Lekarz obłąkanych/Tom II/XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXIV.

Nie potrzebujemy wspominać, że Fabrycjusz zasiadł przy łóżku chorego i nie opuścił go ani na chwilę. O dwunastej doktor Bardy odwiedził znowu bankiera. Nie można było powiedzieć, aby pan Delariviére miał się lepiej, choroba jednakże nie zdawała się postępować. Nic się nie polepszyło, ale i nie pogorszyło także. Doktor uznał stan ten za najlepszą wróżbę. Kazał zaprzestać lekarstwa, zapisanego rano i dał inne.
Na drugi dzień pan Delariviére czuł się cokolwiek lepiej.
— No, kochanku — rzekł, wyciągając rękę do siostrzeńca — zostałeś infirmerem? Twoje postępowanie do mnie zmusza cię do ciężkiego obowiązku.
— Czy też wuj może mówić coś podobnego, a nawet myśleć o czemś podobnem? — odparł żywo Fabrycjusz.
— No, mój drogi, pomimo najszczerszego przywiązania do osoby cierpiącej, nie tak to bardzo wesoło siedzieć przy chorym.
— Jestem aż nadto szczęśliwym, kochany wuju, że choć w części się przyczynię do twojego uzdrowienia.
— Uzdrowienia? — powtórzył bankier, potrząsając melancholicznie głową.
— Najpewniejsze ono i nie dalekie.
— Mówisz tak, ażeby mnie pocieszyć.
— Mówię, to, co wiem i w co wierzę, przysięgam ci, kochany wuju, a z resztą takie same jest zdanie doktora.
— Pragnąłbym z całej duszy, abyście się obaj niemylili — szepnął pan Delariviére.
— Niech wuj nie wątpi, nie mylimy się napewno.
— Niestety! — ciągnął ex-bankier — myśl, że jestem zgubiony, tak mnie opanowała, iż jej się pozbyć nie mogę.
— Wuju drogi, odpędźże jak najprędzej od siebie tę myśl złowrogą! — wykrzyknął młody człowiek, — bo ona ci może najwięcej zaszkodzić. Postaraj się zasnąć trochę i nie mów już nic więcej. Doktor zalecił spokój zupełny...
— Pan Delariviére potrząsnął głową i odpowiedział:
— Doktor robi co może, jest to człowiek pełen wiedzy i poświęcenia, ale nauka jego nie przedłuży mi życia ani na jedną sekundę, jeżeli dusza zapragnie zerwać więzy, łączące ją z ciałem.
— Wuj mnie martwi okropnie! — odezwał się Fabrycjusz, — to też zaklinam go raz jeszcze o otrząśnięcie się z tego moralnego upadku, niewytłomaczonego w człowieku tak silnej jak wuj natury!...
— Myśli, które bierzesz za upadek na duchu, trzeba nazwać inaczej, mój kochany siostrzeńcze.
— Jakże je nazwać należy?
— Przeczuciem, mój dobry chłopcze! Jakiś instynkt tajemniczy ostrzega mnie, że nie zobaczę już Francji.
— Ależ mój wuju — zawołał Fabrycjusz.
— Pozwól mi dokończyć, — przerwał pan Delariviére, — Bóg mi świadkiem, że nie obawiałbym się wcale śmierci, gdybym był sam na świecie... Ale odchodzić ze świata zdala od ukochanych istot, zdala od Joanny i Edmy, to rzecz strasznie bolesna.
Dwie duże łzy spłynęły po policzkach bankiera, a po chwili dodał:
— Znasz mój testament. Nie zmieniłem w nim ani wyrazu. Życzę sobie tylko jeszcze, abyś ty, który jesteś synem moim prawie, stał się opiekunem nieszczęśliwej Joanny, abyś czuwał nad nią, tak jak dobry syn nad matką. Jeżeli odzyska zmysły, powiesz jej, że ostatnią myślą moją była ona i ukochana nasza Edma i że usta moje szeptały te dwa imiona w ostatniej mojej chwili. Przysięgniesz mi, że jej to powiesz i że dołożysz wszelkich starań, aby przyspieszyć zupełne jej wyzdrowienie?
— Przysięgam z całej duszy!
— Wierzę ci i dziękuję, ale wymagam od ciebie jednej jeszcze rzeczy...
— O cóż idzie?
— O Edmę.. Jeżeli umrę i jeżeli Joanna pozostanie obłąkaną, córka moja zupełną będzie sierotą na świecie. Ty musisz się nią zająć, ty musisz zastąpić jej ojca i matkę... Przysięgnij mi, że dla tej pieszczotki mojej będziesz pełnym poświęcenia bratem, że postarasz się o godnego dla niej męża, o człowieka, któryby jej szczęście zapewnił.
— Przysięgam ci wuju, — powtórzył młody człowiek, ale przecież żyć będziesz i za kilka dni zobaczysz znowu Edmę i Joannę.
— Dałby Bóg, ażebyś był dobrym prorokiem, ponieważ jednak nie mogę w to uwierzyć, muszę jeszcze jedną rzecz zrobić. Otóż otwórz moją walizkę i podaj mi portfel, w którym znajdują się przekazy na Paryż, płatne na okaziciela i reprezentujące większą cześć mego majątku...
— Co wuj chcesz zrobić? — zapytał zdziwiony Fabrycjusz.
— Chcę je popodpisywać, ażeby w razie mojej śmierci wypłata mogła być dokonaną bez żadnych trudności i formalności.
Fabrycjuszowi, pomimo całego wysiłku, oczy zaświeciły dzikim jakimś blaskiem.
— Jestem ci posłusznym, kochany wuju, — odpowiedział powstając.
Otworzył walizkę, wyjął portfel, który znał już dobrze i podał go panu Delariviére.
— Teraz daj mi pióro i atrament, — powiedział ten ostatni.
— Służę ci, kochany wuju.
Starzec przez kilka minut odzyskał prawie siły. Umaczał pióro w atramencie i ręką prawie pewną położył podpis na każdym przekazie.
Dokonawszy tej czynności, podał portfel swojemu siostrzeńcowi i opadł ciężko na poduszki, przymknął oczy, westchnął i wyciągnął się nieruchomy. Stało się to tak nagle, rysy do tego stopnia się wyprężyły, że Fabrycjusz czemprędzej przyłożył rękę do jego serca, z ohydną nadzieją, że nie poczuje już jego bicia. Omylił się jednakże. Zmordowanie wskutek sceny, jakąśmy opisali, doprowadziło poprostu omdlenie. Trwało ono bardzo krótko. Pan Delariviére otworzył niebawem oczy, a ujrzawszy siostrzeńca, pochylonego nad sobą, wytłomaczył to sobie, zupełnie inaczej, uśmiechnął się i obie ręce łotra przycisnął do swoich piersi.
Fabrycjusz, nędznik przewrotny, ze czci i wiary wyzuty, nie zarumienił się nawet przy tej tkliwej pieszczocie, jak niegdyś zdrajca Judasz przy całowaniu Chrystusa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.