Lekarz obłąkanych/Tom II/XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLI.

Nazajutrz po dniu, w którym Grzegorz objął w posiadanie dom zdrowia, Paula Baltus wcześnie wyjechała z Melun i przybyła do Auteuil. Myślała przepędzić tutaj ze dwa tygodnie i zamieszkała w pokoiku obok Edmy.
Panna Delariviére, widząc ziszczone swoje marzenia — Grzegorz znajdował się przy niej — dogląda matki i wyleczy ją napewno — nabrała odwagi i nadziei, ale osłabienie się nie zmniejszało.
Młody doktor zajął się kuracją Joanny, a różniła się ona w zupełności od kuracji, prowadzonej przez Rittnera.
Edma bardzo go niepokoiła. Różnorodne wzruszenia, jakich doznawała od czasu wyjścia z pensjonatu Saint-Maude, aż do dnia dzisiejszego, szybko się rozwinęły i spowodowały ubytek krwi, nazywany anemią. Chociaż choroba uczyniła znaczne postępy, Grzegorz obiecywał sobie zwalczać ją energicznie.
— Kochany doktorze — spytała Paula — wysiadając z powozu — cóż ci się stało dzisiaj?
— Dlaczego mnie pani pyta o to?
— Wczoraj zdawałeś się pan taki wesoły, bolesna przeszłość nie istniała dla ciebie. Dzisiaj wyglądasz smutno, straciłeś energję, jesteś jakby zniechęconym.
— Zniechęconym nie, ale zmartwionym jestem trochę — odrzekł Grzegorz.
— Z jakiego powodu?
— Dużo się zastanawiałem i bardzo jestem zaniepokojony.
Z powodu Edmy?
— Właśnie. Biedne dziecko tyle wycierpiało. Słyszałaś pani, mój poprzednik zapewniał nas, że jest słabą i nie mylił się, nie przesadzał wcale.
— Wielki Boże! co pan mówisz?
— Niestety! prawdę szczerą.
— Czy jest jakie niebezpieczeństwo?
— Lada moment przyjść może.
— Jednakże wyleczysz pan Edmę?
— Może przy pomocy Bożej moje starania i poświęcenie przyjdą z pomocą nauce.
— Pan Bóg ci dopomoże, doktorze. Edma musi żyć, aby być szczęśliwą.
Grzegorz uścisnął ręce panny Baltus, która odezwała się po chwili.
— A pani Delariviére? Cóż pan o niej sądzi? Czy się stan jej pogorszył?
— Przeciwnie. Pani Joanna, przy kuracji, jaką dziś rozpocząłem, a która ją wzmacniać będzie, niezadługo potrafi wytrzymać próbę stanowczego doświadczenia, jakiego postanowiłem spróbować. Jeżeli sławny mój profesor doktor V. podzieli moje zdanie, a tak sądzę... tak się spodziewam...
— To wszystko będzie dobrze, Czy masz pan jeszcze jaką przyczynę zmartwienia?
— Mam jeszcze jednę.
— Czy mogę pana zapytać o nią?
— Ta biedna panna Jancelyn, którą tu przyprowadzono przed trzema dniami, a która w swoim napadzie wymówiła przed nami onegdaj nazwisko brata pani.
— Matylda?
— Tak.
— Żywo mnie ona również zajmuje — zawołała Paula. — Myślałam, że Fryderyk znał się kiedyś z tą kobietą i przerzuciłam dziś rano wszystkie jego papiery, przejrzałam wszystkie listy biednego brata w nadziei, że uda mi się odnaleźć choć jedno słowo, mające naprowadzić mnie na domysł jaki.
— I nic się pani nie dowiedziała jednakże?
— Nie, nie znalazłam żadnej wzmianki, żadnej wskazówki. Ale to niczego nie dowodzi. To jest coś niezmiernie dziwnego, coś doprawdy niewytłómaczonego, ażeby Matylda Jancelyn, która zwarjowała w kilka miesięcy po morderstwie, wspominała nazwisko mego brata i przytaczała liczbę, która się zgadza zupełnie z liczbą, wymienioną na czeku, oddanym memu bratu na kilka godzin przed śmiercią, na czeku, który mu został ukradziony po śmierci.
— Rzeczywiście, to wydaje się niewytłómaczonem, ale może wice-hrabia Langenois będzie w możności rozwiązać nam tę zagadkę.
— A czy już był?
— Nie, ale prędzej czy później przyjdzie tu niezawodnie.
— Czy widziałeś pan dzisiaj Matyldę?
— Byłem u niej rano.
— Czy wydaje się spokojniejszą?
— Tak, ale to spokój bardzo względny. Napady zapewne nie będą tak częste, ale powtarzać się będą napewno i chora nie będzie uleczalną.
— Czy napisałeś pan do doktora V., tak jak miałeś zamiar?
— Napisałem do niego przed godziną z zawiadomieniem o nabyciu domu zdrowia i sam dziś jeszcze pojadę do niego dla przekonania się, czy, jak mi obiecał, zajmuje się moją sprawą.
— Niechże się spieszy. Bo wyobraź sobie tylko, mój przyjacielu, o szczęściu pana Delariviére, jeżeliby za przyjazdem zastał Joannę przy zdrowych zmysłach!
— Czy prędko wraca?
— Tak — odrzekła, rumieniąc się trochę, panna Baltus. — Otrzymałam wczoraj wieczór depeszę od pana Fabrycjusza Leclére. Donosi mi, że razem z wujem wsiedli na okręt, wracający do Francji. Pan Delariviére w swojej żonie widzi całe swoje szczęście, całą nadzieję. Gdybyś mu ją pan oddał zdrową, nicby panu nie odmówił. W swojej wdzięczności otworzyłby ci ramiona i nazwał synem swoim.
Grzegorz miał odpowiedzieć, gdy jeden z urzędników zakładu przyniósł mu kartę wizytową.
— Ten pan czeka w salonie — powiedział.
— Nie przeszkadzam — odezwała się Paula — pójdę do Edmy.
Doktor spojrzał na kartę.
— Ah! — wykrzyknął — to on!...
— Kto? — spytała panna Baltus.
— Wice-hrabia de Langenois.
— Idź coprędzej doktorze... bo może od pana de Langenois dowiemy się czegoś.
I Paula udała się do apartamentu Edmy, Grzegorz Vernier do salonu.
Gdy wszedł, gość podniósł się z krzesła. Obaj skłonili się sobie.
— Panie odezwał się przybyły — jestem wice-hrabią de Langenois. Czy z panem dyrektorem Rittnerem przyjemność mam mówić?
— Nie, panie, ale z jego następcą... Jestem doktorem Vernier i od wczoraj stanąłem na czele tego zakładu.
Wice-hrabia skłonił się powtórnie.
— Przychodzę, proszę pana, dowiedzieć się o osobę bardzo mi drogą...
— O pannę Matyldę Jancelyn?
— Tak... Czy nie polepszyło się tej nieszczęśliwej?
— Wskutek energicznych środków jest maleńka zmiana na korzyść.
— Czy to polepszenie będzie coraz większe? — zapytał żywo pan Langenois?
— Nie wiem. Kilka pytań, na jakie pan raczy mi odpowiedzieć, pomogą mi do sformułowania stanowczej opinii.
— Niech pan z łaski swej zapytuje... Odpowiem, jak będę mógł najlepiej.
— Przyczyną warjacji, jak mi mówiono, było ogromne przerażenie podczas pożaru?
— Wpłynęło to ostatecznie, ale przed tem jeszcze umysł jej zaniepokojony został zajściem pomiędzy mną a jej bratem, zajściem bardzo drażliwem, przy którem była obecną...
— W kwestji pieniężnej, nieprawda?
Paweł de Langenois spojrzał na doktora zdziwiony.
— Tak, proszę pana! Ale skąd pan wie o tem?
— Z niektórych słów, jakie panna Jancelyn wymawia podczas napadów... Powtarza nieustannie liczbę dwudziestu tysięcy franków... Czy panowie rzeczywiście mówili o tej sumie?
— Tak panie... Szło o czek, dany przezemnie pannie Jancelyn, o czek, który sfałszowano i powiększono sumę.
— Fałszerstwo! — wykrzyknął Grzegorz.
— Nie, panie, pomyłka tylko — odrzekł żywo pan de Langenois.
Młody doktor spojrzał badawczo w oczy wice-hrabiego. Zrozumiał odrazu, że z jakiejkolwiek przyczyny, może z obawy skompromitowania Matyldy, wicehrabia nie powiedział prawdy, ale także odrazu zrozumiał, że niepodobnaby mu było przyznać się do tego, co pragnął utaić... To też nie nalegał i wypytywał dalej...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.