Lekarz obłąkanych/Tom II/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXIII.

Zapukał lekko do drzwi, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wszedł tam niebawem. Nierówny, świszczący oddech wyrywał mu się z piersi. Lekki szmer, jaki powstał przy otwieraniu i zamykaniu drzwi, przebudził starego. Poruszył się i otworzył oczy. Młody człowiek zbliżył się doń i za pierwszem wejrzeniem spostrzegł, że grube krople potu wystąpiły na czoło chorego.
— I cóż! kochany wuju — zapytał — czy czujesz się lepiej?
— Ani lepiej, ani gorzej — odrzekł starzec — czuję łamanie we wszystkich członkach... Czy długo spałem?
— Blisko dwie godziny.
— Któraż jest teraz?
— Około piątej... Zapewne niezadługo podadzą obiad... Czy wuj podniesie się do stołu?;
— Nie, kochane dziecko, idź na obiad sam i pozwól mi spać, aż do jutra rana...
— Więc nic wuj jeść nie będzie?
— Nie. Każ mi przygotować tylko karafkę lemoniady... Niech mi ją przyniosą i postawią ze szklanką na małym
stoliczku obok łóżka... Idź, kochane dziecię i dziękuję ci bardzo za twoją troskliwość...
Pan Delariviére podał rękę Fabrycjuszowi, a ten zauważył, że jest rozpalona.
— Ależ wuju, wuj ma gorączkę...
— Być może, ze zmęczenia, noc spokojnie przespana, usunie ją na pewno...
Młody człowiek opuścił kajutę, wydał rozkaz usługującemu chłopakowi i poszedł potem na obiad. Stół Albatrosa był wyśmienity. Pasażerowie klasy pierwszej w liczbie dwudziestu osób, składali prawdziwie kosmopolityczne towarzystwo. Rozmaitość kostjumów i języków czyniła zebranie bardzo oryginalnem. Widać tam było i Amerykanów i Anglików, Hindusów i Niemców, Hiszpanów i Chińczyków, a także misjonarza francuskiego, który przed laty dwudziestu opuścił ojczyznę, rodzinę, przyjaciół i znajomych, aby z narażeniem życia szerzyć naukę Chrystusa wśród dzikich plemion Ameryki południowej. Powracał do Francji zestarzały, posiwiały, zgarbiony wiekiem, ale z największym zapałem i błagający Boga o nowe siły i możność powrócenia znowu do spełnienia wzniosłego dzieła.
O ósmej Fabrycjusz wstał od stołu, zapalił cygaro i wyszedł na pokład, żeby odetchnąć orzeźwiającem wieczornem powietrzem. Zmrok zapowiadał noc przepyszną. Fabrycjusz oparł się o poręcz i w zamyśleniu patrzał, na jasne smugi, jakie statek pozostawiał poza sobą, a z jakich zdawały się wytryskiwać miljardy iskier fosforycznych.
— Mój wuj łudzi się swoim stanem, — dumał ten młody człowiek — jest mu daleko gorzej, aniżeli przypuszcza... Jest po prostu bardzo chorym... Gdyby umarł, cały majątek miałbym w ręku... Zostałbym miljonerem... Głupstwo!... nie chcę o tem myśleć wcale... bo mógłbym zwarjować... I stał przez całą godzinę prawie nieruchomy, milczący, wpatrzony w powierzchnię morza, które zaczynało falować lekko pod podmuchem zrywającego się chłodnego wietrzyku nocnego. Zaczął przechadzać się po pomoście tam i napowrót dużemi krokami, tak chodził blisko godzinę znowu, jak gdyby się ogłuszyć pragnął, a potem zeszedł do kajuty i spać się położył. Nazajutrz równo ze dniem porwał się na nogi i blady, ze ściągniętą brwią, rozpoczął znowu przechadzkę. Dopiero, gdy wskazówka na zegarku pokazała godzinę ósmą, udał się do kajuty, zajmowanej przez pana Delariviére. Starzec obrócił głowę, żeby zobaczyć, kto przyszedł.
Fabrycjusz zbliżył się szybko do łóżka i zapytał:
— Jakże się wuj dzisiaj miewa?
— Obawiam się, czy nie daleko gorzej jak potrzeba... — odrzekł bankier głosem słabym, zaledwie zrozumiałym.
— Noc wuj przepędził nie dobrze?
— Prawie, że nie zamrużyłem oczu... Oddycham z wielką trudnością, a ten ból w lewym boku straszliwie mi dzisiaj dokucza.
— Ah! — wykrzyknął Fabrycjusz, — trzeba sprowadzić doktora, który jest na okręcie.
— Dobrze... chętnie go przyjmę... z pewnością mi ulży.
Fabrycjusz wyszedł z kajuty. Na schodach, prowadzących na pokład, spotkał kapitana Kerjola.
— Gdzie pan tak spieszysz? — zapytał.
— Po doktora.
— Czyż wuj zachorował?
— Nawet bardzo, okropnie jestem zmartwiony...
— A! do djabła!
Kapitan wydał rozkaz jednemu z majtków, a w dwie minuty potem doktor Bardy, stary praktyk, człowiek głębokiej nauki i wielkiej inteligencji, przyszedł do chorego z Fabrycjuszem. —
Popatrzył, wypytał się, obsłuchał i od razu wiedział, z jakiego rodzaju cierpieniem walczyć mu przyjdzie.
Choroba była istotnie bardzo groźną. Ex-bankier dostał zapalenia płuc.
Potrzeba było natychmiast położyć wizykatorję na bolącej części piersi. Doktor Bardy sam się tem zajął, sam przygotował także lekarstwo, które Fabrycjusz podjął się dawać wujowi co kwadrans, i odszedł.
Kapitan Kerjal oczekiwał na niego, ażeby się czego dowiedzieć.
— No, cóż, — zapytał, zatrzymując go w przejściu. — Co pan myślisz o panu Delariviére?
— W tej chwili jest źle bardzo.
— Ach! — wykrzyknął kapitan, — gdyby nastąpiło nieszczęście, ten biedny, młody jego siostrzeniec chybaby zwarjował z rozpaczy.
— Bardzo możnaby się tego obawiać, — dodał doktor, — bo jak się zdaje, kocha on wuja, jak rodzonego ojca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.