Lekarz obłąkanych/Epilog/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Pełen zarozumiałości, próżny i bardzo wiele trzymający o swej osobie Laurent miał dobrą z tem wszystkiem naturę, a że potrafił się przywiązać, dawał tego liczne dowody. Przywiązanie to oślepiało go co do jego pana, którego kochał naprawdę i którego z najlepszą w świecie wiarą uważał za ofiarę.
Powziąwszy raz zamiar wyswobodzenia Fabrycjusza, udał się do Melun, aby projekty swoje doprowadzić do skutku. Opuścił kuzynów, ażeby osiąść w mieście, w którem Leclére miał być sądzonym. Pomimo wielkiej naiwności nie był jednak zupełnie głupim. Wiedział, że stając w hotelu, trzeba wykazać się jakimi papierami, czego naturalnie nie życzył sobie żadną miarą, postanowił zatem zaradzić złemu i wynająć sobie jaki skromny pokoik, a zapłacić za niego zgóry.
Tak zrobił. Kupił łóżko, stół, krzesło, kilka niezbędnych sprzętów gospodarskich i tego samego wieczoru zajął mieszkanie.
Aż do dnia, w którym ponury dramat zasępił spokojną jego dotąd egzystencję, Laurent nosił faworyty i starannie golił resztę twarzy, obecnie miał i brodę, która przez trzy tygodnie choroby urosła mu dosyć znacznie. Pod wpływem cierpienia i gorączki, spowodowanej raną, policzki mu zapadły i zmieniły go prawie do niepoznania. Kupił sobie u tandeciarza kapelusz z szerokim rondem, opasany krepą i długi, staroświecki surdut. Ten kostjum i niebieskie okulary nadawały mu pozór człowieka starego i cierpiącego. Można go było wziąć a nawet brano go za drobnego kupca, który porzucił interes, pozostał z bardzo miernym funduszem, ale pomaga sobie skąpstwem ogromnem. Z tej racji nie zajmowano się nim wcale.
Zaraz nazajutrz po przybyciu do Melun, począł krążyć po mieście i w około więzienia, medytując nad tem wyłącznie, w jakiby sposób dostać się do swego pana. Wiedział, że potrzebne jest koniecznie pozwolenie na widzenie się z więźniem, ale jakże je zdobyć potrafi?...
Trzeba się wyrzec wszystkiego — mówił sobie — możeby jednak udało się przesłać mu list przynajmniej...
Zadanie to mniej zapewne było trudnem do rozwiązania, ale zawsze było trudnem. Laurent, pełniąc obowiązki kamerdynera, miał zawsze dużo wolnego czasu, naczytał się więc poddostatkiem romansów kryminalnych.
Samobójstwo Adolfa Belot, Pan Lecoq, Akta nr. 115, napisane przez Gaboriau, zajmowały go szczególniej i dokładnie utkwiły mu w pamięci.
— Myślał, jakby zastosować w praktyce różne sposoby, używane przez tych, którym wypadało doręczyć jakiej osobistości tajemniczej bilecik pocieszający. Na nieszczęście, nie przychodziło mu do głowy nic, coby można było zużytkować w obecnem położeniu Lecléra. Suszył sobie mózgownicę, bez żadnego zgoła rezultatu.
Pewnego dnia powrócił do domu, cały drżący z przestrachu. Minął się na ulicy z Klaudjuszem Marteau, który mu się bardzo przypatrywał. Ponieważ jednak marynarz poszedł sobie dalej i następnie nie obejrzał się nawet wcale, Laurent doszedł do przekonania, że nie został poznany i uspokoił się potrosze. Powiększył jednak czujność i odtąd wychodził zawsze z chustką, zawiązaną pod brodą, jak ten, co cierpi na fluksją. Podejrzewając niebezpieczeństwo exintendent Lecléra nie omylił się wcale. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby go Klaudjusz Marteau spotkał powtórnie i poznał, znalazłby się zaraz w ręku policji.
— Ja jednakże nic nie zrobiłem złego... — tłomaczył sobie kamerdyner — tylko ja zdołam dowieść, żem niewinien, skoro pan Fabrycjusz rady sobie dać z tem nie może.
I dodał nie bez pewnej logiki:
— Skoro ten wściekły marynarz jest tutaj, to zapewne nie sam być musi!... należy on do bandy, która uwzięła się na biednego mojego pana i poprzysięgła jego zgubę. — Pewnie cała ta banda musiała się w Melun usadowić. Muszę się koniecznie dowiedzieć.
I nieśmiało, ale uparcie, zaczął rozpytywać na prawo i lewo w sposób niejasny, niezrozumiały. Nikt nie mógł go zrozumieć, a tem bardziej objaśnić. Nie mamy potrzeby mówić, że nie śmiał się zbliżyć do willi Baltus. Przekonany, że Klaudjusz musi się kręcić w okolicach tej willi, bał się tam pokazać. Biedny ex-intendent cierpiał niezmiernie nad tem, że nic poradzić nie może. Zaabonował sobie w czytelni książki i całe noce przepędzał nad czytaniem powieści kryminalnych. Studjował je, jak sumienny adwokat studjuje książki prawne, mając do rozwiązania kwestję zawiłą. Napróżno męczył sobie oczy atoli. Nakoniec pewnego poranka wyskoczył uradowany z łóżka i wykrzyknął prawie głośno:
— Mam sposób!...
Sposób ten zresztą był bardzo prosty i wcale nie potrzebował zbytnich wysiłków umysłowych. Laurent ubrał się i poszedł na ulicę Grande-Rue do składu papieru, gdzie jak w każdym podobnym sklepie, można było dostać wszelkich przyborów piśmiennych.
Właściciel sklepu zajęty był właśnie składaniem dzienników porannych, nadeszłych przed kwadransem.
— Czego pan sobie życzy? zapytał wchodzącego.
— Ołówków do obsadki od notesu — odpowiedział kamerdyner.
Kupiec wyjął szufladkę pełną różnej wielkości igielników.
— Oto są — powiedział — a czy mają być długie?
— Nie, panie. Wielkości pięciu centymetrów najwyżej...
— No więc i te będą dobre — rzekł — i otworzywszy jeden, pokazał, że zawiera dziesięć szyfrów cieniutkich jak szpilki.
— Bardzo dobre — potaknął Laurent.
— Czy mam zawinąć?
— Proszę... A wiele jestem winien?
— Pięćdziesiąt centymów.
Eks-lokaj zapłacił i wyszedł.
Po drodze kupił w restauracji bochenek chleba i bardzo ponętnie wyglądającą pieczoną kurę, w owocarni pół tuzina fig i butelkę wina i zaopatrzony w to wszystko powrócił do mieszkania.
— Teraz bierzmy się do dzieła — zawołał, zamknąwszy drzwi na klucz dokładnie. Spodziewam się, kochany mój chlebodawco, że otrzymasz dziś jeszcze o mnie wiadomość.
Wyjął z kieszeni igielnik, wydostał z niego ołówki i położył przy sobie na stole. Potem wziął ćwiartkę papieru, uciął pasek cztery centymetry długi, trzy centymetry szeroki i napisał na nim bardzo drobno wyrazy następujące:
„Panie Fabrycjuszu, ktoś bardzo do pana przywiązany, przybył do Melun i czuwa, ażeby panu dopomódz, w razie, jeżeli się panu uda uciec. Suma dosyć znaczna, do pana zresztą należąca, jest w każdej chwili do pańskiego rozporządzenia. Ten, co to pisze, co wieczór od siódmej znajduje się na moście, oparty o poręcz przy filarze od strony miasta. Tam można mu podać odpowiedź“.
I podpisał:
„Sługa tak wierny w niedoli, jak w szczęściu i pomimo wszelkich pozorów, wierzący w niewinność pańską!“
Laurent odczytał to, co napisał, uśmiechnął się, bo uradowany był ze stylu, zwinął pasek papieru, włożył w igielnik i zamknął pokrywkę.
— Niech mnie djabli porwą — mruknął — jeżeli któremu z dozorców przyjdzie koncept szukania czego w miejscu, w którem ten figiel schowam.
Wziął figę grubą najdojrzalszą, naciął ją delikatnie scyzorykiem i tem nacięciem wsunął do środka igielnik bardzo ostrożnie, żeby nie naruszyć owocu. Igielnik zniknął, nie pozostawiwszy żadnego po sobie śladu.
— Dobrze idzie! — szepnął kamerdyner ucieszony rozłożył serwetkę na stole, włożył w nią prowiant zakupiony, zawiązał na cztery rogi, wypisał na kawałku papieru adres „Fabrycjusz Leclére“, przypiął go szpilką do paczki i zabrawszy, poszedł w stronę więzienia. O dwadzieścia kroków od bramy zobaczył małego garbatego człeczynę. Był on posłańcem publicznym i wystawał zwykle przy więzieniu. Podejmował się doręczania przesyłek dla więźniów i za pośrednictwem pisarza, oddawał im prowianty i listy od rodziny lub przyjaciół.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.