Lekarz obłąkanych/Tom II/XL

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XL.

Paula Baltus pozostała w progu. Rittner zbliżył się do Matyldy i dotknął lekko jej ramienia.
— Cicho! — powiedziała młoda kobieta.
I znowu zaczęła powoli monotonnie:
— Piętnaście... szesnaście... siedemnaście... ośmaście... dziewiętnaście...
Rittner znowu ją ujął za rękę.
Matylda się odwróciła i spojrzała dookoła.
Panna Baltus, niema, nieruchoma, czuła się bardzo wzruszoną widokiem tej nieszczęśliwej, tak jeszcze pięknej pomimo bladości i znaków od paznokci na twarzy.
Oczy Matyldy zwróciły się w stronę Pauli. Zdawała się być pociągniętą ku młodej dziewczynie i z szyją naprzód pochyloną, pożerała ją spojrzeniem, postąpiła nawet ku niej kilka kroków.
Ta dziwna scena, ten niewytłómaczony pociąg zaintrygowały i zaciekawiły bardzo doktorów.
Rittner i Grzegorz pozwolili Matyldzie zbliżyć się do Pauli; gotowi byli pomódz jej w razie potrzeby. Spojrzenie siostry Renégo przybierało dziwny wyraz. Marszczyła czoło skutkiem wysiłku myśli pomięszanych. Bezwątpienia musiała się w tej chwili odbywać wielka praca w tym biednym zaciemnionym umyśle. Wydała niewytłómaczony jakiś okrzyk i znowu zaczęła liczyć na palcach, szepcąc:
— Siedemnaście.. osiemnaście... dziewiętnaście... dwadzieścia... Dwadzieścia tysięcy franków... Miej się na baczności Paulo... Miej się na baczności!... Ty znasz ich tajemnicę... oni cię zabiją... Dla dwudziestu to tysięcy franków Fryderyk Baltus został zamordowanym... Zabili go dla dwudziestu tysięcy franków!...
Posłyszawszy tak niespodziewanie i w takich okolicznościach nazwisko brata, Paula od stóp do głów zadrżała, pobladła śmiertelnie i pomięszana spojrzała na Grzegorza.
Młody człowiek niemniej był pomięszany i zdziwiony od swojej towarzyszki.
Rittner, któryf poraz pierwszy obecnym był przy ataku Matyldy, zmienił się także na twarzy, poczuł dreszcze po ciele i nie mógł powstrzymać gestu zdziwienia i przerażenia.
Grzegorz i Paula chcieli go właśnie o coś zapytać, ale nie mieli na to czasu.
Matylda, dotąd spokojna w swojem pomięszaniu, nagle wpadła w furję gwałtowną. Zaczęła wydawać ponure okrzyki, podobne do ryku dzikiej bestji. Poszarpała w kawałki na sobie ubranie, podrapała się paznokciami, krew spływała po atłasowem jej ciele, a napad zamiast się zmniejszyć, stawał się coraz gwałtowniejszym. Nieszczęśliwa załamywała ręce, tarzała się po podłodze, jak ptak postrzelony śmiertelnie, to znów podskakiwała jak na sprężynach i z impetem rzucała się ku ścianie, uderzając o nią głową. Materace zapobiegały skutkom, które z pewnością byłyby śmiertelne. Mimo to słychać było ciche uderzanie się; nareszcie nieszczęśliwa wyczerpana i ogłuszona padła na posłanie prawie bez przytomności. Nerwowe dreszcze wstrząsały od czasu do czasu jej ciałem.
Napad już minął — odezwał się Rittner i dał znak pomocnikowi, aby infirmerki zajęły się warjatką.
Paula Baltus zbliżyła się do Grzegorza i szepnęła mu na ucho:
— To przestraszające i wstrętne! Ale dlaczego ta biedna istota wymówiła imię mojego brata i co znaczy ta liczba dwudziestu tysięcy franków, do których ciągle wracała?
Za całą odpowiedź Grzegorz przyłożył palce do ust, Miało to widocznie znaczyć:
— Milczenie. Nie mówić ani słowa!
Następnie Grzegorz zwrócił się do Rittnera i zapytał go z udaną obojętnością:
— Więc ta nieszczęśliwa przybyła tu onegdajszej nocy?
— Tak — odpowiedział Frantz.
— Mówiłeś mi pan, że straciła rozum wskutek pożaru;
— Tak — powtórzył Rittner.
— Jak ona się nazywa?
— Matylda Jancelyn.
— Kto ją pomieścił tutaj?
— Hrabia Paweł de Langenois, młody człowiek, elegancki i bogaty.
— Czy zna pan rodzinę tej kobiety? — pytał dalej Grzegorz.
— Nie — odrzekł Rittner bez najmniejszego zawahania,
— Więc nie masz pan żadnych bliższych szczegółów o tej nieszczęśliwej?.
— Żadnych a żadnych.
— Czy wice-hrabia de Langenois obiecał powrócić tu jeszcze?
— Tak, kolego.
— Kiedy?
— Dziś, albo jutro.
— Porozmawiam z nim zatem — pomyślał Grzegorz i zwracając się do doktora pomocnika, zapytał:
— Jakże się ma teraz panna Jancelyn?
— Nie cierpi już i nic nie czuje. Po konwulsjach przyszedł stan zupełnego odrętwienia.
— Spodziewam się, że nie grozi jej niebezpieczeństwo? — podchwyciła żywo Paula.
— Nie, proszę pani, niebezpieczeństwa niema wielkiego, ale wyleczenie zdaje mi się wątpliwem bardzo.
Paula, boleśnie wzruszona, zwiesiła głowę i opuścili celę, w której infirmerki tylko pozostały przy Matyldzie.
Wizyty trwały dalej.
Wchodzono z kolei do wszystkich cel, oznaczonych parzystemi numerami. Grzegorz wypytywał się, notował i formułował rozkazy jasne i trafnie motywowane.
Przeszli następnie do numerów nieparzystych. Cele № 1 i 3 były puste. Infirmerka otworzyła drzwi № 5.
Doktor Vernier i Paula przestąpili próg i znaleźli się w obecności pani Delariviére.
Joanna siedziała na łóżku z głową spuszczoną. Rozrzucone włosy opadały na twarz i zupełnie zasłaniały chorą. Na kolanach miała zwiędłe kwiaty, zerwane dnia wczorajszego w ogrodzie, wiła z nich girlandę i szeptała niewyraźnym głosem:
— Kiedy przyjdzie anioł światłości, przywiążę go do siebie tym łańcuchem kwiatowym. Nie będzie mógł już mnie opuścić.
Posłyszawszy wchodzących, Joanna podniosła głowę, wpatrzyła się w Paulę Baltus, wstała z łóżka i podeszła prosto ku niej.
Paula pod wrażeniem wstrętnej sceny, jakiej dopiero co była świadkiem, cofnęła się z pewną obawą.
— Niech się pani nie obawia — rzekł Rittner — obłęd tej pani jest spokojny, nie zrobi pani nic złego.
Uspokojona Paula pozwoliła się wziąć Joannie za rękę. Biedna kobieta patrzyła długo z dziecinną admiracją na tę białą zgrabną rękę, podniosła ją do ust i okryła pocałunkami.
— To ty aniele światłości — szepnęła następnie — powróciłaś nareszcie i już mnie nie opuścisz?
— Bierze panią za swoją córkę — rzekł Rittner.
Usłyszawszy głos Joanny, Grzegorz poruszył się żywo. Gęste włosy chorej zakrywały, jak powiedzieliśmy jej twarz, niby zasłoną. Doktor Vernier podszedł, odgarnął tę zasłonę drżącą ręką, wpatrzył się w rysy zmienione i wybladłe z cierpienia i krzyknął z radości i zdziwienia.
— Co takiego? — spytała panna Baltus, z łatwą do zrozumienia ciekawością.
— Ona! — odpowiedział młody człowiek.
— Ona! — powtórzyła Paula — kto taki?
— Czy pani nie odgadłaś? to Joanna Delariviére.
— Niepodobna! pan się mylisz.
— Nie, nie mylę się! Powiadam pani, że to Joanna! Joanna Delariviére!
Panna Baltus drżała, jak listek wiatrem kołysany.
Frantz Rittner niezmiernie zdziwiony i zaniepokojony tem co się stało, rzekł:
— Doktor Vernier ma rację, proszę pani, ta biedna kobieta nazywa się pani Delariviére.
— Przybyła z Melun, nieprawda? — zawołał Grzegorz.
— Rzeczywiście, kolego.
— Ah! — ciągnął młody człowiek z ożywieniem — Pewny jestem, żem ją poznał... Pomimo zmienionych rysów, pomimo bladości, nie mogłem się omylić... Ta łagodna twarzyczka, podobna do tej, którą tak kocham, dobrze się wryła w mojem sercu... To opatrzność sprowadziła nas tutaj!
— Nie mogę oddychać z radości — szepnęła Paula.
— Więc kolega zna tę panią? — zapytał doktor warjatek.
— Znam! — odrzekł Grzegorz. — I jeżeli nauka nie jest czczem słowem, to ja ją ocalę... uzdrowię!... Pani Delariviére nie może ani godziny dłużej pozostawać w tej celi... Trzeba jej przygotować bezzwłocznie apartament w jednym z pawilonów w parku.
— Ale — odezwała się nagle Paula — pan Rittner powiedział przed chwilą, że mnie wzięła za swoją córkę.
Grzegorzowi zdawało się, że mu serce bić przestało,
Prawda — zawołał. Doktorze, na Boga, powiedz nam, gdzie w tej chwili znajduje się panna Delariviére?
— Jest tutaj — odpowiedział Rittner.
— Tutaj? — powtórzyli zdziwieni Paula i Grzegorz.
— Tak... tutaj... Cóż pan widzisz w tem tak nadzwyczajnego?
Grzegorz nie mógł utrzymać się na nogach, tak straszna opanowała go obawa.
— Edma jest pensjonarką w tym domu — mówił przerażony. — Czy nie mogła przenieść ciosu, jaki w nią uderzył? Czy także obłąkana?
— Nie — odrzekł doktor, potrząsając głową — panna Delativiére nie jest wcale warjatką...
— Ani nie jest chorą?
— Chciałbym państwa pocieszyć, ale nie mogę... Panna Edma jest chorą, bardzo chorą.
— Niebezpiecznie?
— Obawiam się o to...
Grzegorz drżał na całem ciele, a łzy spływały mu po policzkach. Patrząc na zmienioną jego fizjognomję, można było myśleć, że w tem schronieniu obłąkanych, on sam obłąkał się także. Paula niemniej była wzruszoną. Młody człowiek ujął Rittnera pod rękę.
— Gdzie ona? — zapytał.
— W jednym z pawilonów w ogrodzie.
— Prowadź nas pan do niej w tej chwili.
— Ostrożnie kolego! To co zamierzasz uczynić jest bardzo nieroztropnem...
Dlaczego?
— Panna Delariviére jest tak osłabioną, że silne wstrząśnienie może ją zabić w ten moment.
Grzegorz pobladł jak chusta.
— Zabić! — powtórzył. — Ale co to za choroba.
— Podejrzywam chorobę serca.
— Nie, radość nie zabija! — rzekł stanowczo. — Nasza obecność będzie dla Edmy życiem, nie śmiercią. Chodźmy.
— Skoro pan sobie życzy...
— Chcę tego... biorę za wszystko odpowiedzialność...
— To chodźmy...
Rittner wyszedł z zabudowania warjatek. Paula i Grzegorz udali się za nim, jak również doktor pomocnik.
Weszli do pawilonu. Przy drzwiach mieszkania Edmy Grzegorz zmuszony był się zatrzymać. Krew uderzyła mu do głowy i doznał zawrotu. Zaćmiło mu się w oczach i zatoczył się jak pijany. Paula po bratersku ujęła go za ręce i powiedziała pocichutku:
— Odwagi! Pan Bóg opiekuje się nami.. Edma jest tutaj... i odnaleźliśmy Joannę...
Grzegorz odpowiedział podobnym uściskiem, a przycisnąwszy obie swoje ręce do rozpalonego czoła, żeby odpędzić gorączkę, otrząsnął się ze swojego przygnębienia i dał znak Rittnerowi, ażeby wszedł pierwszy.
Doktor warjatek otworzył drzwi od przedpokoju i zapukał lekko do celi.
Edma nie spała. Posłyszała jakiś szmer niewyraźny, oczekując wizyty Rittnera, uniosła się na poduszkach.
— Pan doktor — odezwała się głosem osłabionym, ale zawsze bardzo harmonijnym, który się rozległ w głębi serca Grzegorza. — Czy sam pan jesteś? — Zdawało mi się, że pan z kimś rozmawiał.
Doktor Rittner zamiast odpowiedzi usunął się za drzwi.
Paula i Grzegorz stali w progu...
Edma ich zobaczyła...
Z wielkiego, nagłego wzruszenia nie mogła ani krzyknąć, ani wymówić jednego słowa. Napróżno poruszała ustami. Żaden dźwięk z nich nie wychodził. Podała ręce Pauli i Grzegorzowi, a wielkie łzy spadły jej z powiek.
Paula objęła Edmę i okryła pocałunkami jej policzki. Grzegorz z czułością przycisnął usta do maleńkiej jej rączki.
Przez chwilę w pokoju słychać było szlochanie. Edma westchnęła, przymknęła oczy i zemdlona opadła na poduszki.
— Uprzedzałem pana! — odezwał się Rittner. — Widzisz pan, że wstrząśnienie było za silne.
— Ej, doktorze — odpowiedział młody lekarz — to zemdlenie nie sprawia mi żadnej obawy. Radość je spowodowała, a powtarzam panu, że radość nigdy nie może sprowadzić złych skutków.
Mówiąc to, Grzegorz wyjął z kieszeni flakonik z solami, przyłożył go do nosa młodej dziewczynie. Skutek był natychmiastowy. Powieki Edmy zaczęły się poruszać, jak skrzydełka motylka, nakoniec podniosła je zupełnie i znowu spojrzała na Grzegorza i Paulę. Oboje uśmiechnęli się do niej.
— Kochani moi — odezwała się zmienionym głosem — przed chwilą zobaczywszy was, myślałam, że już umieram. Jakże mi serce zabiło!... Biło tak silnie, że aż mnie bolało.
— A teraz? — zapytał Grzegorz, ukrywając swoją obawę.
— Już przeszło...
— Naprawdę?
— Naprawdę, zapewniam was! — Oh! ja wyzdrowieję bardzo prędko, teraz, kiedy was oboje mam obok siebie!... Wasze przywiązanie, oto lekarstwo, jakiego mi było potrzeba...
— Drogie, kochane dziecię — szeptała Paula.
— Panie Grzegorzu — zapytała żywo Edma — czy widziałeś pan moją matkę?
— Widziałem... Właśnie od niej wracamy.
— Jakże ją pan znajduje?
— Jak nie można lepiej... chociaż daleko jeszcze do zupełnego wyzdrowienia.
— Ale ją wyleczysz, wszak prawda?
— Wyleczę ją stanowczo i zupełnie.
— Przyrzekasz mi pan?
— Przysięgam nawet.
— Oh! cóż to za dzień rozkoszny dla mnie! — wykrzyknęła Edma! — Boże! jakżesz jestem szczęśliwą, a dziś rano nie wierzyłam już w żadne szczęście... Jakżeż byłam niesprawiedliwą, niewdzięczną...
I znowu młoda dziewczyna zalała się łzami, ale jakież to łzy były słodkie.
— Doktorze — szepnęła panna Baltus do ucha Grzegorzowi — czy nie jesteś zdania, że po tak gwałtownych wzruszeniach, nasza ukochana Edma chyba bardzo potrzebować będzie spoczynku.
— Zapewne — odrzekł młody doktor. A zwracając się do Rittnera, dodał:
— Jakież są ostatnie przepisy pańskie?
Doktor pomocnik podał swoją książeczkę, a Grzegorz przeczytał receptę wczorajszą.
— W zupełności zgadzam się na to. Nic nadto nie można było zarządzić racjonalniejszego, nie potrzeba nic zmieniać.
— Spodziewam się, że mnie pan nie opuścisz — rzekła chora z pewną obawą.
Paula pochyliła się nad nią, pocałowała i odpowiedziała:
— Nie obawiaj się o nic, kochanie, jeżeli cię teraz pozostawiamy samą, to dlatego, że potrzebujesz spokoju i snu.
— Ale powrócicie?
Z pewnością!
— I prędko?
— Bardzo prędko.
— Nie powracacie dziś do Melun?
— Ja muszę powrócić, ale nasz wspólny przyjaciel, pan Grzegorz, nie pojedzie ze mną.
— Zostanie przy mnie?
— Zapewne.
— Na długo?
— Na zawsze.
Twarz Edmy zajaśniała radością.
— Na zawsze! — powtórzyła. — Czyż to możebne?
— To możebne i pewne. Doktor Vernier jest tutaj u siebie. Od wczoraj zakład ten do niego należy.
Młoda dziewczyna klasnęła w dłonie.
— Oh! jeżeli tak, to pewną jestem, że niezadługo zupełnie będę zdrową! Idźcie teraz, nie zatrzymuję was. Muszę odpocząć po tej wielkiej radości.
Uśmiechnęła się do Pauli i Grzegorza, poczem wolno opierając swoją blond główkę na poduszkach, przymknęła oczy, ażeby we śnie zatrzymać wielkie szczęście, jakiem przepełnioną była jej dusza.
Wszyscy wyszli z pokoju.
— Nie mogę wątpić — mówił do siebie Rittner. — Doktor Vernier jest tym samym doktorem, co w Melun leczył panią Delariviére. Ale kto może być ta młoda osoba, której nie wymieniono nazwiska? Jest w tem coś tajemniczego i niebardzo bezpiecznego.
— Ah! proszę pani! — wykrzyknął Grzegorz, wychodząc z pawilonu — czy pani nie wydaje się tak jak mnie, że nas tu sprowadziła ręka Opatrzności? Odnaleźć jednocześnie i matkę i córkę i to tak niespodzianie! To nie prosty przypadek to zrządził! Widocznym jest w tem palec Boży.
— Zapewne! — odrzekła uroczystym głosem Paula. — Dla pana to szczęście! Dla Edmy i jej matki, to zdrowie! Dla mnie, to zemsta!
Posłyszawszy te słowa, Rittner zadrżał od stóp do głów. Kilka kropel zimnego potu wystąpiło mu na czoło. Czuł, jak mu włosy powstają na głowie.
— Zemsta! — powtórzył zdziwiony.
— Tak panie — odpowiedziała Paula. — Dziwi to pana.
— Nie chcę wierzyć własnym uszom. Przecie pani nie nienawidzi ani pani Delariviére, ani jej córki?
— Kocham obydwie z całej duszy! Pan mnie rozumiesz, nieprawda? W kilku słowach wyjaśnię panu te ciemności: Przed chwilą, nieszczęśliwe stworzenie, Matylda Jancelyn, wymówiła przy panu nazwisko zamordowanego Fryderyka Baltus. Ja się nazywam Paula Baltus i szukam mordercy mojego brata, albo wspólnika tego mordercy...
Rittner o mało nie zemdlał.
— Paula Baltus! Mścicielka, której obawia się najbardziej w świecie! Ona tutaj, przy nim, przed nim, patrzy na niego! Kto wie, czy ten wzrok, przed którym drżał, nie zagłębi się do jego duszy, nie wyczyta, co się dzieje w niespokojnym jego sumieniu? Spokoju, silnej woli, albo jestem zgubiony! — pomyślał Frantz, pochylając się nisko przed młodą dziewczyną, ażeby ukryć bladość i przerażenie.
— Doktorze — zapytał pomocnik, czy będziemy w dalszym ciągu odwiedzać chore?
— Już dwunasta — odrzekł Rittner, ukrywając swoje pomieszanie. — Śniadanie musi być podane. Spodziewam się, że panna Baltus i pan Grzegorz Vernier raczą zasiąść przy moim stole, który dzisiaj jeszcze do mnie należy.
— Ale z największą przyjemnością — odrzekła Paula — przyjmujemy pańskie zaproszenie.
Grzegorz rzekł tymczasem do młodego pomocnika.
— Pamiętaj pan o pani Delariviére.
— Sam ją natychmiast poprowadzę do pawilonu panny Edmy, do mieszkania, jakie obok córka jej zajmuje.
— Idź pan zaraz, nie trać ani chwili czasu. Później dokończy pan odwiedzin, przerwanych okolicznościami tak niespodziewanemi.
Doktor Schultz oddalił się.
Rittner odzyskał zwykłą pewność siebie, ale atmosfera domu w Auteuil stawała się nie do zniesienia. Gdyby nie obawa zdradzenia się, byłby uciekł natychmiast.
Weszli do sali jadalnej. Grzegorz zmienił się do niepoznania. Gdy nadzieja wróciła mu do duszy, czarne chmury oblegające go od dni kilku, zeszły z czoła, uśmiech powrócił na usta. Rozmowa przy stole toczyła się naturalnie o Joannie i Edmie. Rittner opowiedział w jaki sposób bankierówna dostała się do zakładu, aby była razem z matką. Opowiedział także o usiłowanej ucieczce, o której czytelnicy nasi już wiedzą.
Około trzeciej kazał sprowadzić powóz i zapakować swoje bagaże, z wyjątkiem skórzanego woreczka, z którym się nie rozłączał.
Pożegnał się z Paulą i Grzegorzem, uścisnął rękę Schultza, wsiadł i odjechał z ogromnym majątkiem i nadzieją zaokrąglenia go jeszcze w przyszłości.
Panna Baltus i Grzegorz zaraz potem powrócili do Edmy.
Pani Delariviére, jak już powiedzieliśmy, została pomieszczoną w apartamencie obok córki.
Edma była niezmiernie uszczęśliwioną, tem bardziej, że Grzegorz pozwolił, aby matka przepędzała u niej codziennie parę godzin. Oz
Nadszedł czas, że Paula, aby przed nocą dostać się do Melun, musiała podążać na stację kolei.
— Nie żegnam cię, kochana pieszczotko — rzekła, ściskając Edmę — bo przyjadę tutaj jutro.
— A więc do jutra — szepnęła młoda dziewczyna — kochaj mnie, jak ja cię kocham.
Zamiast odpowiedzi, Paula uściskała znowu chorą.
Na stacji w Melun zastała czekający na nią powóz.
— Przed paru godzinami przyniesiono depeszę do pani — powiedział lokaj, podając kopertę.
Depesza, datowana z Nowego Jorku, pochodziła od Fabrycjusza. Donosił w niej o bliskim przyjeździe swoim.
— Tyle naraz szczęścia! — pomyślała Paula — Pan Bóg nie opuścił mnie zatem zupełnie!
Poszła się pomodlić do pokoju brata a potem położyła się spać, i zaraz prawie zasnęła. We śnie ukazał się jej Fabrycjusz, klęczący przed nią i całujący jej ręce, to znów Matylda Jancelyn, wymawiająca w swojej warjacji nazwisko zamordowanego brata.
Tegoż samego dnia inna depesza od Fabrycjusza nadeszła do Neuilly Saint James pod adresem Laurenta, donosząca także o bliskim przyjeździe.
Intendent zacierał ręce z radości.
— Dom się ożywi i wszystkim nam raźniej będzie — wykrzyknął i kazał zaraz czyścić, sprzątać, porządkować, jak gdyby państwo mieli zaraz wieczorem albo nazajutrz rano przybyć.
Klaudjusz Marteau wybierał się do pani Tallandier z zapytaniem, czy odda mu do nauki swojego Piotrusia.
Eksmarynarz postanowił trzymać się u Fabrycjusza Leclére, dopóki nowy jaki dowód, ostatecznie przekonywujący nie zmusi go do działania.
— Nieraz — mówił sobie — było już tak, że niewinnego zupełnie człowieka posądzano niesłusznie. Może pan Fabrycjusz zgubił swój rewolwer, może go ukradziono, może ja źle zrozumiałem znaczenie biletu, w którym jest wzmianka o czeku Fryderyka Baltusa i o tem P. i R. Trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.