Lekarz obłąkanych/Tom II/LI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LI.

— List kobiety! — powtórzył Fabrycjusz zdumiony, bo nie spodziewał się nic podobnego, a wyznanie marynarza pomieszało mu wszelkie domysły.
— Tak, proszę pana... list miłosny... — odpowiedział Klaudjusz Marteau.
— Zaadresowany do kogo? — zapytał żywo Fabrycjusz.
— Doprawdy, że nie wiem...
— Jakto?
— Oh! to bardzo proste... podniosłem list bez koperty, a adres naturalnie na kopercie musi się znajdować...
Fabrycjusz patrzył na swojego interlokutora z pewnem niedowierzaniem i zapytywał się siebie, czy Klaudjusz nie żartuje czasem z niego.
Eks-marynarz wytrzymał ten wzrok tak wytrwle, że rozproszył wszelkie podejrzenia.
— A ten list — zapytał znowu głosem spokojnym, lubo serce biło mu gwałtownie — ten list był zapewne podpisany?
— Tak jest, proszę pana.
— Jakież wyczytałeś na nim nazwisko?
— List podpisany był: Matylda Jancelyn... — powiedział.
Niewidoczny dreszcz przebiegł po ciele Fabrycjusza, a lekkie drżenie nozdrzy zdradziło to wzruszenie.
Klaudjusz, który dobrze go obserwował, dostrzegł ten symptomat przerażenia.
— Trafiłem go! — pomyślał sobie — widocznie łotrzyk się zdradził!...
A głośno powiedział:
— Naturalnie, że prokurator rzeczypospolitej byłby z łatwością odnalazł tę panienkę, czy pannę Matyldę Jancelyn i zapytał o nazwisko kochanka, do którego pisywała listy, które on gubił znowu w mojem czółnie. Gdyby się raz dowiedziano, kto był ten kochanek, możnaby się było dowiedzieć łatwo wszystkiego. Czy nieprawda, proszę pana?...
— Zapewne... — odparł pomięszany Fabrycjusz. — Czy ten list masz u siebie jeszcze?
— O nie, proszę pana!
— A cóż się z nim stało?
— Rozumie pan, że popełniwszy raz głupstwo, czułem, iż podobny papierek, znaleziony w moich rękach, mógłby mi sprowadzić wiele kłopotów na łeb. Zapaliłem nim fajkę, chociaż zrobiłem to z wielkim żalem... Bo żebym był list pokazał panu sędziemu w czasie właściwym, byłbym posłał na gilotynę prawdziwego zbója, zamiast zupełnie niewinnego człowieka. Bo że niewinnym był ten Piotr, rękę włożyłbym w ogień!.. To nie do takiego kaleki pisuje się takie listy romansowe... Prawda, proszę pana?
— Zapewne — odpowiedział Leclére, mający pot zimny na skroniach.
— A tak.. tak... proszę pana — ciągnął Klaudjusz Marteau — dzisiaj bardziej jeszcze sobie wyrzucam to, co uczyniłem!... Ba, mam naprawdę na sumieniu śmierć nieszczęśliwego, bo łatwo mogłem go ocalić, tembardziej, że wiedziałem, iż pan jesteś przyjacielem panny Baltus, a wkrótce zapewne mężem jej zostaniesz. Byłbym więc zrobił przysługę i jej i panu...
— Faktem jest, że byłoby to wielkiem szczęściem dla wszystkich — odrzekł Fabrycjusz, siląc się na pewność głosu. — Na nieszczęście, wszystko już zapóźno. Nie można już zmienić tego, co się stało.
— Dla niewinnego, który zginął, to prawda... ale możnaby wykryć tego łotra, co żyje. Wie pan jednak, co mnie trochę uspokaja?.. Oto pewność, że takiego nędznika, czy prędzej, czy później szubienica z pewnością nie ominie. Nikt mi nie wybije tego z głowy, że pewnego pięknego poranku wzniesie się znowu gilotyna na placu Świętego Jana w Melun, na wprost hotelu pod Wielkim Jeleniem i że tą razą głowa prawdziwego mordercy spadnie do kosza...
Fabrycjusza trzęsła febra.
— Co panu jest? — wykrzyknął. Klaudjusz — co się panu stało?.. zbladł pan jak chusta... czy panu słabo się zrobiło?...
— Nic... nic... — odpowiedział Leclére — doświadczam czasami podobnych napadów nerwowych, ale to trwa zwykle krótką chwilę... Powracam na ląd.
— Nie wysiądzie pan na wyspę?
— Nie...
— Nie... to za trzy minuty dopłyniemy do brzegu.
Eks-marynarz, powiedziawszy to, pochwycił silnie za wiosła. Fabrycjusz uspokoił się zupełnie i powiedział:
— Dobrze ci tutaj, jak mówisz, Klaudjuszu... spodziewam się więc, że pozostaniesz na długo... Zupełnie to od ciebie zależy!... Pracuj, bądź uczciwym, staraj się zatrzeć przeszłość, jaka mi jest znaną, a o której nikomu nie pisnę ani słowa.
— Niech pan będzie spokojny... Nie będzie pan nigdy miał mi do wyrzucania, zapewniam...
— Liczę zupełnie na to... Jutro jeżeli będzie trochę wiatru, popłyniemy w stronę Argenteuil, dla wypróbowania statku...
— To śliczny ptaszek, będzie pan z niego zupełnie zadowolony...
Czółno popłynęło pod same schódki, prowadzące do rzeki. Fabrycjusz wyskoczył i powrócił do parku, mówiąc sobie po cichu:
— List Matyldy!... to dziwne!.. Pisała do mnie cztery, albo pięć razy najwyżej!.. Jakim sposobem zgubić mogłem taki dokument!... Coś w tem jest niewytłómaczonego... nieprawdopodobnego... niemożebnego!... Czy on tylko prawdę mi powiedział Ale i to niepodobna... W jakim celu chciałby mnie oszukiwać teraz, kiedy mi wszystko winien, i kiedy tak wiele jeszcze może się spodziewać odemnie?
Klaudjusz ze swej strony myślał, powracając do małego Piotrusia:
— Doskonale mi się udała ta cała historja z listem... Złapałem go ostatecznie... Pewny byłem, że poznaję tę kobietę, którą uratowałem z płomieni. To ona była wtedy razem z nim w Melun... Ej! ej! panie Fabrycjuszu, ja tak samo przebiegły jestem jak ty, a może nawet przebieglejszy trochę od ciebie! Chcesz mnie wyciągać na słówka. Chcesz się dowiedzieć, jakie dowody twojej zbrodni mam w swojem posiadaniu!... To ci się na nic nie zdało, mój kochanku, te dowodziki zachowam dla panów sędziów...
Fabrycjusz, powróciwszy do mieszkania, kazał natychmiast zaprzągać. Po głębszej rozwadze postanowił najprzód zobaczyć się z Paulą Baltus, potrzeba więc mu było o dziewiątej być już na stacji kolei. Przybył w samę porę, a o dziesiątej dzwonił już do bramy willi, do której już nieraz zaprowadziliśmy naszych czytelników. Służący, który otwierał bramę, poznał przybyłego od razu i zdawał się trochę być zdziwiony tą wizytą.
— Czy zastałem pannę Baltus? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie, proszę pana.
— No, to nie mam szczęścia... Czy nie wiesz, o której godzinie pani powróci?
— Dziś wcale zapewne nie powróci.
— Co mówisz? — wykrzyknął Leclére.
— Pani wyjechała do Paryża już od dni dziesięciu...
— Do pani Lefébre zapewne.
— Nie wiem, proszę pana.... Pani nic nie mówiła, odjeżdżając.
— Czy otrzymaliście tu przedtem jaką depeszę?
— Tak jest, proszę pana, z Ameryki...
— Dziękuję!..
— Czy pan nie napisze co do pani, żeby jej oddać, gdy powróci?...
— Nie... Zapewne zobaczę się z panią w Paryżu.
I Fabrycjusz, niekontent z tego, że napróżno przyjechał, powrócił na stację. Czekał go tu nowy zawód. Pociąg do Paryża odchodził dopiero o drugiej. Potrzeba było czekać blisko trzy godziny.
— Niepodobna — mówił sobie ażebym przybył do Auteuil do Rittnera przed piątą!... Widocznie djabeł miesza mi się dzisiaj do wszystkiego.
Pozostawmy Leclére palącego cygara i silącego się napróżno otrząsnąć się z myśli ponurych, jakie go obległy, udajmy się zaś do domu warjatek.
Od paru dni Edma opuszczała łóżko na godzinę lub dwie i zdawała się po troszku powracać do zdrowia. Podtrzymywana z jednej strony przez Grzegorza, z drugiej przez Paulę, schodziła do ogrodu, a tam, wyciągnięta w wielkim fotelu, w cieniu wielkich drzew, otoczona prześlicznymi kwiatami, oddychała świeżem, balsamicznem powietrzem, obok najlepszej swojej przyjaciółki i tego, którego w głębi duszy nazywała już narzeczonym. Ciągle jeszcze była blada i nadzwyczaj osłabiona, ale chwilami oczy jej nabierały już naturalnego blasku, a serce biło wolniej, regularniej... Otoczona serdeczną opieką, coraz bardziej stawała się spokojniejszą. W chwili, kiedy ją spotykamy, siedzącą w cieniu, Paula i Grzegorz byli obok niej i trzymali jej ręce. Powinna była być szczęśliwa w takiem otoczeniu, a jednakże wpatrzone w dal oczy wyrażały smutek głęboki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.