Lekarz obłąkanych/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Głos Edmy, jej czułe, łagodne słowa, wywarły nagłe wrażenie, jakiego młoda dziewczyna nie mogła się spodziewać.
Spojrzenie chorej zmieniło kierunek i zwróciło się na córkę z dziwną jakąś słodyczą. Słaby uśmiech zarysował się na wybladłych ustach nieszczęśliwej.
Ożywiona gwałtowną nadzieją, Edma uklękła na skraju łóżka i powtarzała:
— Edma twoja... córka twoja... Poznaj mnie... poznaj mnie... droga matko.
— Poznaję... — odezwała się słabym głosem Joanna — poznaję cię, jasnowłosy aniołku... poznaję cię aniołku o niebieskiem spojrzeniu... aniołku światłości...
— Tak — odrzekła żywo Edma — jestem aniołem światłości i pragnę przelać tę światłość w ciemności, jakie cię otaczają...
— Głębokie te ciemności — odezwała się znów Joanna — złowrogie to ciemności... noc czarna... a jednakże w tej nocy widziałam... i widzę jeszcze...
Umilkła.
— Powiedz mamo — wołała córka — powiedz mi, co widziałaś i co widzisz?
Pani Delariviére, której oczy stały się błędnemi znowu, odpowiedziała raczej własnej myśli swojej, aniżeli córce:
Tam.. bardzo daleko... blisko kraju, gdzie słońce oświeca wieczną wiosnę...
— Co tam, moja mamo?...
— Wielki statek wypłynął z portu i pływa po bezbrzeżnym oceanie... Ciemność się robi... burza nadchodzi... Wiatr dmie piorunami, Śpiewa pieśń umarłych, rozdziera żagle i zrywa sznury, jak nitki jedwabiu... Statek pędzi jak szalony, ukazując się co chwila to na wierzchołkach bałwanów, to w głębinach bezdennych przepaści... Grzmi.. Całe niebo w straszliwym ogniu...
Edma ledwie żywa, powtórzyła:
— I cóż?
Joanna mówiła dalej:
— Na pokładzie okrętu widzę dwóch podróżnych... starzec jeden... młodzieniec drugi... Znam ich obydwu...
— Kto oni są?...
— Nie wiem ich nazwiska... zapomniałam... napróżno silę się, aby je sobie przypomnieć... Nie wiem... nie wiem... widzisz przecie, że nie wiem...
— Przypomnij sobie, droga matko... przypomnij i powiedz.
Chora wlepiła wzrok w jeden punkt z nadzwyczajną uwagą. Błyszczące dziwnym ogniem oczy znowu stały się błędne... Nagle drgnęła całem ciałem, odwróciła głowę i głucho krzyknęła.
Edmie zimno się zrobiło.
— Matko, cóżeś zobaczyła? — spytała — coś zobaczyła?
Chora zaczęła mówić powoli:
— Młody człowiek chwycił nóż... stal błysnęła jak błyskawica i we krwi zgasła... Zbrodnia została dokonaną... Starzec padł nieżywy... Bałwan uniósł jego ciało, a morderca uśmiechnął się i rzucił w otchłań nóż o ostrzu zaczerwienionem... Burza się wzmaga... Potrzaskane maszty spadają...
okręt się zagłębia i znika w płomieniach, a w pośród tych płomieni, co wychodzą z bałwanów, wznosi się szafot... zawsze szafot....
Joanna umilkła.
Siły jej się wyczerpały, nerwy nadmiernie naprężone drżały. Pierś unosiła się gwałtownie, wielkie krople potu spływały po twarzy.
Młoda dziewczyna ujęła ją za ręce i wołała:
— Ah! cóż to za sen jakiś okropny!... Ale to sen tylko, droga mamo... Wszystko to nieprawda... W tem wszystkiem niema nic rzeczywistego... niema w tem nic prawdopodobnego. Odpędź te straszne widziadła, mamusiu, obok ciebie jest tylko córka twoja... twoja Edma.
Joanna odetchnęła swobodniej, wyraz zgrozy zniknął z jej twarzy.
— Edma — szepnęła — Edma...
Pierwszy raz po katastrofie w Melun wymówiła imię córki. Dziecko zadrżało z radości i dalej mówiło:
— Przypominasz sobie, matko... że byłam we Francji, w Saint-Maude?...
— Saint-Maude — powtórzyła obłąkana — Saint-Maude... Saint-Maude...
— Ty byłaś odemnie bardzo daleko, w Ameryce, w Nowym Jorku... razem z moim ojcem... Przypominasz sobie, mamusiu?
Joanna przyłożyła obie dłonie do czoła. Ogromna widocznie praca odbywała się w jej mózgu.
Edma powtarzała ciągle:
— Przypominasz sobie, mamusiu... Mój ojciec, którego kochasz z całej duszy, a który żyje tylko dla ciebie... mój ojciec... Maurycy Delariviére... Przypomnij sobie...
Joanna wyprostowała się. Błyskawica w oczach zaświeciła.
— Tak — wymówiła drżącym głosem — tak...
— Przypominasz sobie?
— Przypominam...
— Boże wielkiego miłosierdzia! — wykrzyknęła młoda dziewczyna dokończ swojego cudu i powróć mi moją matkę.
Joanna stojąc, przypatrywała się Edmie. W całej jej postawie nie było nic obłąkanego. Edma mówiła dalej:
— Maurycy Delariviére... Oh! ukochana moja matko, przypomnij sobie wszystko... Powiedz, kto nosi to ukochane nazwisko...
— Tak.. tak... to nazwisko... wiem... wiem... to...
Znowu umilkła.
— To mój ojciec — dokończyła Edma.
— To kat — odrzekła warjatka z wybuchem głośnego, przeciągłego śmiechu. c
Edma nie czuła w sobie dosyć siły, ażeby przenieść spokojnie ten nowy straszny zawód. Osunęła się na krzesło i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Boże! — wołała, łkając — spodziewałam się za prędko! Wszystko znowu przepadło!...
Joanna wyciągnęła się w fotelu, stojącym obok łóżka, przymknęła oczy i jakby zasnęła.
Upłynęła blisko godzina. Młoda dziewczyna smutna, przygnębiona, nie ustawała w zabiegach.
Frantz Rittner wszedł do pokoju.
— Co pani jest? — zapytał — czego pani płacze?
— Ah! doktorze — odpowiedziała Edma — dotknął mnie cios dotkliwy...
— Co za cios? Cóż się tu stało?
— Myślałam przez chwilkę, że matka odzyskała rozum...
— To niepodobieństwo, proszę pani.
— Widzę to aż nadto dobrze|... Ale nie zastanawiam się wcale... Powtórzyła za mną moje imię i Saint-Maude... Zdawało mi się, że rozumie, co jej mówiłam o ojcu... Zdawało mi się, że mnie poznaje...
— I to wszystko bez gwałtownego napadu? bez nerwowego podrażnienia?
— Tak jest, doktorze, prawie zupełnie spokojnie. Ale ten powrót do rozumu był tylko zwodniczym, bo nagle obłęd powrócił i zniweczył moją nadzieję...
Frantz Rittner, słuchając Edmy, mówił sobie w duchu:
— Powrót do zdrowia szybko zatem postępuje. To co nie stało się dzisiaj, może stać się jutro!... Jutro może ze wszystkiem ustąpić warjacja!... Joanna, odzyskując rozum, mogłaby się stać strasznie dla nas niebezpieczną. Trzeba pomyśleć o zaprowadzeniu jakiegoś porządku...
Edma patrzała na doktora zdziwiona i zaniepokojona, a w końcu zapytała:
— O czem tak myślisz, panie doktorze?
— O kuracji, jaką nadal trzeba prowadzić.
— Kuracja będzie zmienioną?
— Tak jest, proszę pani, ogólny stan się zmienia, lekarstwa także muszą być zmienione.
— Czy znajdujesz pan postęp jaki?
— Niezaprzeczenie.
— Czy liczysz pan na prędki powrót do zdrowia?
— Charakter osób umysłowych jest tak kapryśny, że prawie niepodobieństwem jest coś stanowczego o nich powiedzieć. Nic nie zapewniam, ale mam wielką nadzieję...
— Boże!... oby pańska nadzieja nie omyliła pana tak jak mnie przed chwilą! Czy pozwolisz, doktorze, wyprowadzić matkę do ogrodu teraz?
— Nie widzę żadnej ku temu przeszkody... Zresztą będę i sam i jednej z infirmerek każę się trzymać w pobliżu na wszelki wypadek.
Edma wzięła chorą pod rękę i zachęciła do wstania z fotelu.
— Chodź mamo — powiedziała.
Pani Delariviére poszła z nią posłuszna.
Wszedłszy do rozkosznego parku, jaki opisaliśmy już naszym czytelnikom i ujrzawszy te prześliczne zielone kobierce, oświecone jasnemi promieniami słońca, te prześliczne grzędy różnobarwnych kwiatów, roznoszących woń dokoła, wszedłszy tu i odetchnąwszy świeżem, balzamicznem powietrzem, stanęła zachwycona i olśniona obrazem rozkosznej natury, który przecie nie poraz pierwszy widziała.
Wrażenie tego rodzaju nie ujawniło się bynajmniej, gdy nieszczęśliwa znalazła się w tym samym ogrodzie w dzień wyjazdu pana Delariviére i Fabrycjusza.
Doktor zmarszczył brwi.
Edma zaprowadziła matkę do małej altanki, ocienionej pnącemi się różami i powojem, w której pomimo dopiekającego słońca, panował chłód przyjemny.
Joanna zamiast pozostawać nieruchomą, jak zwykle, zabrała się do zrywania róż, uwinęła z nich wieniec i włożyła go na głowę córki i rzekła dziwnie pieszczotliwym głosem:
— W różach ładnie blondynkom, a mój anioł światłości ma takie śliczne włoski złote.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.