Lekarz obłąkanych/Epilog/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Wybiło wpół do dziewiątej. Most był pusty. Kamerdyner Fabrycjusza zaczął dochodzić do przekonania, że będzie bardzo długą i bardzo ciężką zapewne ta pańszczyzna, jaką sam na siebie nałożył. Nagle zadrżał i podniósł głowę co żywo. O jakie dwadzieścia kroków rozległ się głos pijany, wyśpiewujący na całe gardło zaimprowizowaną widocznie piosneczkę:

Przy drugiej arkadzie mostu
Znajdę mojego słowika,
Z nosem starannie schowanym
Przy drugiej arkadzie mostu.

Laurent pomyślał sobie:
— Druga arkada mostu! wszak dobrze słyszałem... Czy ten nocny spacerowicz umyślnie do mnie przychodzi?... czy też to pijak jakiś, powracający do domu?... Zaraz się chyba dowiem, co mam o tem trzymać.
Śpiewak wszedł na most, zataczając się straszliwie. Podążał chodnikiem po lewej stronie, tym właśnie, na którym wystawał Laurent. Ten ostatni oparł się o poręcz i stał, jakby nic nie słyszał i nic nie widział zupełnie. Loupiat — bo on to był, zbliżał się coraz bardziej. Doszedłszy do Laurenta, którego nogi w tył wyciągnięte, zagradzały przejście, przystanął.
— To musi być ta sama osoba — pomyślał sobie i ujął lekko za ramię kamerdynera, który wyprostował się wzruszony.
Zaaresztuje mnie szelma!... pomyślał sobie Laurent, a głosem niezbyt pewnym zapytał:
— Czego pan chcesz odemnie?...
— Nic, jeżeli nie jesteś tym, który tu czeka na kogoś... od siódmej wieczorem odrzekł Loupiat.
— To ja właśnie czekam — odpowiedział kamerdyner. — Skąd przychodzisz?...
Z miejsca, do którego nikt nigdy nie chce wchodzić, a z którego wychodzi zawsze chętnie. Zrozumiano?...
— Zrozumiano. Kto cię przysyła?...
— Mój towarzysz.
— Nie wiem, kto on taki?...
— Czy potrzeba ci wymienić jego imię i nazwisko?
— Tak.
— A więc... Fabrycjusz Leclére... Przychodzę od niego i mam z tobą do pomówienia.
— Mów zatem.
— Ale najprzód — odrzekł Loupiat potrzeba mi wyliczyć pięć sztuk złotych, albo doręczyć papierek gwarantowany na taką samą cenę. Co wolisz? Oto bilecik Lecléra.
I podał kamerdynerowi ustnik od papierosa, na którym Fabrycjusz napisał był: „Bon na sto franków“.
Laurent rozwinął pasek, zapalił zapałkę i poznał pismo swojego pana.
W porządku powiedział, sięgając do kieszeni. — Oto masz pięć Napoleonów, po dwadzieścia franków każdy,
Loupiat rozpromieniony, schował złoto do kieszeni.
Dobryś widzę chłopczyna!... Dobry... prawdziwy brat z ciebie! — wykrzyknął. — A teraz roztwórz uszy i słuchaj. Ułożono ją na jutro...
— Co?...
— No, ucieczkę przecie!... Bec-de-Lampe i La Gourgone przygotowali wszystko.
— Co to za jedni?...
— Dwaj kamraci, dwaj tacy sami, jak ja i ty... dwaj przyjaciele... bracia! Trzymają się ze sobą we trzech, jak palce u ręki i razem wyprawią niespodziankę panu prokuratorowi.
— Ale czy im się uda?...
— Niezawodnie|!... Zanadto bestje sprytne.
— Co mam robić? — zapytał Laurent.
— Czy znasz kawał gruntu, co dotyka do więzienia, a ogrodzony jest parkanem prawie zupełnie spróchniałym?...
— Znam.
— Na tym gruncie jest otóż studnia, dotykająca do muru więziennego...
— Wiem.
— Jutro punkt o wpół do dziewiątej wejdziesz tam i usadowisz się przy studni.
— Dobrze.
— Zaopatrz się przedtem w trzy kompletne garnitury, od butów, aż do kapeluszy, rozumie się, w bieliznę... Ubrania mają być czyste, średnich mieszczan, albo świętujących robotników.
— Będę miał trzy ubrania... Nie będzie nic brakować... Czy to już wszystko?...
— Wszystko.
— Którędy przybędzie pan Fabrycjusz i tamci inni?...
— Przez studnię.
— Niemożliwe!... mruknął Laurent.
— Możliwe i pewne, mój poczciwcze, a tylko potrzeba im suchych ubrań, bo po wyjściu ze studni, będą jak grzanki z zupy wydobyte... No, spełniłem zobowiązania i pójdę sobie, a najem się, jak mi się to nigdy chyba po przyjściu na świat nie trafiło. Dobranoc ci, mój zuchu, życzę ci przyjemnych marzeń...
Loupiat, powiedziawszy to, zniknął w ciemności, Laurent zaś powrócił drogą do Melun i wszedł do siebie bardzo zadowolony.
Fabrycjusz Leclére otrzymał jego bilecik i nie stracił ani chwili czasu, ażeby skorzystać z jego poświęcenia i przyjąć pomoc. Podniecało to ogromnie jego radość i dumę. Trochę jednak obawy łączyło się do tej radości. Czy ucieczka powiedzie się szczęśliwie?...
Laurent nie mógł być pewnym, ale nie tracił nadziei, znając śmiałość i odwagę Fabrycjusza. Zresztą ten wysłannik jakiś wczorajszy nie zdawał się o tem wątpić.
Laurent był bardzo wzruszony, silnie zgorączkowany, położył się do łóżka, a zerwał bardzo rano i myślał nad tem, w jaki sposób zabić czas aż do wieczoru.
Po śniadaniu poszedł do sklepu tandeciarza, kupił trzy świąteczne surduty rzemieślnicze, a w innych sklepach szewskich, kapeluszniczych i w składzie bielizny dokompletował inne części garderoby, i zaopatrzony w te przedmioty, powrócił do mieszkania, gdzie zapakował wszystko w najmniejsze możliwie zawiniątko.

∗             ∗

Musimy teraz objaśnić czytelników, co się działo w willi Baltus od chwili, gdy z wiadomych już powodów osiadło w niej kilka znanych nam osobistości.
Joanna odzyskała już zupełnie zdrowie, a i moralnie miała się znacznie lepiej.
Chwilami z jej pogrążonego w ciemnościach umysłu, promyki światła się przedzierały.
Edma za to nie czuła się nic a nic lepiej. Jej ciągłe osłabienie, ciągłe przygnębienie, którego niczem pokonać nie było można, sprawiały Grzegorzowi boleść nieopisaną.
Zajął dwa duże pokoje na drugiem piętrze i nie opuszczał Melun, chyba gdy w koniecznej potrzebie i to na krótko udawać się musiał do Auteuil.
Pani Delariviére mieszkała w apartamencie Pauli, zajmującej pokoje brata, Edmie oddano mały salonik i pokój sypialny, w którym Fabrycjusz Leclére przepędził był noc jedną. Klaudjusz Marteau zajął stancyjkę pod strychem, nad mieszkaniem Verniera. Wstawano w willi bardzo rano, a kładziono się spać bardzo wcześnie. Dnie wypełniały przejażdżki czółnem i wycieczki do wiosek sąsiednich. Ex-marynarz był w ciągłym ruchu, zajmował się wszystkiem, to pomagał ogrodnikowi, to stangretowi, to kucharzowi, znał się bowiem na wszystkiem, a chętny był do każdej roboty i utrzymywał, że bezczynność zaogniłaby mu ranę, już zupełnie prawie zagojoną. Klaudjusz miał licznych w Melun przyjaciół. Zupełnie wolny, nie mający żadnego stałego obowiązku, chodził z nimi od czasu do czasu na kieliszek, ale się już nie upijał i prawił innym kazanie o wstrzemięźliwości. Rano tego dnia, kiedy Laurent nabywał trzy ubrania dla bandytów, zamierzających uciec z więzienia, Bordeplat, zapewniwszy się, że go nie będą potrzebować w willi, pojechał do Fontainebleau z jednym znajomym rybakiem, który udawał się tam dla uregulowania różnych swoich należności... Poranek był prześliczny i bardzo gorący, potem wielkie czarne chmury poczęły się gromadzić na horyzoncie i na pewno można było przypuszczać, że wieczór nie obejdzie się bez burzy.
Elektryczność, przepełniająca powietrze, silnie oddziaływała na wrażliwy organizm pani Delariviére. Biedna warjatka, od jakiegoś czasu zupełnie spokojna, była bardziej znacznie dziś rozdrażniona.
Powróćmy do Melun.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.