Lekarz obłąkanych/Tom III/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.

O dwunastej minut dwadzieścia pięć, pociąg wyruszył do Hawru, unosząc Klaudjusza Marteau, małego Piotrka i Laurenta. Trzej podróżni znajdowali się sami w jednym z przedziałów klasy drugiej. Każdy z nich usiadł sobie w kąciku przy oknie, mały Piotrek naprzeciw Klaudjusza. Laurent zapalił cygaro, bo nie zwykł był niczego sobie odmawiać. Ex-marynarz wyciągnął z kieszeni fajkę i kapciuch,
— Słowo daję, że trzeba wypalić.
— Ja ci dałem dobry przykład — odezwał się Laurent — a nawet ofiaruję ci cygaro.
— Dziękuję panu...
— Dla czegoż robisz ceremonie?
— Bo przekładam starą moją fajkę glinianą ponad wszelkie cygara, lubo znam się na nich dobrze! Paliłem w Havannie takie, jakich tutaj niema z pewnością.
— Palże sobie zatem fajkę.
— To bardzo przyjemna rzecz podróże koleją — powiedział Klaudjusz — nie męczy się człowiek wcale.
— Prawda — odrzekł Laurent — zwłaszcza, że nie pilno nam znów tak bardzo, skoro jedziemy do Hawru, aby zobaczyć morze?
— Licho tam nie pilno — powtórzył Klaudjusz na kupno statku i powrócenie wodą, to ośm czy dziesięć dni nie jest wcale za dużo.
No! nie tylko ośm albo dziesięć, ale dwanaście lub piętnaście dni pozwolić sobie możemy.
Marynarz zaśmiał się głośno.
— Ależ pan Fabrycjusz nie byłby z tego zadowolony.
— Pan Fabrycjusz nie miałby nic przeciwko temu... Sam mi owszem dał do zrozumienia, że nie potrzebujemy się spieszyć tak bardzo. Ma zamiar sam także odbyć małą podróż...
— A myśli także się wydalić?...
— Na dni piętnaście... — dosyć zatem, ażebyśmy znaleźli się w Neuilly na czas jego powrotu.
— Doskonale!... skoro można przedłużyć urlop, to skorzystajmy z tego...
Klaudjusz potarł zapałkę, zapalił fajkę, usunął się w tył i zaczął palić spokojnie. Szukał jakiego łatwego i pewnego sposobu na opuszczenie w drodze Laurenta bez obudzenia jego podejrzeń i na niespodziewany powrót do Paryża. Nagle twarz mu się rozjaśniła. Znalazł taki sposób. — Pociąg, którym jechali, nie zatrzymywał się wcale pomiędzy Paryżem a Mantes. Bordeplat wiedział o tem i na tem to osnuł plan, który miał go uwolnić od nadzoru, narzuconego mu przez Fabrycjusza. Aby tego dokonać, potrzeba było wysiąść w Mantes pod jakim zmyślonym pozorem, bo od Mantes do Paryża było półtorej godziny jazdy i łatwo było powrócić przed nocą. Milczenie zaczęło dokuczać Laurentowi, który z natury był trochę gadułą.
— Co u licha tak siedzisz cicho w kącie i nie odzywasz się ani słówka? — zapytał Klaudjusza, — o czem tak myślisz zawzięcie?
— A o tem, co mi pan powiedział przed chwilą, o wolności, jaką nam nasz pan pozostawił.
— Patrzcie! patrzcie! możnaby sądzić, że cię to bardzo nęci....
— Doprawdy, że tak, i gdybym wiedział o tem przed wyjazdem...
— To co?
— Tobym był panu zaproponował, ażeby się w Mantes zatrzymać...
— Po co? — To wcale nie taka pociągająca miejscowość...
— To też. bylebyśmy przeszli tylko miasto, od którego o małą godzinkę drogi mieszka mój wuj, poczciwy bardzo człowiek, u którego zabawilibyśmy dzień jeden.
Uśmiech zarysował się na ustach Laurenta, a oczy mu zabłysły. Klaudjusz uprzedzał życzenia Fabrycjusza i sam dostarczał sposobności przedłużenia pobytu.
— A! — odezwał się intendent, udając jaknajlepiej potrafił obojętność — masz wuja w okolicy Mantes.
— Tak, panie Laurent, rodzony brat nieboszczyka mojego ojca...
— I sądzisz, że się nie przestraszy, gdy mu tak niespodzianie trzy osoby na kark spadną.
— Taki dzielny człowiek, jak mój wuj, nigdy się niczem nie przestrasza! Nie posiadałby się z radości, a ciotka... z dziesięć razy mi już pisała, żebym u nich zamieszkał, jeżeliby mi się podobało... Włościanie oni, ale mają ładne gospodarstwo i ładne stare luidory w pończosze... ludzie przytem bardzo uczynni, prawdziwe złote serca!... Co to byłaby za radość!.. Wuj z pewnością wydobędzie z piwnicy i najstarsze wino i najlepszy koniak. Ciotka poukręca łby kurom, gęsiom i kaczkom, zarżnie królika i upiecze ciasta... Nie jestem za bardzo łakomy, ale na samą myśl ślina mi idzie do gęby.
— Sapristi!... i mnie także! — wykrzyknął Laurent. — No, ale cóż nam przeszkadza pokosztować win twojego wujaszka i królików twojej ciotki?
— Ba, odrzekł Klaudjusz — wziąłeś pan bilety do Hawru, tobyśmy je stracili...
— Bagatela! — odpowiedział intendent — cały kram czterdzieści pięć franków, a pan Fabrycjusz nie dba o takie drobiazgi... Przyjmuje on moje rachunki bez przeglądania, bo wie, że nie umiem nadużywać zaufania. Jak się nazywa okolica, gdzie wuj mieszka?
— Brolly. — Mała wioska w pośród zieleni drzew, gdzie pełno dziewcząt prześlicznych.
— Brawo! To tem bardziej mnie zachęca. — Pojedziemy do Brolly i jeżeli zostaniemy przyjęci tak jak powiadasz, przepędzimy tam choćby całe dwa dni nawet.
I Laurent zacierał ręce zadowolony ze swej zręczności.
— Skoro mamy wysiąść w Mantes, bądźmy w pogotowiu, bo pociąg zaraz tam przystanie, bierzmy nasze walizki w ręce — rzekł Klaudjusz.
Ledwie to wypowiedział, maszyna zaświstała i pociąg zwolnił bieg, wjeżdżając na stację. Klaudjusz wyskoczył pierwszy, za nim młody Piotrek, a na ostatku Laurent wysiadł z powagą i godnością, jaka przystała człowiekowi tak wysokiego stanowiska.
— Zanim odejdziemy zauważył marynarz — potrzeba się dowiedzieć, o której godzinie odchodzi pociąg, żeby się umieć na wsi zorjentować.
— Masz rację...
— Poczekajcież na mnie parę minut, to pójdę się dowiedzieć...
Klaudjusz poleciał do kancelarji naczelnika stacji, którego zastał czytającego dzienniki.
— Przepraszam pana — odezwał się ex-marynarz, salutując po wojskowemu — chciałem prosić o objaśnienie...
— O jakie, kochany zuchu?
— A to, proszę pana, w których godzinach przechodzić będą pociągi do Paryża?
— O siódmej minut pięć...
— Dziękuję panu...
I Klaudjusz powrócił do kompanii.
— No cóż? — zapytał Laurent.
Marynarz podał jakąś godzinę, jaka mu przyszła na myśl.
— Doskonale! — odrzekł intendent — będziemy wiedzieli, jak się stosować.
— Tylko — wtrącił Klaudjusz — jest pewna okoliczność.
— Jaka?
— Omnibus, odchodzący do Brolly, przyjeżdża na stację dopiero o piątej wieczorem...
— To nie takie znowu nieszczęście... Dla zabicia czasu, obejrzymy sobie miasto...
Wyszli ze stacji ku wielkiemu zdziwieniu urzędnika kolejowego, któremu oddano w Mantes bilety, do Hawru kupione.
— Gorąco — odezwał się Laurent... — zapraszam cię na szklankę piwa... Oto jakiś nie źle wyglądający hotel z restauracją... Wstąpmy...
Intendent poszedł naprzód. Klaudjusz ciągnął za nim z małym Piotrkiem. Nagle marynarz zachwiał się, krzyknął i przykląkł na jedno kolano. Laurent się zawrócił i zapytał:
— Co się stało?
— Głupstwo — odpowiedział Klaudjusz — źle stanąłem na jakiś kamień. W pierwszej chwili zabolało mnie bardzo, a nawet i teraz boli jeszcze, ale to tylko zwichnięcie... — mówiąc to marynarz usiłował się podnieść, ale znowu krzyknął z bólu.
— Do pioruna! — skręciłem nogę w kostce!...
— Ach! mój Boże! mój Boże! — wyrzekał Laurent — skręciłeś nogę... co za nieszczęście. Gdybyśmy byli nie wysiadali, nie byłoby się stało nic podobnego.
Tak wyrzekał głośno, a po cichu myślał sobie:
— A to się przytrafiło w samą porę. To lepiej niż wszystko posłuży do przedłużenia podróży...
— Nieszczęście! — zaczął Klaudjusz. — Cierpię jak potępieniec!.. Do pioruna!.. Pomóżcie mi się podnieść... Muszę dziwnie wyglądać, jak ptak złapany jedną nogą w sidła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.