Lekarz obłąkanych/Tom II/L

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ L.

— Tutaj przynajmniej wszystko dobrze — rzekł Fabrycjusz, gdy sam pozostał. — Klaudjusza Marteau nie mam potrzeby obawiać się.
Zamknął w biurku papiery wartościowe pana Delariviére położył się i zasnął głęboko.
Obudził się bardzo rano, ubrał się prędko i zadzwonił na Laurenta. Ten ostatni przyniósł ze sobą książkę rachunkową, utrzymaną w największym porządku.
Po sprawdzeniu rachunków, Leclére poszedł do parku, aby się udać do domku, w którym mieszkał eks-marynarz.
W mieszkaniu nie było nikogo. Przestąpił próg i uderzony został porządkiem, jaki panował w obu pokoikach. Pierwszy, w którym przyrządy do wiosłowania i rybółówstwa były symetrycznie poukładane i pozawieszane, zwrócił szczególną jego uwagę.
— Jak widzę, pan marynarz zna dobrze swój obowiązek. Jeżeli rzeczywiście nie mam powodu obawiać się starego wilka, to prędzej czy później stanie mi się napewno bardzo użytecznym. Jeżeli jest przeciwnie, jeżeli jest niebezpiecznym, tem gorzej dla niego.
Fabrycjusz otworzył drzwi, prowadzące na bulwar Sekwany, i spostrzegł Klaudjusza i Piotra, polewających stojący w przystani statek, ażeby się drzewo nie popaczyło pod promieniami słońca. Znał się doskonale na wioślarstwie i dość mu było jednego spojrzenia dla oceniania wartości statku i dobrego gustu marynarza. Zbliżył się do brzegu i zawołał Klaudjusza Marteau.
Laurent, wierny danemu rozkazowi, nie uprzedził nikogo o powrocie młodego pana, to też skoro Bordeplat posłyszał, że go wołają, obejrzał się, a spostrzegłszy Fabrycjusza Lecléra o dwadzieścia kroków od siebie, zadrżał i zbladł okropnie. Miał jednakże dosyć przytomności umysłu i panowania nad sobą, żeby nie okazać wzruszenia. Wyskoczył ze statku, ukłonił się po wojskowemu i doszedł do schodków, prowadzących na wybrzeże. A przez ten czas mruczał sobie:
— A więc powrócił!... Bądź ostrożnym Klaudjuszu, mój poczciwcze! Wytrzeszcz ślepia i czuwaj nad sobą. Kiedy się dobrze przekonasz, kiedy pewnym będziesz swojej sprawy, albo raczej jego sprawy, będzie dość czasu na spełnienie obowiązku.
Fabrycjusz, czekający na najwyższym stopniu schodów, przyjął marynarza temi słowy:
Dzień dobry, panie Bordeplat.
I podał mu rękę. Klaudjusz zawahał się chwilę, a lubo to krótko trwało, nie uszło jednak baczności Fabrycjusza.
Eks-marynarz ujął rękę młodego człowieka i ścisnął ją z pozorną szczerością, krzyknąwszy:
— Do pioruna, a to dopiero niespodzianka! Nie myślałem wcale zobaczyć pana dzisiaj. Pan w tej chwili przyjechał?
— Przyjechałem wczoraj wieczór...
— I pan Laurent mi nic o tem nie powiedział? Bardzo jestem uszczęśliwiony! Jakże zdrowie pańskie?
— Wyborne...
— Doskonale... Zdrowie to rzecz najważniejsza. We dwa dni po pańskim wyjeździe zainstalowałem się tutaj. Otrzymałem z prefektury to, o co pan był łaskaw mi się wystarać... i bardzo jestem za to wdzięcznym...
— Nie mówmy o tem... Jakże ci się tutaj podoba?...
— Potrzeba by być dziwnie wymagającym, ażeby się nie podobało... To prawdziwy raj ten dom pański. A polubiliśmy się okrutnie z panem Laurentem, zresztą ja gdy tylko mogę zajmować się wioślarstwem, to czuję się już zupełnie szczęśliwym... Czy pan stąd widzi statki, jakie pokupowałem?
— Zdaje mi się, że dobrze wybrane...
— Ah! panie, niczego nie zaniedbałem, ażeby panu dogodzić... Zdaje mi się, że jak pan bliżej się przyjrzy, to będzie zupełnie zadowolony. Nie mogłem wyszukać nic lepszego.
— Zaraz je będę podziwiał. Chodźmy.
Fabrycjusz zeszedł ze schodów, wsiadł do małego czółenka, a Klaudjusz go obwiózł dookoła całej przystani.
— I cóż, proszę pana? — zapytał eks-marynarz.
— Przepyszne!
Klaudjusz Marteau zatarł ręce z radości.
Fabrycjusz wskazał na małego Piotra, który skłoniwszy mu się, nie zaprzestał swej roboty.
— To chłopiec, którego przyjąłeś do pomocy, jak mi mówił Laurent?
— Tak jest, proszę pana... Myślałem, że się pan nie będzie o to gniewał, chociaż to podniesie trochę wydatki. Dzielny to chłopak i dobrze zasłuży na swój kawałek chleba.
— Masz rację, pochwalam cię i na dowód mojego szczególnego zadowolenia podnoszę ci pensję do stu sześćdziesięciu franków miesięcznie.
— Pan jest za bardzo łaskaw dla mnie! — wykrzyknął Klaudjusz, a w duszy dodał sobie — takim przesadzonym dobrodziejom nie można nigdy dowierzać.
— Wiele lat ma ten chłopiec? — zapytał Fabrycjusz.
— Dziesięć lat z górą, proszę pana.
— Skąd pochodzi?
— Napewno nie wiem... Matka jego mieszka w Charenton. Piotruś mu na imię.
— To dostateczne... Dowieź mnie teraz do brzegu.
Klaudjusz spełnił polecenie. Fabrycjusz wsiadł do drugiego czółna i jakby nagle zmieniając zdanie, zawołał:
— Nie, zawieź mnie najprzód na koniec tej wyspy, którą tam widać... naprzeciwko nas... Chcę się przyjrzeć, czy z bliska jest również tak malownicza, jak z daleka.
— Dobrze, proszę pana.
— No więc — odezwał się Leclére, skoro odpłynęli od brzegu, opuściłeś Melun bez żalu?
— Bez najmniejszego żalu, proszę pana.
— Nie robiono ci żadnych trudności ani w biurze policji, ani w prefekturze, co do paszportu?
— Żadnych a żadnych, proszę pana. Poszło wszystko bardzo prędko. Za silną miałem widocznie protekcję. Pan musi mieć stosunki ogromne.
— Stawiłeś się bez obawy przed władzą?
— Trochę mnie to kosztowało w pierwszej chwili, ale skoro było potrzeba...
— Nie lubisz wykonawców sprawiedliwości. Mówiłeś mi to kiedyś, kiedy mnie woziłeś czółnem z damami i opowiadałeś pewną historję.
— Aha!... mam go — pomyślał Klaudjusz — chce grunt wymacać...
A głośno z naiwną miną zapytał:
— Jaką historję, proszę pana?
— Jakto, nie przypominasz sobie?
— Doprawdy, że nie! Pan wie, że ja lubię dużo gadać, że z natury jestem trochę gadułą. Widziałem tylu ludzi, słyszałem tyle historji, że nie przypominam sobie, o czem mówiłem wtedy.
— Przypomnę ci, jak to było.
— Jeżeli pan tak łaskaw.
— Było to we wilją stracenia w Melun tego na śmierć skazanego, a ty wygłaszałeś swoją osobistą opinję w tej sprawie. Czy sobie teraz przypominasz?
— Bardzo dobrze. Pamiętam nawet, że się z panem nie zgadzałem i ażeby pana przekonać, mówiłem panu o odkryciach, jakie zrobiłem nazajutrz zrana po spełnieniu zbrodni.
— Tak, ale nie opowiedziałeś nam wszystkiego, bo jak utrzymywałeś, obawiałeś się sprawiedliwości.
— Prawda święta, proszę pana, wcale a wcale nie skłamałem. Bo niech pan tylko osądzi, jak ja się głupio znalazłem w całej tej sprawie. Sam mi pan wszak to powiedział i miał zupełną racją! Dostrzegłem ślady, o których powinienem sąd zawiadomić, aby uchronić od śmierci uczciwego może człowieka.
Fabrycjusz wzruszył ramionami.
— Nie wyrzucaj sobie tego — przerwał z uśmiechem Leclére — twoje ślady były nic nie znaczące... twoje dowody na nic by się nie zdały.
— To zależy — mruknął Klaudjusz Marteau.
— Jakto?
— Pan powiada, że nic nie znaczą moje dowody... Te co panu są wiadome, być może... Ale inne.
— A więc — zapytał niespokojny Fabrycjusz, chociaż nie bez wewnętrznego drżenia — więc były inne... dokładniejsze?
— A były, proszę pana...
— W takim razie, to zmienia postać rzeczy...
— Wcale nie, albo raczej tak jest, proszę pana. Znalazłem jedną rzecz... przedmiot jeden... który, przedstawiony sędziom, byłby z pewnością naprowadził na ślad prawdziwego mordercy, albo jego wspólnika...
Fabrycjusz blady był jak chusta, usta mu drżały i głosem zmienionym zapytał:
— I naprawdę przedmiot ten mógł zmienić wszystko, mógł zmusić sąd do rozpoczęcia sprawy na nowo?
— Tak przypuszczam przynajmniej.
— Cóż to było takiego?
— List... proszę pana — odrzekł przebiegle Klaudjusz Marteau. — List kobiety...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.