Lekarz obłąkanych/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Edma patrzała na matkę z coraz większem wzruszeniem i ucałowała jej ręce...
— Boże mój! widzieć ją taką i czuć, że mnie nie poznaje... że dusza jej jest nieobecna!... To serce może pęknąć z żalu...
Zaczęła płakać na nowo.
Joanna zdawała się zdziwioną, dotknęła jej twarzy, a potem obejrzała zwilżone palce.
— Ty płaczesz, śliczny jasnowłosy aniele? — zapytała następnie. — Może cię ukłułam, wkładając wieniec? Przebacz mi... Te kwiaty to róże, a róże mają kolce... Nieraz korona z róż bywa koroną męczeńską... Przebacz mi, aniele światłości...
I zrobiła ruch, aby uklęknąć przed córką, ale ta wpół ją objęła.
— Więc już jej nie wyleczę, mój Boże! — myślała Edma, nie przestając płakać. — Mnie się zdaje jednakże, że nauka mogłaby zapobiedz tej okropnej chorobie... Mnie się zdaje, że gdyby doktor Rittner chciał, to przywróciłby zdrowie matce... Oh! Grzegorzu, czemuż cię niema tutaj... ja takie mam zaufanie do ciebie!... Paula mi mówiła, że posiadasz wielką naukę, gdybyś wiedzę swoją połączył z mojem przywiązaniem, dokazalibyśmy cudu... O! gdybyś ty był tutaj... Czuję, żebyśmy ją ocalili.. Jestem przekonaną...
Wstała rozpromieniona i wzniosła oczy ku niebu. Nagle myśl przyszła jej do głowy.
Frantz Rittner, już od kilku chwil ukryty poza zielenią, nie tracił żadnego szczegółu z obrazu, jakiśmy opisali.
Teraz wyszedł z ukrycia i zbliżył się do Edmy.
— Proszę pani — rzekł — potrzeba chorą odprowadzić „już do jej pokoju...
— Już!? — wykrzyknęła Edma.
— Tak, już... Nadużycie zawsze staje się szkodliwem, ożywczy wpływ powietrza świeżego wywołałby w rezultacie wzburzenie, czego potrzeba unikać...
— Dobrze, panie doktorze, ale mama ma się lepiej... nieprawda?...
— Daleko lepiej...
Edma objęła chorą swojem ramieniem i wolniutko poprowadziła do zabudowania obłąkanych.
— Zanadto dobrze się ma — myślał Rittner, patrząc za oddalającemi się. — Uzdrowienie byłoby zanadto prędkie... Nie można na to pozwolić... Za nic na świecie!...

∗             ∗

W kilka dni po rozmowie z siostrzeńcem pana Delariviére, Klaudjusz Marteau otrzymał od prefektury policji w Melun wezwanie, ażeby we własnym pilnym bardzo interesie udał się do biura bezpieczeństwa publicznego, sekcji pierwszej, wydziału drugiego.
Udał się też zaraz do biura, przez które został wezwany. Wprowadzono go do gabinetu naczelnika.
— Nazywasz się Klaudjusz Marteau? — zapytał naczelnik biura.
— Tak, panie naczelniku.. To jest właściwie, nie ja podałem prośbę, tylko ten pan...
— Jakto?
— Nie ja pisałem podanie, ale osoba, która się mną zajmuje i która mnie bierze do służby...
— Pan prefekt raczył przychylić się do twego żądania, wskutek prośby za tobą...
— Niech żyje pan prefekt |
— Oto paszport do Paryża...
Klaudjusz, biorąc do rąk drogocenny papier, zaczął drżeć cały, nie z obawy, tylko z radości.
— Dziękuję panu — wykrzyknął wzruszony — dziękuję z całego serca...
— Staraj się być godnym tej wielkiej łaski, jaką otrzymałeś.. Postępuj tak, aby w przyszłości nie żałowano tego, co ci dziś uczyniono.
O! nie ma obawy, proszę pana. Chyba tylko wielki łotr staje się recydywistą. Ja... chociaż byłem skazany, jestem uczciwym człowiekiem... Pan wie, że byłem karany, ale nie wie może, że wcale nie szło o pieniądze... Nie dopuściłbym się tego nigdy... uciąłbym sobie prędzej rękę... Skazano mnie, proszę pana, za bułkę chleba, wartości czterech liwrów.. Niech pan będzie spokojny... nie będą mi mieli nic do zarzucenia...
— Życzę ci tego.
— Niech pan liczy na to zupełnie.
— Po przybyciu do Paryża — mówił dalej naczelnik biura, udasz się do prefektury policji, gdzie ci dadzą kartę pobytu zamiast tego paszportu.
— Dziękuję panu, czy już wszystko?
— Wszystko.
Klaudjusz złożył paszport, zawinął go starannie w chustkę, ukłonił się i wyszedł.
Poszedł się pożegnać ze swoją panią, która uprzedzona przezeń przed trzema dniami, nie mogła go odżałować.
Poczciwa kobieta przywiązała się do Klaudjusza i wiedziała, że nie łatwo przyjdzie go jej zastąpić, pomimo, że zanadto często lubił zaglądać do butelki. Musiał jej obiecać, że będzie przychodził czasami, i wsunęła mu do ręki dwa luidory tytułem gratyfikacji.
Klaudjusz podziękował serdecznie i pamiętając zlecenie Fabrycjusza, poszedł na kolej, nie powiedziawszy swoim znajomym z Melun, że wyjeżdża do Paryża. Był tak wesołym, jakby się na nowo narodził. Nie naruszywszy ani grosza z dwustu franków, danych mu przez siostrzeńca bankiera, mógł łatwo po przybyciu do Paryża wyekwipować się należycie. Kupił kurtkę marynarską, spodnie sukienne i płócienne, koszulę z niebieskim kołnierzem, pas czerwony i całą zresztą inną garderobę. Nie zapomniał o berecie, ani tradycjonalnym kapeluszu ceratowym.
Przebrał się zaraz w sklepie. Resztę rzeczy upakował w nową także walizkę i wygolony, wyświeżony, wyelegantowany — jak się wyrażał, w swoim języku marynarskim — zatrzymał przejeżdżającego fiakra i kazał się zawieść do Neuilly Saint James pod adres wskazany na bilecie Fabrycjusza. Przybywszy na ulicę Longchamps, Klaudjusz zapłacił stangreta, wziął walizkę i silnie zadzwonił.
Na odgłos dzwonka przybiegł ogrodowy razem z Laurentem i otworzył małą furtkę w sztachetach.
— Kłaniam uniżenie! — odezwał się marynarz przestępując progi, po wojskowemu przykładając palce do czapki.
— Czy to Klaudjusz Marteau z Melun? — zapytał exlokaj.
— W swojej własnej osobie — odrzekł przewoźnik. — A pan jest intendentem? — zapytał.
— Ja jestem intendentem.
— Jestem tu do pana przysłany.
— Przez pana Fabrycjusza Leclére — przerwał Laurent — wiem. Masz bilet?
— I to jest.
— Doskonale. Poczekaj tylko trochę, przyniosę klucz i zaprowadzę cię do twego mieszkania.
Powiedziawszy to, Laurent oddalił się, pozostawiwszy majtka z walizką w alei.
— Pan intendent udaje wielkiego człowieka — pomyślał Klaudjusz — pozuje na pana, ale z tem wszystkiem wygląda na uczciwego djabła. Laurent ukazał się na skręcie alei i zaprowadził nowo przybyłego do pawilonu nad brzegiem Sekwany. Tu otworzył drzwi i powiedział:
— Oto, gdzie będziesz mieszkał, mój zuchu.
Klaudjusz rzucił ciekawe spojrzenie do środka.
— To wszystko dla mnie jednego? — wykrzyknął — to niepodobna!
— Widzisz przecie — rzekł Laurent — dwie sztuki i przyzwoite umeblowanie.
— Ależ to pałac!
— Więc ci tu tak źle nie będzie.
— Będzie mi zanadto dobrze! Tylko czuję tutaj trochę zaduchu, muszę więc przewietrzyć lokal.
— Jak ci się podoba.
Majtek roztworzył dwa duże okna, które wychodziły: jedno do parku, drugie na Sekwanę, na wprost wyspy Rohtschilda,
— Jaki znajdujesz widok? — zapytał Laurent.
— Przepyszny! widać jak rybki skaczą pod wodą, a to rozwesela humor.
— Jest tam za drzewami mała furtka, co prowadzi na brzeg — mówił intendent — oto jest od niej klucz. Będziesz mógł wchodzić i wychodzieć, nie przeszkadzając państwu. I podał Klaudjuszowi klucz, który tenże schował do szuflady stołu.
— Właśnie obiadowa godzina. Chodźmy w stronę kredensu.
— To właśnie! czuję apetyt i zdaje mi się, że przy obiedzie dobrze się sprawię.
— Jutro rano zaczniesz chodzić za kupnem i obstalunkami. Pan Fabrycjusz życzy sobie, aby zastał wszystko, skoro powróci.
— Wszystko będzie gotowe — odrzekł Klaudjusz — i jeżeli to odemnie zależy, to młody pan będzie zadowolony.
Udali się do kredensu, gdzie już było nakryte do stołu.
Laurent zaprezentował nowo przybyłego; znajomość poszła prędko. W godzinę poprzyjaźnił się z wszystkimi.
Wieczór przeszedł jak błyskawica.
Około północy udał się do swojego pawilonu, jedzenie wydawało mu się wytwornem, wino wyśmienitem, łóżko mięciutkiem. Zaledwie przyłożył głowę do poduszki, zasnął snem twardym i śniło mu się, że został kapitanem wielkiego okrętu. Wbrew swojemu zwyczajowi obudził się, kiedy już słońce było wysoko na niebie. W pięć minut był ubrany i wyszedł przez małą furtkę na bulwar, żeby spojrzeć na brzeg i zapoznać się z Sekwaną.
Ośm czy dziesięć stopni kamiennych prowadziło z bulwaru nad samą wodę. Z pierwszego wejrzenia Klaudjusz przekonał się, że pomieszczenie było jak można najdogodniejsze i że dostatecznem było wbić tylko kilka silnych pali dla przywiązania jachtu i innych statków. Wziął miarę, powrócił do parku i udał się do intendenta.
Lurent siedział w wielkim amerykańskim fotelu na biegunach i czytał „Petit Journal“.
— Aha! marynarzu — zawołał — gotowy jesteś do wyjścia.
— Czas co przegryźć i ruszyć w drogę...
— To prawda... idź do kredensu, gdzie dostaniesz co potrzeba, a ja pójdę przynieść ci pieniędzy na pierwsze zakupy.
W dwie godziny później Klaudjusz Marteau, posilony szklanką wina, zimnem mięsem i kawałkiem chleba, mając nadto dobrze wypakowaną kieszeń, wyszedł lekki jak motyl, wesoły jak ryba.
Udał się do Paryża, zaszedł najprzód do prefektury policji, gdzie zamienił paszport na kartę pobytu w departamencie Sekwany. Załatwiwszy się z tem, poszedł na wybrzeże, aby przypatrzeć się różnym statkom, poprzywiązywanym wzdłuż brzegu, ale nie znalazł nic godnego uwagi.
Pozostawmy go tutaj, a sami powróćmy do Pauli Baltus do Melun. Mówiliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, że młoda dziewczyna przez pierwszych kilka dni po wyjeździe Fabrycjusza do Nowego Jorku, zamknęła się wyłącznie w nowem swojem uczuciu. Reszta świata przestała istnieć dla niej. Ten stan zachwytu i egoistycznego lenistwa przy jej energicznej naturze nie mógł się jednak przeciągać zbyt długo.
Siostra Fryderyka przypomniała sobie niebawem o przysiędze, jaką złożyła pamięci brata, i zarumieniła się od wstydu i złości, pomyślawszy, że przez cały tydzień zapomniała o danem słowie, a morderca albo przynajmniej jego wspólnik żył tymczasem w zupełnem bezpieczeństwie.
Postanowiła rozpocząć zaraz zadanie, jakie dobrowolnie na siebie przyjęła. To jeszcze nie wszystko.
Od owej wizyty, jaką miała u siebie, Paula nie opuszczała swojej willi. Otrzymała już dwa listy od Fabrycjusza i bilecik
od pani Lefébre. Ale ani siostrzeniec pana Delariviére, ani żona paryskiego bankiera nie wspomnieli nic o Edmie. Gdzież więc znajdowała się młoda dziewczyna, o której wszyscy jakby zapomnieli? Paulę zainteresowało to bardzo, bo polubiła dziewczątko, chociaż tak mało je znała.
Bilecik pani Lefébre zapraszał sierotę, aby przybyła spędzić dzień w Parc-des-Princes.
— Tam zapewne dowiem się czego — mówiła Paula — pojadę.
I pojechała do Paryża.
Najpierwszem jej pytaniem było:
— Czy zobaczymy dzisiaj Edmę?
Bankier i jego żona spojrzeli na nią zdziwieni. Wiedzieli, że pan Delariviére i Fabrycjusz byli w drodze do Nowego Jorku, ale tak samo jak panna Baltus nie słyszeli o Edmie.
— To dziwne... bardzo dziwne... — mówiła sierota. — Pan Fabrycjusz pisał do mnie dwa razy, ale ani słowa nie wspomniał o swojej kuzynce... Czy nie zdaje się państwu, tak jak mnie, że to milczenie pokrywa jakąś tajemnicę?...
— Być może... — odrzekł Jakób Lefébre — to pewne, że mój stary przyjaciel Maurycy Delariviére, opuszczając nagle Paryż, powinien był mojej żonie powierzyć swoją córkę.
— Tak jest — potwierdziła panna Baltus. — Nie pozostawia się samem dziecka szesnastoletniego. Gdzie jest Edma?...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.