Lekarz obłąkanych/Epilog/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Dwaj bandyci spojrzeli na Lecléra z widoczną admiracją.
— Naprawdę? — zapytał Becde — Lampe — będziemy mieli pieniądze?
— Tak..
— Będzie ich tyle, że dla nas trzech wystarczy?...
— Będzie ich więcej, aniżeli potrzeba dla ukrycia się przed niebezpieczeństwem.
— To chyba z pięćset franków? — Trochę więcej.
— Wiele?...
— Kilka biletów po tysiąc franków.
Więźniom zabłysły oczy.
— Czy to nie blaga tylko? — zapytał La Gourgone.
— Zapewniam was najpoważniej...
— A kto dostarczy tej mamony?
— Niema jej potrzeby dostarczać, jest tu...
— Masz ją przy sobie?
— Naturalnie.
— Niepodobna!
— Skoro wam mówię, że mam, to mam... możecie mi wierzyć zupełnie.
— No, a gdzie masz?
— W kapeluszu pod podszewką...
— Nie zły koncept! wcale nie zły! — mruknął Bec-de-Lampe i zatarł ręce z radości...
— Jakimże to jednak sposobem nie obrewidowano cię w kancelarji?...
— Przeciwnie, obrewidowano mnie najstaranniej.
— I cóż?
— Oddałem sam kapelusz w łapę pisarzowi, ale zapomniano o nim...
— Prawdziwe szczęście! — powiedział La Gourgone — jeżeli tak, to nic nam zmykać nie przeszkadza...
— Nic a nic...
— Więc dziś zaraz wieczór opuszczajmy obóz...
— I owszem.
— Jest jednak pewna trudność — odezwał się Fabrycjusz.
— Jaka?
— Skoro, ażeby się stąd wydostać, potrzeba dać nurka... potrzeba wynaleźć sposób, iżby pieniądze nie zmokły...
— Sposób ten mam odrzekł Bec-de-Lampe. Przyprowadzono tutaj dziś rano wysłużonego żołnierza, który będzie sądzony za jakąś drobną kradzież. Zauważyłem, że miał przewieszone przez plecy pudełko blaszane, które...
— Kup to pudełko — przerwał żywo Fabrycjusz.
— Kto chce kupować, ten musi płacić... a mnie brakuje monety...
— Masz...
Siostrzeniec bankiera podał więźniowi kilka sztuk srebrnych.
— Po głębszym namyśle przychodzę do przekonania, że niepodobna wynosić się dzisiejszego wieczora.
— Dla czego?
— Bo potrzeba przecie mieć rzeczy jakieś na zmianę po wydobyciu się ze studni. Jeżeli się zaprezentujemy zmoczeni tandeciarzowi, u którego chcielibyśmy kupić ubranie wzbudzimy podejrzenie.
Słusznie! wielka racja!
— Jakże się z tego wykupić?
— Pozwólcie mi się zastanowić, odpowiem wam dziś wieczór. Zamiar nasz musimy odłożyć, ale nie na długo. Oto dozorca nadchodzi, nie mówmy już o tem.
Trzej więźniowie powstali i rozeszli się każdy w inną stronę, Bec-de Lampe udał się za kupnem pudełka, La Gourgone poszedł zaopatrzyć się w paczkę tytoniu za dziesięć centymów, Fabrycjusz zaś medytować nietylko o ocaleniu, które wydawało mu się możebnem, ale jeszcze o okropne: zemście, jaka ogarnęła cały jego umysł.
Głośne wymienienie jego nazwiska wyrwało go nagle z ponurej zadumy. Jeden z dozorców otworzył furtkę i zawołał:
— Fabrycjusz Leclére...
— Jestem! — odpowiedział więzień, zaintrygowany niezmiernie.
— Chodź tutaj.
— Idę.
— I poszedł do czekającego nań dozorcy.

∗             ∗

Wiemy już, że Laurent został raniony wystrzałem Klaudjusza i że nawzajem ranił marynarza.
Klaudjusz Marteau rozbroił przeciwnika, zmusił, aby z nim poszedł do oberżysty w Courbevoie i posłał po doktora. Doktor wyjął kulkę i oświadczył, że nie będzie żadnych stąd złych następstw. Potrzeba tylko wypocząć trochę.
Pan intendent przyznawał po cichu, że położenie jego niebezpieczniejszem było, niż rana.
Pomimo pogróżek Klaudjusza, który poprzysiągł oskarżyć go przed sprawiedliwością i dać jego rysopis, jeżeli będzie usiłował uciekać, powiedział sobie, że najpewniejszym sposobem wykręcenia się ze sprawy będzie ucieczka przed marynarzem i ukrycie się w jakim kącie Paryża lub w jego okolicach. Postanowił więc popróbować tego samego sposobu w Courbevoie, jaki udał mu się w hotelu stacyjnym w Mantes. Oberżysta zobowiązał się go pilnować, ale dosyć niedbale spełniał ten obowiązek, przekonany, że rana więźnia nie pozwoli mu ruszyć się prędko.
Bardzo się jednakże mylił.
Kiedy Klaudjusz udawał się do Auteuil, aby przyjąć udział w pochwyceniu zbrodniarza na gorącym uczynku z trucizną w ręku, Laurent nie bez wielkiej trudności i dotkliwego bólu zdołał sobie sporządzić rodzaj drabinki z kołdry i prześcieradła i umknął przez okno. Oswobodziwszy się w ten sposób, poszedł poprostu do willi Neuille, od której miał klucze i gdzie spodziewał się zastać Fabrycjusza. Wszedł z największą ostrożnością, aby nie przebudzić nikogo i wsunął się aż do pokoju Fabrycjusza. Pokój był próżny. Łóżko nie było wcale rozebrane. Laurent zadrżał od stóp do głów.
Przytrafiło się jakieś nieszczęście mojemu panu — rzekł — jestem najpewniejszy! Oszczercy mieli czas działać przeciwko niemu, za późno przybyłem, by ostrzedz... zgubiony już może... Trzeba będzie pomyśleć o własnej skórze.
Kamerdyner zaczął próbować swoich kluczy na sprzętach Fabrycjusza. Jednym z nich otworzył szufladkę biurka i znalazł w niej pugilares; wypchany biletami bankowemi. Wsunął je do kieszeni, mówiąc sobie z przekonaniem:
— Kto wie, czy te kilka tysięcy franków nie przydadzą się któregokolwiek dnia biednemu panu!... Nie dla mnie je zabieram, lecz dla niego.
Następnie poszedł na górę do swojego pokoju, wyjął z szuflady mały płócienny woreczek, zawierający jego oszczędności, zapakował trochę bielizny i konieczne ubranie i wyszedł po cichu tak jak wszedł, z sercem boleśnie ściśnionem obawą, że może już nie powróci do tego ukochanego domu, gdzie mu było tak dobrze. Wydostawszy się z willi, powlókł się z zawiniątkiem pod pachą aż do rogatki Etoile, Tutaj — chociaż już była pierwsza po północy — napotkał jakiś powóz opóźniony. Stangret, zażądawszy dość okrągłej sumki zgóry, zgodził się jechać do Vincennes.
— Dla czego tam, a nie gdzieindziej? — może się kto zapytać.
Dla tego, że pan Laurent miał w Vincennes kuzyna żonatego, trzymającego mały sklepik korzenny, u którego spodziewał się znaleźć przytułek. Kuzyn ten, chociaż niezmiernie zdziwiony przybyciem krewniaka o tak późnej godzinie i w dodatku rannego, przyjął go dość uprzejmie. Kupcowa wstała, żeby przygotować przybyłemu wygodne posłanie, na którem się wyciągnął z prawdziwą rozkoszą, posiliwszy się przedtem biszkoptem i paru kieliszkami wina burgundzkiego.
Nazajutrz rano opowiedział dosyć prawdopodobną historyjkę, aby wytłomaczyć swoją ranę, dodając, że pan jego, u którego posiadał sympatję i zaufanie, upoważnił go do udania się na kurację do krewnych i zapewnił płacić mu dalej zasługi. Nie będzie więc wcale ciężarem krewnym swoim. Będzie im płacił wiele będzie potrzeba za czas swego pobytu.
Oświadczenie to przyjęto tak chętnie, jak się spodziewał Laurent.
Ex-intendent dostał dość silnej gorączki, która trwała kilka dni, ale kuzynka tak go umiejętnie pielęgnowała, że gorączka przeszła, rana się zabliźniła i zaczął prędko przychodzić do zdrowia.
Pewnego dnia dawny kamerdyner otrzymał cios okrutny...
Cały Paryż zajmował się sprawą otrucia, jakie miało miejsce w domu zdrowia w Auteuil. Dzienniki przepełnione były różnemi pogłoskami w tym przedmiocie i nie ustawały w komentarzach nad aresztowaniem Fabrycjusza Leclére’a. Jeden z lepiej poinformowanych, „Le Petit Journal“, w artykule zatytułowanym „Doktor warjatek” opisywał szczegółowo dramatyczną scenę, którą już znają czytelnicy nasi. Opis ten wpadł w oczy Laurentowi i... zadrżał on z przerażenia i zgrozy. Nie powiedział nic swojemu kuzynowi, ale co dzień domagał się dziennika, z którego dowiedział się o przeprowadzeniu Fabrycjusza do Melun, o co domagał się tamtejszy sąd dla badania w sprawie innego morderstwa. Każdy z tych szczegółów podnosił włosy na głowie Laurenta, ale nie osłabił jego wiary w dawnego pana.
— Niewinny jest! — powiedział sobie! — czyżby młody człowiek tak dobry, jakim on był zawsze dla mnie, mógł być zdolnym do mordowania i trucia?... Nigdy w życiu! Pan Fabrycjusz jest ofiarą przebrzydłego spisku! Miał wielką rację, że nie dowierzał Klaudjuszowi Marteau, to ten nikczemny marynarz narobił tego wszystkiego, to on wydobył się z pułapki, a postawił na swoje miejsce mojego pana! Nie pozwoliłbym spełnić tej podłości, gdybym jej był mógł przeszkodzić! Mam pieniądze pana Fabrycjusza i użyję ich, aby go ocalić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.