego kapitana. „Niema obiadu, niema, niema — nie skończyliście, niema obiadu. Kucharze! Zupę z powrotem — zjedzą, kiedy skończą!“
Krzykiem i słowami kapitana byliśmy nie to dotknięci, ale kopnięci. Słyszane jeszcze w Bayonnie od różnych opojów z Legii Cudzoziemskiej słowa: „że myśmy się angażowali dla talerza zupy“ zostały już przez nas zupełnie zapomniane — tembardziej że w raportach dziennych powtarzano nam ciągłe pochwały władzy wyższej. Teraz jednak nie mogliśmy pojąć słów i postępowania naszego kapitana.
Wróciliśmy na pole, skąd po godzinie zwoływać poczęli nas sierżanci na obiad.
Pracowaliśmy jednak do ósmej.
Ciemno już było, gdyśmy wchodzili do ziemianek. Bez żadnej uprzedniej agitacyi, umawiań się — nikt nie tkął obiadu.
Zupa, mięso później wino zostało u drzwi naszych lochów nienaruszone.
„Les caporaux — sortez!“ (Kaprale wyjdźcie) krzyknął kapitan.
„Musicie zmusić, zmusić żołnierzy do jedzenia, a jeśli nie zmusicie zerwę wam galony, bo nie jesteście ich godni, nie jesteście zdatni, nie zdatni...“
Kaprale jednogłośnie poprosili o odebranie im kapralskich oznak, dodając że sami nie będą jedli. „Rompez“ (rozejdźcie się) krzyknął kapitan.
Następny dzień przeszedł podobnie do ubiegłego.
Pod wieczór, trzeciego dnia naszej głodówki, kapitan pojechał do pułkownika. Po powrocie kazał zgromadzić cały nasz oddział przed ziemiankami.
Wiedzieliśmy, że pobyt kapitana u pułkownika Pain‘a mógł wziąć obrót dobry dla nas, ponieważ mieliśmy zupełną sympatję pułkownika, który wogóle, a bardziej jeszcze od śmierci Szujskiego, lubił i wyróżniał Polaków.
Ze łzami w oczach zaczął mówić do zebranych stary kapitan, twierdziąc „że jesteśmy dziećmi, których on nie znał; że bardzo często zasługujemy na surową karę, a jednak pozostajemy nieukarani; że raz jesteśmy wolotarjuszami, powinniśmy bez szemrania robić wszystko, że on zna żołnierzy, wie jak z nimi postępować, bo trzydsieści lat już jest w armii, że wreszcie możemy nie jeść i t, d. i t. d.“
Po przemowie kapitana zaniechaliśmy głodówki. Kapitan miał wiele racji — nie mógł jednak stosować swej zasady do nas, że żołnierz nigdy nie powinien być bezczynnym. Zasada kapitana Lobus‘a mogła być bardzo rozumną i z dobrym skutkiem stosowaną w bataljonach dyscyplinarnych, skąd do nas przybył, ale nie wśród nas.
Po zgodzie między nami, a kapitanem, stosunki stały się bardzo serdeczne, bliskie, staruszek stał się przez nas lubianym „tatą“ (tak go później wolontarjusze nazywali).




  1. W całej prawie Szampanji pod pół metrowej grubości tłustą glinianą ziemią znajdują się bardzo szerokie warstwy kredy.
  2. Cre‘nau — otwór, okienko w okopach przez które się strzela.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.