<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Literatura
Pochodzenie Nowele i szkice
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LITERATURA.
Panu Kazimierzowi Zdziechowskiemu
te kilka słów o przedmiocie
wspólnie nam drogim — przesyłam.

Skąd przybywa? Jak powstaje? Co czyni i na co potrzebna?
Ściele się po świecie ludzkim szara równina codziennych potrzeb i robót, obarczają go ciężkie głazy ograniczoności, samolubstwa i lenistwa, rozlewają po nim strumienie niszczących lawin wulkaniczne wzgórza żądz, szałów, namiętności.
I jest w głębinach tego świata, pod szaremi, kamienistemi, spalonemi warstwami utajone królestwo świetliste, przeczyste, pełne zdrojów leczących, drzew śpiewających, balsamów gojących, ziarn rodzajnych, polotów wysokich i lekkich, przeczuć na ziemi tu czegoś, co jest za nią i — nad nią.
To królestwo ducha ludzkiego, tajemnicze i nieśmiertelne, w którem przebywają piękne, dobre i dobroczynne wieszczki.
Nie wiedzieć skąd powstały i nie wiedzieć z jakich pierwiastków i dla jakich ostatecznych celów dźwignęło się ich królestwo, ale czyste i wyniosłe, ze skrzydłami u ramion, pracując w niem one nieustannie, przędąc, tkając, na czarodziejskie rószczki swe zwijając promienie ideałów. Potem wychodzą na świat ludzki, cudowne przędziwa i tkaniny po nim rozciągają i to sprawiają, że nie jest on samem tylko piekłem lub samym śmietnikiem, lecz, choć powoli i z trudem, staje się polem uprawnem, ogrodem kwitnącym, czemś, po czem błądzą wprawdzie ciemności, lecz nad czem świeci nadzieja.
Stamtąd przybywa ona. Niepodobna powiedzieć, jakim sposobem, z jakich pierwiastków i dla jakich ostatecznych celów powstaje, ale stamtąd, z tajemniczego królestwa ducha przybywa i jest piękną, dobrą, dobroczynną wieszczką.


∗                         ∗

Nie przybywa nagle, nigdy nie zjawia się odrazu dorosła i dorodna. Rodzinną glebą jej jest duch ludzki i jak wszystko na ziemi ma ona porę spoczywania w rodzinnej swej glebie pod postacią ziarna, a potem kiełkowania, wzrastania i kwitnięcia.
Najciekawszy, bo na zawsze napewno w przyczynach swych nieodgadniony, jest moment, w którym pierwszy jej kiełek powłokę ziarna przedziera i na świat się ukazuje.
Ci, którzy aż do dna i do ostatniej nici materjalizować ludzkość usiłując, w oddziaływaniu na nią czynników tylko materjalnych szukają klucza, rozwiązującego zagadkę jej dziejów, będą mieli trudność nieprzezwyciężoną w wytłumaczeniu tego momentu przez wahanie się cen i zarobków, stosunków pracy do kapitału, rolnictwa do przemysłu i t. p. Jest w tym momencie coś więcej nad to wszystko, coś natury wcale innej, coś wcale niedostępnego dla ołówka, który liczy pieniądz i dla szali, które ważą chleb i mięso.
Oto czasy odległe, przeszłość przedwiekowa. Naród znajduje się w chwili życia swego zawiązkowej, do liścia w pąku, czy do dziecka o niewyraźnych rysach podobny. Nic w nim jeszcze niema wykończonego, dorosłego; lecz wszystko: budowa miast i wsi, uprawianie roli, sposoby zamieniania płodów pracy, praca sama, myśl, wiedza zaledwie są rozpoczęte, naszkicowane, ułamkowe, uciążliwe i błądzące. Składa się z ludzi, z których każdy jest zaledwie szkicem przyszłego człowieka.
W zarannej tej porze wyszedł na niwę rolnik i pługiem pierwotnie zbudowanym rznąć począł w grube zmarszczki ciemne oblicze niwy. Twarz jego nisko ku obliczu temu pochylona, barwą do niego podobna; kroplami znoju świecąca. Jednak, podniósł raz głowę i długo już nie pochylał jej nad ziemią. Ręce od pługa mu odpadły, stopy wryły się w zagon, oczy tkwią w krzaku, który u brzegu niwy pod zielonym gajem stoi cały w złocie słońca i w białości kwiecia. To rozkwitły krzak kaliny, żaden dla rolnika dziw, bo widział go on już nieraz. Ale widział — nie widząc. Teraz widzi i patrzy. Zarazem słucha, gdyż niedaleko od kaliny, w gaju, śpiewa słowik, również żaden dla rolnika dziw, bo słyszał śpiew ten nieraz. Ale słyszał — nie słysząc. Teraz słyszy i słucha.
Zupełnie niewiadomo dlaczego dziś właśnie, ale nie wczoraj lub przed rokiem, lub jutro i w rok później, zobaczył i usłyszał, począł patrzeć i — słuchać. Zupełnie niewiadomo, dlaczego w nim samym, w głucho-milczącem dotąd jego wnętrzu, odzywać się zaczynają nuty jakieś, zrazu niewyraźne, niby rozkoszne, niby smutne. I sam uczuwa się szczęśliwym i smutnym, zupełnie nie wiedząc, skąd powstają w nim rozkosz i smutek. Do myśli przychodzą mu słowa dziwne i jeszcze dziwniejsze zbiegi słów, prowadzą za sobą inne, jeszcze inne, które go, nie wiedzieć dlaczego zachwycają i które usiłuje, nie wiedzieć poco, w pamięci zachować, jak skarb niespodzianie znaleziony. Chwyta za pług, lemiesz zatapia w ziemię, orze znowu, lecz nuty i słowa raz powstałe nie przestają mu rozbrzmiewać i rozmnażać się w głowie, w piersi, w słuchu i, gdy dzień minął, w wieczornej porze odpoczywania natury i ludzi, od progu chaty jego płynie na wieś całą pieśń o kalinie i słowiku, nigdy dotąd niesłyszana, teraz słuchana chciwie i na szerokiej przestrzeni przez różne głosy wkrótce powtarzana.
Tego samego roku, albo może w rok czy w kilka lat później, w pobliżu wsi innej, w sąsiednim zamku pańskim stała się rzecz niesłychana, niewidziana, rzadka, straszna: pani zabiła pana. Wszyscy usłyszeli o tem, przeżegnali się z przestrachem, wstrząsnęli głowami z podziwieniem, do swoich robót, trosk, zabaw odeszli — i zapomnieli.
Jeden tylko we wsi człowiek do niczego swego długo nie powracał i, chociażby dni upływały — nie zapominał. Jakby go coś olśniło, jakby coś w niego uderzyło, nagle i mocno. To błyskawica namiętności ludzkiej przeleciała mu przed wzrokiem i tragizm zbrodni młotem o mózg uderzył. Czerwone smugi i ponure cienie przed oczyma jego po zamku pańskim błądzić poczynają. Widzi śród nich pana-rycerza, powracającego z wojennej wyprawy, panią z nożem w ręku, rumaków, na których z ogniem gniewu i zemsty na twarzach przyjeżdżają »bratowie« pana, grób zamordowanego, z którego wyrastają czerwone kielichy lilij. Czy tak było w rzeczywistości, albo inaczej, nie wie, ale wie, że tak widzi, a widzi z taką mocą, że innym pokazywać musi. Pokazuje słowami to, co widzi i, jak widzi, opowiada. Wiele uszu opowiadania jego słucha i wiele ust powtarzać je zaczyna.
Gdzieindziej, wyrobnik ubogi spotyka się w drodze z hufcem rycerskim, który od złota i stali błyszczy, kopytami rumaków po ziemi grzmi, sztandarami rozwianemi w powietrzu szumi, twarzami jasnemi od radości, groźnemi od siły, jak słońcami świeci. Coś z tej siły i coś z tej dziarskości, z tej dumy i z tego triumfu przenika do piersi, szarą sukmaną okrytej, i zaczyna ona cieszyć się nie swoją radością, pysznić się nie swojemi zwycięstwami, drżeć, wzbierać, śmiać się, szaleć, aż wybucha nutą męstwa i triumfu, słowami uwielbienia, chwalby i — powstaje, rozlega się po świecie pieśń rycerska, wojenna, szumna, dumna i wesoła, z echami jęków ludzkich i dzwonów pogrzebowych na dnie.
To samo i tak samo dzieje się wszędzie: w świątyniach, w głuchych lasach, na szczytach gór, na szumiących wysokiemi trawami rozłogach stepów, w rozdołach wąwozów, które zielone wrota nad brzegami rzek błękitnych otwierają, u ognia trzaskającego w izbach zacisznych, gdy na dworze wichry zimowe z zawiejami śniegowemi wyjące tańce zawodzą, u kolebek dzieci, nad mogiłami wcześnie pomarłych kochanków, na widok przelatujących orłów i sokołów, przy żałosnych okrzykach jaskółki, wijącej się w szponach jastrzębia, przy odgłosie wielkich zbrodni, wielkich bólów i wielkich poświęceń, przed obrazem sierocej niedoli, matczynej miłości, niewieściego wdzięku.
Aż z biegiem czasu, rojem powstają w kraju, rozplątują się po kraju: hymn, epos, baśń, powieść, pieśń religijna, wojenna, miłosna, na różnych strunach serca ludzkiego wygrywana pieśń liryczna.
Żadnymi znakami, na żadnej tkaninie jeszcze nie utrwalane, przez usta ludzkie tylko powtarzane, odmieniane, wzbogacane, w pamięciach ludzkich one tkwią i jak potok ze szczytu górskiego, po skłonach czasu, z pokoleń na pokolenia spływają, wzbierając i śpiewając.
Dlaczego stało się to przez tych ludzi, nie przez innych, w tej godzinie życia tych ludzi, nie w innej? Tajemnica. Nie odsłonią jej istoty ceny rynkowe, ani warunki żywnościowe, ani stosunki pomiędzy pracą i płacą, pomiędzy różnymi sposobami zdobywania przez pracę kawałków chleba i mięsa. Jednostajne ich kawałki mieli wszyscy rolnicy, którzy owego ranka z pługami wyszli na pole, jednostajnie twarze ich świeciły od znoju i jednostajna przestrzeń dzieliła ich oczy i uszy od kwitnącej pod gajem kaliny i śpiewającego w gaju słowika. Jeden tylko zaśpiewał o kalinie i słowiku.
Coś było w duchu ludzkim, co spało i obudziło się, obudziwszy się, westchnęło ku nieznanemu, wiecznemu, nieskończonemu i, przemocną tęsknotą zdjęte, rozmodliło się, rozkochało się, rozszlochało i rozśpiewało.
Ziarno, tkwiące w glebie tajemniczej, wyszło ze stanu spoczynku i — zakiełkowało. Urodziła się literatura.
Urodziła się na nizinach społecznych. Wszędzie i zawsze tak się rodzi. W pierwotnych formach teatralnych, któremi zabobonny gmin grecki cześć swą dla pijanego Djonizjusza objawiał, tkwił w zawiązku potężny tragizm Eschylosa i subtelna, jak sól atycka, ironja Arystofana. Grubjańscy mieszczkowie, którzy o wiele wieków później, w jarmarcznych przebraniach, tłumom u wrót kościelnych zgromadzonym przedstawiali Herodów, djabłów, złych starostów, przekupnych sędziów, gadatliwe kumotry i kościste śmierci, praszczurami byli, właściwie pierwszymi rodzicielami Szekspirów, Moljerów, Fredrów. Utrzymują niektórzy, że przed olbrzymim Homerem istniał rój maluczkich homeroidów, którzy zgromadzili wszystko, czego było potrzeba dla zbudowania gmachów nieśmiertelnych, noszących imiona: Iljada i Odysea. Chancer, Dante, Lopez, Ronsard, Rey z nizin społecznych podjęli tam już odkrytą rudę mowy, myśli i uczucia, z której dobywać mieli ich złoto.
Każdy naród, dziś posiadający literaturę wielką, pierwsze początki jej zawdzięcza swojemu ludowi.
Mieszkańcy wysokich punktów społecznych zatrudnieni byli budowaniem państwa, wojskową jego obroną i potęgą, naśladowaniem tego, co stworzyła była przeszłość umarła. Lud nie znał przeszłości umarłej, żył oko w oko z przyrodą, dźwigał z brzemion ludzkich dolę najciernistszą. Gruntem zaś, z którego najobficiej i najkonieczniej wytryskuje pieśń, są: przyroda i cierpienie.
Oto — jak ona powstała.


∗                         ∗

A teraz, co czyni?
Na wysokich punktach społecznych, znajdują się z biegiem czasu oczy bystrzejsze, słuchy czujniejsze, serca czulsze i głowy większe, pojemniejsze nad inne, które wpatrywać się zaczynają w żywe oblicze przyrody, w żywe głębie współczesnych dusz i losów, piją z nich żywe uczucia i opiewać je zaczynają mową żywą. Wtedy kiełek, na nizinach społecznych wyrosły, przeniesiony zostaje na rolę, już przez różne dobre wieszczki ludzkości uprawioną i szybko przechodzi w stany wzrastania, rozgałęziania się, rozkwitania i kwitnięcia.
W stanach tych będąc, co literatura czyni? Rzeźbi, maluje, śpiewa.
Że śpiewa, każdy to słyszeć i z łatwością pojąć może, bo śpiew to kombinacja, koordynacja i modulacja dźwięków, a słowo to dźwięk.
Lecz jakim sposobem można bez farb, pendzla, dłuta malować i rzeźbić, rzecz to nieco zawikłana i głęboko w tych procesach, którymi duch ludzki działa, osadzona. Na tę czynność dobrej wieszczki, potajemną i złożoną, rzut oka zbytecznym może nie będzie.
Otóż, w robocie poetyckiej, czy do poetyckiej przybliżonej, pierwszym początkiem jest — wizja. Poeta, wzrokiem wewnętrznym, który jest wyobraźnią i czemś więcej jeszcze: odgadywaniem, przenikaniem, harmonizowaniem i dopełnianiem rysów i kształtów, widzi przedmiot dla zmysłowego wzroku jego nieobecny. Wizja ta, jak iskra pożar, roznieca w nim wzmożenie i pragnienie odtwarzania jej za pomocą znaków, służących do przedstawiania rzeczywistości i idei. Znakami temi są słowa. Niekiedy jednocześnie z wizją i nagle, niekiedy później i stopniowo, przybywają słowa, przedstawiać ją mające.
Nie wszystkie wizje poetyckie są jednostajnie jasne i dokładne, nie każde wzruszenie, przez nie wywołane, posiada jednostajny stopień siły, nie każde słowo z jednostajną wyrazistością i trafnością przedstawia przedmiot wizji. Od stopnia jasności i dokładności wizji, od siły wywołanego przez nią wzruszenia, od wyrazistości i trafności słów, które ją przedstawiają, zależy większa lub mniejsza dokładność w plastyczności i kolorycie przedstawienia. Gdy zaś plastyczność i koloryt przedstawienia są doskonałe, działanie jego na wewnętrzny wzrok słuchacza lub czytelnika staje się zupełnie analogiczne z tem, jakie na wzrok zmysłowy wywierają dzieła sztuk plastycznych: malarstwa i rzeźby. I na psychikę również. Tak samo jak dzieła pendzla i dłuta, twory malowane i rzeźbione przez słowo wprawiają w ruch różne siły duszy ludzkiej, zmuszają do przemawiania różne jej głosy i djapazon ich podnoszą, budzą ją z leniwego drzemania i wywlekają z codziennej szarzyzny. Przeciągają one przez duszę człowieka i przez jego życie jedną ze zwiniętych na czarodziejskiej rószczce wieszczki złotych nici ideału.
Są tacy, którzy do tej tylko jednej nici czynność sztuki pisarskiej ograniczają. Ma ona tylko śpiewać, malować i rzeźbić słowem. Plastyka, koloryt i melodja słowa, to cała jej dziedzina. O nic więcej dbać i za niczem więcej uganiać się nie powinna, jeżeli na tronie piękności miejsca swego postradać nie ma. Nazywa się to sztuką dla sztuki i jest rozkazem przez pewną szkołę estetyczną literaturze wydawanym.
Ale ona z tajemniczego królestwa swego wychodzi na świat z berłem w ręku i niesfornych, bełkotliwych, przemijających rozkazów nie słucha. Ma swoją naturę, swoje prawa, swoje drogi, których żadne sprzeciwianie się przeinaczyć nie może. Idzie dalej i czyni jeszcze coś innego.
Wstępuje do dusz ludzkich, zatapia wzrok w ich nurty i zmroki, rozpoznaje kryjące się w nich sprężyny, ogląda działanie tych sprężyn i w kombinacjach niezliczonych, zawikłanych, często potężnych i straszliwych wyprowadza je na jaw, stawia przed oczyma świata. Jest wtedy zwierciadłem nieskończenie głębokiem i odbijającem w sobie nieskończone mnóstwo odmian duszy ludzkiej, stanów, które ona przebywa, i kolei, któremi rozwijają się jej wzloty i upadki, szczęścia i nieszczęścia, triumfy i klęski. Jest zwierciadłem, w którem odbijają się jej plamy, rany, walki, znoje, glorje i jest zbiornikiem ech niezliczonych, wiernie powtarzających jej głosy, od najcichszych westchnień rozkoszy, czy tęsknoty, do najśmiertelniejszych krzyków bólu i rozpaczy.
Tym sposobem świat ludzki poznaje wnętrze własne; poznając, drży przed jego grozą, klęka przed jego pięknością, płacze nad jego ranami i nad ciemnemi jego otchłaniami zapada w bezdenne zadumy. Dobra i mądra wieszczka daje mu poznanie tego, co w nim jest najgłębsze, najdrogocenniejsze i najbardziej tajemnicze; daje mu ona poznanie — własnej duszy.
Idzie dalej i to samo, co czyniła z tajemnicami duszy człowieka, czyni z biegami, powikłaniami jego losów. Odkrywa te potoki nieskończenie odmienne, po których żeglują łodzie ich niezliczone, odsłania rozlane po nich dwa przestwory nierównej wielkości: błękitne jezioro szczęścia i czarny ocean cierpienia.
Z jednego i z drugiego wydobywa jedno z najostrzejszych swych narzędzi, którem jest kontrast, i dopóty zmusza świat do patrzenia na krew i na róże, na purpury i na łachmany, na czary nalane winem z Falernu czy miodem z Hymetu i na oczy napełnione łzami, na żałoby i gody, na rozkosze i na męki, aż w nim serce krzyknie od współczucia i sumienie obudzi się z szeroko otwartemi oczyma, aby długo lub nigdy już więcej do snu spokojnego ich nie zawrzeć.
A ona, w dalszym ciągu czyni zadania swoje. Myśli. To jest jej przez pewną szkołę estetów wzbraniane najsurowiej. Ma ona malować, rzeźbić, śpiewać. Tylko. Oprócz tego, wolno jej jeszcze szaleć zmysłami rozuzdanemi i konwulsje, spazmy, kaprysy zmysłów, o ile podobna wyszukane i nadzwyczajne, w wizjach od stóp do głów odsłoniętych i nagich, przedstawiać. I wolno jej jeszcze wydawać nadludzkie wycia przy zadraśnięciu choćby małego, byleby własnego palca i, — jak to niedawno pewien z tej szkoły poeta uczynił, — księżycowi w kark dawać za to, że Filida przyjście swe pod umówiony jawor opóźniła. Ale z przymieszki do pierwiastków innych pierwiastku myśli powstają: »sztuka — filozofja, sztuka — moralność, sztuka — patrjotyzm«, straszydła, przeciw którym hufcem, zbrojnym we wzgardliwe słowa i nazwy, występują ci, którzy nie myślą i chlubią się tem, że nie myślą.
O takich, jeden z wielkich krytyków francuskich (Doumie czy Brunetière) niedawno powiedział: »Rozumiem, że mogą istnieć na świecie ludzie, którzy trzech myśli w głowach swych nie posiadają, ale jakim sposobem przychodzą oni do chlubienia się tem, że ich nie posiadają, tego żadnym sposobem zrozumieć nie mogę«.
Ona — zakazu nie słucha. W naturze, prawach i drogach jej tkwi konieczność myślenia. Myśli.
Tylko proces myślenia jest w niej różny od ogólnego, zwyczajnego. Myśli ona nie słowami, jak wszyscy, ale obrazami, wizjami, których spodem przepływa płomię wzruszenia. Myśl i uczucie pracują w niej współrzędnie, a nawet uczucie jest w robocie pierwsze, bo zapala myśl i bez niego pozostaje ona bezpłodną.
Myśl jej wysyła na otaczający widnokrąg spostrzeganie, aby zbierało po nim zjawiska wszelkiej natury i, całą siłą rozpierając jego granice, rozpraszało przysłaniające go mgły. Jeżeli wysłaniec myśli, spostrzeganie, bystry i lotny nie jest, widnokrąg pozostaje ciasnym, wizje są nieliczne i omglone, wzruszenia przez nie rozniecane słabe.
Niekiedy myśl jej wzbija się nad ziemię i z wysokości, spostrzegając niezmiernie drobne rozmiary jej i wszystkiego, co na niej, przejmuje się nawskróś tęsknotą ku nieskończonej wielkości, leci w poszukiwaniu jej, ku niej i za nią we wszechświat, w zaświat, w przestworza, granic nie mające, do pierwszych przyczyn i ostatecznych końców wszystkiego, do Boga. Wtedy modli się, skarży, błaga, słaba i śmiertelna upada na twarz przed tem, co przepotężne i nieśmiertelne — poezja religijna.
Niekiedy myśl jej mad morzem życia ludzkiego stoi na wysokim cyplu zadumana i patrzy, jak fale morza przepływają, przemijają, uderzają się o ścianę skalną, u stóp jej konają i nikną, jak łona fal tych krótkotrwałych mętne są, zakrwawione, burzami wstrząsane, pianą napróżno szumną, znikomą oblane. Uderza w nią ten widok uczuciem przemijalności, uczuciem skazitelności wszystkiego co ludzkie. Ogarnia ją smutek niezgłębiony i żądza rzeczy wiecznych, czystych, takich, których nie mącą kurzawy ani łzy, które nie rozbijają się o skałę śmierci, nie kończą się — w pustce. Wtedy poezja filozoficzna, jak roztęskniona Psyche zniknionego Erosa, po wszystkich drogach i rozłogach świata szukać poczyna złotego klucza, który zagadki bytu rozwiązuje, przyczyny i cele jego odsłania. Czy znajduje lub kiedykolwiek znajdzie? Pytanie. Lecz w poszukiwaniu natrafia na mnóstwo świateł, pociech i piękności.
Niekiedy, wizje i wzruszenia, siła odgadywania i siła uczucia, tak myśl jej zaostrzają, że przebija zasłonę czasu i ukazuje za nią to, co jest, choć jeszcze się nie stało, co jest w stanie stawania się, które ona jedna wyczuwa i spostrzega. Wówczas poezja wieszcza wywróża dalekie przyszłości; natchnione przez nią usta, w porze najwyższego szczęścia przepowiadają nieszczęście, po upływie zaledwie wieków spełnić się mające, natchnione przez nią głowy napełniają się wizjami Pankracych, Leonardów, Henryków, obozów i okopów, walk i rozmów, które świat ma zobaczyć i usłyszeć po upływie zaledwie długich dziesiątków lat.
Czas płynie, ona po jego przestrzeniach zbiera zjawiska, utrwala je swoim pendzlem i rylcem, staje się zbiornikiem wiekowych uczuć i myśli narodu, wszystkich wytworów jego duchowego życia. Staje się miarą jego wzrostu, świadectwem jego wartości, rozległym wizerunkiem szeregu pokoleń i spoidłem pomiędzy pokoleniami, — arką Przymierza między dawnemi i nowemi czasy.
Czas płynie; przez jej wieszczów przepowiedziane spada na naród nieszczęście nad nieszczęściami: niewola — niewola twarda, nielitościwa, z mieczem zagłady w ręku. Wówczas wszystko znieruchamia się, milknie, przypada do ziemi, piersią przywiera do ziemi i pieszczotami jej upojone szaleje, lub oparami jej przeniknięte usypia, rozkłada się, umiera.
Ona nie traci ruchu, ani głosu, ani dumy i odwagi, nie spuszcza oczu z widnokręgu i po ciemnościach go okrywających szuka tych świateł, które mają moc panowania nad ciemnościami, moc, dającą życie i trwanie w ciemnościach. Ona nie wierzy w wiekuistość ciemności i do pogrążonego w niej narodu woła: idź i czyń, a wyjdziesz na światłość! Ona nie może przestać czuć, myśleć, mówić, więc pośród głów, serc i ust zmartwiałych, czy uśpionych myśli, kocha, mówi, wstrząsając, budząc, nie dając spać, nie dając w letarg zapaść i umrzeć. W niewoli i pomimo niewoli, w okowach, we Łzach, prowadzi nieustannie swe rzeźbiarskie, malarskie, śpiewackie, myślicielskie roboty, przed zmęczone oczy, przed rozbolałe serca, przed mdlejące dusze narodu stawiając wizje rzeczy pięknych, rzeczy dobrych, silnych, czystych, wiekuistych, z których biją żywiące i wskrzeszające zdroje… Przychodzą ludzie obojętni, wzgardliwi i dumni, patrzą na zwyciężonego, który w okowach, jak martwy na dnie ciemności, rozciągnięty leży i mówią: już umarł, już go niema! Ona naprzeciw tym ludziom powstaje i odpowiada: Cogito, ergo… Nie! Cogito et amo, ergo sum! Myślę i kocham, więc jestem! Wśród śmierci pozornej, ona życiem swem świadczy o niezgasłem i do zgaszenia niepodobnem — życiu narodu.
Wtedy jest sztuką patrjotyczną. I niech nikt nie waży się na tę jej postać rzucać kamieniem potępienia, bo wtedy drugiem imieniem jej jest Miłość, trzeciem Odwaga, a czwartem wielkie Cierpienie, bo wtedy służy ona temu co jest na ziemi najwspanialszem: Sprawiedliwości i Wolności, a strzeże tego, co na ziemi najpiękniejsze i najdroższe: życie.
Ale jeszcze jedna istnieje na świecie jej robota: cicha, skromna, napozór drobna, jednak uroku i słodyczy pełna.
Pisarz pewien, z imieniem bardzo głośnem, otrzymał raz list następujący:

»Panie! Dwie nas było na świecie: ja i Matka moja i byłyśmy wśród ludzkiego tłumu, jak dwie krople samotne, które, wzajem ku sobie przytulone, po obcem morzu płyną. Kochałyśmy się tak, jak tylko matka najlepsza i córka ogromnie wdzięczna kochać się z sobą mogą. Przed rokiem tę moją nad życie kochaną skrzydłami z płomieni i sztyletów objął smok strasznej choroby.
»Jej bólów i mojej męki, gdy na bóle jej patrzałam, opisywać nie próbuję. Przychodzę do Pana po to tylko, aby powiedzieć, że były wśród nich chwile wytchnienia, zapomnienia, ulgi i że te chwile książkom Pana zawdzięczamy. W ścianach pokoju szczelnie zamkniętego, w chmurne dni jesienne i w głuche, ponure noce, siadywałam u wezgłowia chorej Matki mojej i czytywałam jej Pana powieści. Bywały one dla niej balsamem usypiającym bóle, usuwały z przed jej oczu widmo bliskiej śmierci i gasiły w sercu ogień niepokoju o istotę kochaną, która po jej zniknięciu bez nikogo kochającego zostać miała. Zajmowały ją one, wzruszały i raz jeszcze na chwilę wprowadzały w życie, z którego, że niebawem wyjść musi, wiedziała. Nie przestawała cierpieć, ale pomimo cierpienia uśmiechała się czasem, albo ocierała z oka łzę, która była łzą współczucia i zachwycenia. Dziś, ona już nie żyje. Gorzkiemi łzami po niej rozpłakana, przychodzę podziękować Panu za jej ostatnie uśmiechy i dobre łzy…«

Drugi list, przez tegoż pisarza ze sławą rozgłośną otrzymany, brzmiał, jak następuje:

»Nie jestem jeszcze stary, ale wóz życia ciężko przetoczył się po mojej piersi i napełnił ją goryczą zwątpienia o sercach ludzkich, o możliwości szczęścia, o wartości własnej i wszystkiego, co na ziemi. Często zapadam w smutek bezdenny i są to dla mnie chwile złe i do złego wiodące.
»W jednej z chwil takich przeczytałem książkę pana i, gdy od ostatniej karty jej oderwałem oczy, ze zdziwieniem uczułem się mniej, niż byłem przed kilku godzinami, smutnym i złym. Spostrzegłem jakieś światła, przerzynające ciemność i jakieś nici, które, pomimo wszystko, wiążą mię z ludźmi. Jakaś dawno nie słyszana pobudka do myślenia, do kochania, do życia zagrała mi w głowie i sercu. Wstałem, w stronę, kędy pan mieszka, z podziękowaniem skinąłem głową i — krokiem raźnym poszedłem do roboty«.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Oto, co ona czyni i na co jest potrzebna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.