Lekarz obłąkanych/Tom III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Pozostawiliśmy Fabrycjusza w małym saloniku Grzegorza, czytającego dzienniki i oczekującego na pannę Baltus. Po kwadransie młoda dziewczyna weszła do saloniku i odezwała się do narzeczonego:
— Chodźmy do ogrodu. Śniadanie zaraz podadzą, jak tylko doktór obejdzie zakład.
Weszli w cienistą aleję. Paula oparta na ramieniu Lecléra nie odzywała się wcale, tylko od czasu do czasu patrzyła mu w oczy z czułością. Fabrycjusz pierwszy przerwał milczenie. Pochylił się do uszka młodej kobiety i szeptał jej po cichutku:
— Jakby to pięknie, jak rozkosznie było, kochana Paulo, gdybyśmy tak zawsze byli razem i sami, jak w tej chwili.
— Czy pewnym jesteś, że by ci się to nie znudziło? — zapytała z uśmiechem dziewczyna.
— Czy pewnym jesteś! — wykrzyknął Fabrycjusz. — Ależ! ja całe życie u nóg twoich pragnąłbym przepędzić...
— Naprawdę?
— Przysięgam ci!...
— Nigdy się nie zmienisz?
— Nigdy!.. Chyba... żeby cię coraz bardziej kochać, bo ty dla mnie pozostaniesz najpiękniejszą i najlepszą kobietą na świecie...
— Mogę ci wierzyć?...
— Jesteś przekonaną o tem!... Niewiara byłaby krzywdą i niesprawiedliwością.
— Nie... nie... nie wątpię — szepnęła młoda dziewczyna — i jeżeli mnie kochasz z całego serca, ja cię z całej duszy mojej miłuję.
Fabrycjusz ujął rączki panny Baltus i długo je do ust przyciskał. Na średnim palcu lewej ręki nosił on zawsze pierścionek, z pięknym, kosztownym brylantem, podarek pana Delariviére. Paula spojrzała przypadkiem na ten pierścień.
— Ćoś zrobił z brylantem? — wykrzyknęła.
Siostrzeniec bankiera spojrzał na rękę swoją. W pierścionku kamienia nie było.
— Czyś go zgubił — zapytała młoda dziewczyna.
— Widocznie — odrzekł Fabrycjusz.
— Ale gdzie?
— Sam nie wiem.
— Wrócimy się, jeżeli chcesz? Może go odnajdziemy.
Nareszcie zawrócili, tą samą drogą, z oczami w piasek alei zwróconemi.
Czy pewnym jesteś, że ci brylant nie wyleciał zanim tu przyjechałeś?
— Nie umiem odpowiedzieć... Nie wiem, jakim sposobem stać się to mogło.
— Czy brylant był znacznej wartości?
— Wartość jego nie przechodziła dwunastu do piętnastu tysięcy franków, ale pamiątka to po biednym kochanym wuju i dla tego był nieocenionej dla mnie wartości...
— Pojmuję... pieniądze w takim razie nic nie znaczą... Może odnajdziemy zgubę.
— Być może, ale wątpię... Wypadł zapewne tutaj, i musiał się zagrzebać gdzie w piasku... Jeżeli na ulicy, znalazca z pewnością nie wróci.
— Szukajmy jeszcze.
— Na co się to przyda, skoro już przeszliśmy całą drogę
Młoda para doszła rzeczywiście do pawilonu, z którego wyszła przed kwadransem.
— Ach! — zawołała Paula — otóż i pan Grzegorz.
Młody doktór wychodził właśnie z pomocnikiem swoim Schultzem z zabudowań warjatek. Ukłonili się Pauli i Fabrycjuszowi i zaraz się do nich przyłączyli.
— Kochany doktorze, rzekła Paula, czekaliśmy na ciebie, aby pójść do naszych kochanych chorych.
— Jestem na rozkazy... Czy zaczniemy od pani Delarlviére, czy od panny Edmy.
— Od pani Delariviére, jeżeli pani pozwoli...
Weszli na schody pawilonu. Doktór Schultz postępował pierwszy. Paula, trzymając pod rękę Fabrycjusza, rozmawiała z Grzegorzem.
— Doktór pomocnik otworzył drzwi do pokoju Joanny i wykrzyknął zdziwiony.
— Co to takiego? — spytała zaniepokojona Paula.
Schultz nic nie odpowiedziawszy poskoczył ku Joannie.
Biedna warjatka siedziała na łóżku zmieniona strasznie. Policzki miała zapadłe, oczy podsiniałe, nieruchomie zapadnięte, palce kurczowo szarpały kołdrę.
— Widzi pan... widzi pan — mówił doktór pomocnik.
Grzegorz stał przy łóżku pani Delariviére.
Fabrycjusz i Paula zbliżyli się także: zdziwieni i na pozór wzruszeni oboje.
— To chyba atak — zauważył doktor Schultz.
— Nie przypuszczam — odrzekł Grzegorz Vernier — w napadzie rzucałaby się, mówiła, a tymczasem zaledwie się może utrzymać i nie jest w stanie jednego słowa przemówić.
Cóż to więc?
Fabrycjusz rzucił okiem na karafkę, która stała obok łóżka. Karafka była próżną.
— Zanadto się pospieszyłem — pomyślał nędznik — najlepszy sposób uniknięcia podejrzeń to zmniejszenie dozy.
Grzegorz wziął rękę Joanny i zaczął puls badać.
— Puls jest przyspieszony, nierówny, zęby zaciśnięte, powieki szeroko rozwarte, wszystkie muskuły naprężone jak przed atakiem epilepsji!... Cóż to znów za dziwny fenomen — powiedział do siebie.
Nagle Joanna się poruszyła, ręką potarła po czole, jakby chciała odpędzić trapiące ją widziadła.
— Doznaje halucynacji! — odezwał się doktór Schultz.
— Nie dałeś jej pan nic innego nad to, co przepisałem? — zapytał Grzegorz.
— Nic a nic, panie dyrektorze.
— Sam pan przyrządzał napój?
— Sam.
— Doktorze — odezwał się Fabrycjusz — strasznie jesteśmy zaniepokojeni!... Co to takiego?... Czy to co groźnego?
— Mam nadzieję, że nie — odrzekł Grzegorz.
— Ale pewnym pan nie jesteś?
Niepodobna mi tak od razu zdać sobie sprawy z tego niespodziewanego symptomatu...Nie wiem czego chora doświadcza, a nie mogę spodziewać się od niej żadnego objaśnienia...
— Chce coś mówić — odezwała się żywo Paula.
Joanna widocznie się siliła, poruszała ustami, ale nie mogła wydać żadnego głosu. Po chwili uspokoiła się znacznie.
Oczy nabrały mniej osłupiałego wyrazu, muskuły zwolniały. Przyłożyła rękę do wilgotnego od potu czoła i zdołała wyszeptać:
— Tu:
— Czucie powraca — odezwał się Grzegorz — biedna chora pokazuje, gdzie jej najwięcej dokucza.
Przyłożył rękę do rozpalonej głowy Joanny.
— Kompresy z zimnej wody przyniosą jej wielką ulgę...
— Czy nie dobrzeby było spróbować prysznicu? — zapytał Schultz.
— O nie, przynajmniej nie w tej chwili... puls się uspakaja... duszność ustaje... Teraz mogę zaręczyć, że nic jej nie będzie.
— Dzięki Bogu! — szepnęła panna Baltus, która od samego wejścia do pokoju nie oddychała już prawie.
— Co pan dyrektor każe zrobić? — zapytał pomocnik.
— Kompresy tylko z zimnej wody i nic więcej.
— Tej nocy — mówiła Paula nie mogłam spać... i zdawało mi się, że słyszałam jakiś szmer w pokoju Joanny,
Fabrycjusza przeszły dreszcze.
— Szmer — powtórzył Grzegorz. — A jakiego rodzaju był ten szmer, proszę pani?
— Zdawało mi się, że ktoś chodził po pokoju...
— Niema w tem nic nadzwyczajnego... Pani Delariviére mogła wstać z łóżka i chodzić...
— Pić — szepnęła Joanna — pić.
— Zaraz dostaniesz pani pić — odpowiedział Grzegorz, przykładając rękę do czoła Joanny — ale najpierw powiedz, czy jeszcze cierpisz bardzo.
Joanna wstrząsnęła głową.
— Już nie cierpisz?...
— Nie... tylko pić mi się chce.
— Czy głowa bardzo bolała?
— Bardzo... tak... boję się... Widziałam...
— Co takiego?
— Ducha ciemności... był tu w nocy... miał krew na rękach... nalał mi krwi... Czuję jeszcze smak krwi na ustach.
Fabrycjusz blady był jak śmierć. Ręce mu się trzęsły.
— Malignę ma... — powiedział.
— Tak, ale spokojną, bez szaleństwa, bez furji — odrzekł Grzegorz, na nieszczęście, to rzecz nieunikniona i tak będzie aż do zupełnego wyzdrowienia. Teraz potrzeba, żeby wypoczęła... Pozostawmy ją samą... Panie Schultz, każ pan podać zwykły napój. Czekać będę na pana o dwunastej w gabinecie u siebie... Naradzimy się... musimy dojść przyczyny tego nadzwyczajnego podniecenia, które, jak się zdawało, ustało już zupełnie.
— Stawię się, panie dyrektorze.
— A teraz — ciągnął Grzegorz — chodźmy do panny Edmy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.