Lekarz obłąkanych/Tom II/XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXV.

— Jeżeli podoba się Panu Bogu teraz mnie do siebie powołać, — szepnął słabym głosem pan Delariviére, — umrę już zupełnie spokojny. Przysiągłeś, że czuwać będziesz nad Edmą i Joanną, że będziesz ich opiekunem.
— I dotrzymałbym święcie tej przysięgi, drogi wuju, — odezwał się Leclére, — ale dzięki niebu nie będzie to wcale potrzebnem. Wuj będziesz żył jeszcze długie lata dla szczęścia tych, którzy go kochają.
— Poczciwy z ciebie chłopiec i niech cię Bóg błogosławi! — odezwał się starzec, a uniesiony uczuciem wdzięczności, chwycił obie ręce Fabrycjusza i do ust przycisnął.
Tego zanadto było.
Leclére poczuł dreszcz, ale że zawsze potrafił zapanować nad sobą, pochylił się nad wujem i pocałował go w oba policzki.
— Jestem strasznie zmordowany, — powiedział po chwili bankier, — zdaje mi się, że będę spał trochę. Pozwól mi spocząć, mój drogi.
— Czy nic wujowi nie potrzeba?
— Starzec skinął głową potwierdzająco.
— No to pójdę sobie na pokład — oświadczył Fabrycjusz — ale powrócę wkrótce.
Schował książeczkę z czekami do walizki, zamknął ją starannie, schował klucz do kieszeni i wyszedł z kajuty, mówiąc sobie po cichu:
— Albo się bardzo mylę, albo też spadek po wuju niebawem zostanie otwarty.
Scena, jaką opisaliśmy powyżej, chwilowa owa mianowicie energja pana Delariviére, osłabiła go do najwyższego stopnia. Doktor Bardy przybył wieczorem, skonstatował bardzo znaczne pogorszenie w stanie chorego. Nie tracił jednak jeszcze nadziei. Jako też na drugi dzień rano gorączka się zmniejszyła, zapalenie wcale nie nastąpiło.
Doktor Bardy na serjo myślał już o uzdrowieniu pana Delariviére.
Fabrycjusz, dowiedziawszy się o tem, zadrżał cały, ale zanadto był dobrym komedjantem, ażeby nie umiał ukryć tego, co się w jego duszy działo.
Nadszedł wieczór. Pan Delariviére przepędził dzień stosunkowo spokojnie. Oddech coraz się stawał naturalniejszym, ból w lewym boku nie powiększał się wcale. Fabrycjusz był w jakiemś dziwnem usposobieniu. Od wczorajszego dnia ze sto razy powtórzył już sobie:
— Wuj jest stracony!...
Śmierć pana Delariviére miała mu dać w posiadanie kolosalną fortunę, którą już całą prawie posiadał w swoich rękach, a tu nagle doktor zniszczył najpiękniejsze jego marzenia, mówiąc:
— Bankier będzie żył... ja go ocalę!
Pan Bardy zdawał się być pewnym siebie, co obiecał, spełni zapewne.
— A więc, — myślał Fabrycjusz, — trzeba będzie skazać się znowu na uniżoność i posłuszeństwo, trzeba będzie jeszcze lepiej dopasować do twarzy maskę, która mnie dusi! Muszę się zadowolić ogryzaniem kości wtedy, kiedy cały majątek wuja zaledwie by starczył na zaspokojenie mojego apetytu.
To, co Fabrycjusz nazywał kością do ogryzania, stanowiło okrągłe cztery miljony, przeznaczone mu przez pana Delariviére z prawdziwie ojcowską wspaniałomyślnością.
Nędzny sprzymierzeniec Frantza Rittnera i Renégo Jancelyn myślał o tych ponurych rzeczach, przechadzając się po pomoście Albatrosa, gdy nagle wyrwany został z zadumy sprzeczką dosyć żywą. Zbliżył się prawie bezwiednie do pięciu czy sześciu rozmawiających i dostrzegł pomiędzy nimi kapitana Kerjala.
Tam wszystkich oczy wpatrzone były w horyzont.
— Patrzcie panowie, — mówił kapitan, podając jednemu z towarzyszów lunetę marynarską, którą trzymał w ręku — patrzcie i przekonajcie się sami, że się nie mylę.
— O co idzie? — zapytał się Fabrycjusz.
— Co dostrzegacie tam trochę na lewo od kłębów dymu, rozchodzących się ze statku, z którym minęliśmy się przed chwilą?
— Zdaje mi się, że spostrzegam jakiś niewyraźny punkcik czarny, — odpowiedział patrzący przez lunetę:
— A co ja mówiłem, wykrzyknął z triumfem kapitan, — taki jak ja wilk morski, nie potrzebuje lunety... Taki wszystkiego gołem okiem się dopatrzy.
— Czy ten punkcik czarny byłby tak niebezpiecznym? — odezwał się Fabrycjusz.
— Bardzo się obawiam o to...
— Zapowiada może burzę?
— Jeżeli nie burzę, to przynajmniej grad, straszliwy grad, który za dwie, a najdalej trzy godziny spadnie na Albatrosa.
I kapitan Kerjal opuścił rozmawiających, aby wydać rozkazy swojej załodze w przewidywaniu burzy, którą jako doświadczony stary marynarz napewno przewidywał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.