Lekarz obłąkanych/Epilog/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

Loupiat zbliżył się żywo do Bec-de-Lamp’a.
— Spisz się gracko — powiedział mu po cichu, ten ostatni.
— Bądź spokojny...
— O siódmej wieczorem, przy drugiej arkadzie mostu, od strony miasta...
— To tu wypisane... A obiecane pieniądze?
— Wsunę ci w rękę zwinięty papierek... to bon na sto franków, podpisany przez mojego towarzysza... W zamian za ten papierek, dadzą ci pieniądze...
— No... dopókiż tam tego? — krzyknął zniecierpliwiony dozorca.
— Idę już, panie inspektorze...
I Loupiat, właściciel cennego papierka, podskoczył ku drzwiom i wyszedł, wołając głośno:
— Na wolność! co za szczęście! Co to znaczy być uczciwym człowiekiem!...
Dzień się skończył, rozległ się dzwonek, więźniowie powrócili do swoich cel.
Zamknięci znowu w sypialni Fabrycjusz i dwaj jego towarzysze, spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Zatem napewno jutro? — zapytał La Gourgone.
— Napewno!... — odparł Bec-de-Lampe. — Dałem dobrą Loupiatowi instrukcję, a zresztą inteligentny to chłopiec. Zaraz dziś wieczór zobaczy się z moim przyjacielem, a może już się z nim widział... Teraz potrzeba tylko trochę jeszcze podpiłować kratę. Czuwaj pod drzwiami i dawaj znać o każdym najmniejszem niebezpieczeństwie... Pokładźcie ubrania przy łóżkach, a łóżko odkryjcie tak, iżby na najmniejszy szelest łatwo się było w nie wsunąć.
Wypełniono natychmiast rozkaz Bec-de-Lampe’a. Wyjął on z kieszeni futeralik, wydostał z niego maleńką stalową piłkę, kilku zaledwie centymetrów i zabrał się do roboty. Żelazna krata była już przepiłowaną u dołu i trzymała się tylko u góry. Ślady piłki zacierano ośródkiem starego chleba. W celi panowało głębokie milczenie, słychać było tylko wśród ciszy nieznaczny zgrzyt sprężyny przecinającej metal. Po dwudziestu minutach Bec-de-Lampe otarł spocone czoło i odetchnął swobodnie.
— Zrobione? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, krata trzyma się jeszcze zaledwie na jakie pół milimetra, dostatecznie będzie dziesięć minut do dokończenia roboty. Teraz śpijmy.
I trzej nędznicy pokładli się do łóżek swoich.

∗             ∗

Adwokat panny Baltus, stosownie do życzenia, jakie mu objawił Grzegorz Vernier, odniósł się do sądu o udzielenie Pauli upoważnienia do zobaczenia się z Fabrycjuszem Leclére.
Żądanie to wydało się niezmiernie dziwnem urzędnikowi, wydającemu podobne pozwolenia i nie chciał nic zrobić bez porozumienia się z ministrami...
Ministerstwo, podejrzewając, że panna Baltus chciała wywrzeć nacisk na Fabrycjusza Lecléra i chciała skłonić, ażeby wziął na siebie całą winę, ażeby zeznał, iż nie miał wspólników i tym sposobem zrehabilitował straconego poprzednio Piotra, odmówiło jej prośbie.
Adwokat zawiadomił Paulę o decyzji.
— Ale dla czego ta odmowa? — zapytała młoda dziewczyna.
— Urzędnicy są takimi samymi ludźmi, jak wszyscy i tak samo różnym podlegają słabostkom — odpowiedział adwokat. — Publiczne oświadczenie, że ktoś został osądzony i skazany niesłusznie, jest zbyt gorzkim dla nich kielichem i jak mogą oddalają go od ust swoich. Wolą zachować wątpliwość i choć w części zaspokoić swoje sumienie... W gruncie rzeczy bardzo to naturalne.
— Ale ja chcę zrehabilitowania nieszczęśliwego!... — wykrzyknęła dumnie Paula.
— I oniby może tego pragnęli, gdyby wierzyli w niewinność ofiary, ale nie wierzą niestety... Jak najbardziej owszem są przekonani...
Cóż robić?...
— Walczyć energicznie do końca.
— Ach! — mówiła młoda kobieta gorączkowo — gdybyśmy przynajmniej mieli jaki dowód niezaprzeczony...
— Niech się pani raczy uspokoić... Może ten dowód nasunie nam przypadek jaki szczęśliwy... Ja nie tracę nadziei...
— Tak dobrze cały plan obmyśliłam zaczęła znów panna Baltus — tak wszystko przewidywałam i przygotowałam... Zobacz pan tylko, co przygotowałam...
I wyjęła z za stanika ćwiartkę papieru, na której było napisane kilka wierszy i podała ją adwokatowi.
— Co to jest? — zapytał tenże.
— Niech pan przeczyta.
Adwokat wziął papier i zaczął czytać:
„Stojąc w tej chwili przed moimi sędziami, oświadczam stanowczo, że sam jeden winien jestem morderstwa, popełnionego na osobie Fryderyka Baltusa, i że Piotr, skazany i ścięty w Melun, nie był wcale moim wspólnikiem.
Melun, dnia....... 18...r.“

Brakuje tylko podpisu: „Fabrycjusz Leclére“ — dodała młoda dziewczyna.
Papier wypadł z rąk adwokata.
— I pani miałaś nadzieję — rzekł on — że ten nędznik podpisze tę deklarację?...
— Tak jest, proszę pana.. pomimo całej swojej podłości — niema i nie może mieć żadnego interesu zaprzeczać prawdzie teraz, kiedy już jest zgubionym... W jakim celu miałby to robić?...
— W celu okazania pani swojej nienawiści...
— Sądzisz więc pan, że mnie nienawidzi?...
— Z całej duszy.
— Dla czego?...
— Przedewszystkiem dla tego, że wyrządził pani za dużo złego, a następnie, że pani sprawiała mu nieustanne tortury obawy... Bo wyznała mu pani, że jedynym celem jej życia było odszukanie prawdziwego winowajcy, a on był tym winowajcą...
— Mówił jednakże, że mnie kocha... szepnęła Paula.
— Nikczemna hipokryzja, której jedynym celem było zmusić panią do zaniechania zemsty i trzymać jej przepaskę na oczach.
— Może zdołała bym pokonać tę nienawiść...
— Za bardzo przesądza pani swoje siły, mówię to z przekonania!... Raz tylko widziałem tego potwora, ale zupełnie mi to jest dostatecznem do osądzenia go dokładnego. Dusza to unurzona w błocie, ale siła żelazna... Niczego się nie boi, prócz jedynej śmierci tylko... I gdyby można mu było powiedzieć, mów, a ocalisz życie!... to by mówił, żeby uratować głowę. Ponieważ jednak niepodobna jest zrobić mu podobnej obietnicy, ponieważ zresztą wcale by w nią nie uwierzył, nie możemy się po nim niczego spodziewać...
Panna Baltus umilkła, jeżeli nie przekonana, to pokonana przynajmniej.

∗             ∗

Laurent pewny, że jego pan odnalazł zawiadomienie, jakie mu przesłał był w fidze, przepędził cały dzień w mieszkaniu i dopiero o trzy kwadranse na siódmą udał się na most, aby czekać na odpowiedź Fabrycjusza. Tysiące różnorodnych myśli snuło się po głowie biednego kamerdynera, co chwila też zadawał sobie nowe rozwiązania pytania:
— Czy odkrył bilecik?... Czy będzie w możności skorzystać z mojego poświęcenia?
Dziesięć minut przed siódmą przybył na most i oparł się o poręcz obok drugiej arkady. Przypuszczał wprawdzie, że za krótki był czas na to, ażeby więzień mógł wynaleźć sposób przesłania mu jakiej o sobie wiadomości, zdawało mu się jednakże, że łatwiej oszuka swoją niecierpliwość, stojąc na wskazanym posterunku, aniżeli siedząc w domu.
Musimy dodać, że Laurent obok gorącego pragnienia oswobodzenia swojego pana, doznawał też piekielnego o siebie strachu.
Jeżeli przypadkiem jaki dozorca albo inspektor policji namacał ręką albo zębami rurkę od ołówka, toby mnie -mówił sobie — przytrzymano jako wspólnika, a nawet głównego sprawcę ucieczki. Ale trudno, spełnię swój obowiązek, a jeżeliby mnie potem przytrzymano za to z parę tygodni w więzieniu, to przecie nie umrę od tego
Pochylony nad rzeką, patrzał na szybko płynącą głęboką wodę, która przy zapadającym dniu wydawała się czarną zupełnie. Co sekunda spoglądał to w jednę, to w drugą stronę i przed siebie i za siebie. Kogokolwiek zauważył, zdawało mu się, że mu serce bić przestaje i zapytywał się siebie:
— Może to emisarjusz, wysłany do mnie przez pana... a może agent policyjny, przychodzący mnie aresztować?
Nie był to ani emisarjusz, ani agent, ale jakiś spóźniony przechodzień, który mijał obojętnie ex-lokaja. W miarę zbliżającej się nocy, przechodnie byli coraz rzadsi, na koniec zrobiło się zupełnie pusto. Ósma, dziewiąta, dziesiąta, wybiły kolejno na zegarach w Melun.
— Na dzisiaj nic już z tego — pomyślał Laurent. — Poczekam jeszcze z pół godziny, żebym miał spokojne sumienie i pójdę sobie.
O wpół do jedenastej powracał do miasta, mrucząc pod nosem:
Powrócę jutro:
Nazajutrz, jak nam wiadomo, jegomość Loupiat dowiódł swego alibi, został zatem uwolniony i podjął się spełnić polecenie Bec-de-Lampe’a.
Na dziesięć minut przed siódmą Laurent, tak jak wczoraj, zajął znowu swoje stanowisko i w tej samej co wczoraj postawie rozpoczął czaty, które trwać mogły czas nieograniczony. Wielu przechodniów, widząc człowieka stojącego, bardzo zamyślonego i pochylonego nad wodą, zapytywali sami siebie, co on tu robi, a niektórzy odpowiadali sobie, że nazajutrz posłyszą zapewne o samobójstwie w głębinach Sekwany.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.