Męczennica na tronie/Część I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W rodzinie Leszczyńskich dwoje tylko życie na starej komandorji znośnem znajdowało i dobre strony jego usiłowało podnosić — król i jego córka Marja. Wszyscy zresztą upokorzeni się czuli tem wygnaniem w opuszczone ruiny, wcale majestatowi króla niewłaściwe; utyskiwali i boleli nad losem, który ich skazywał na odosobnienie pośród zubożałego i wynędzniałego kraju. Wprawdzie cała niemal Francja równie naówczas wycieńczoną była i spółcześni malują ją jako obraz nędzy i znękania; ale kąt ten Alzacji przechodził inne prowincje, a Wissenburg nie nadawał się nawet na skromną pańską rezydencję.
Widocznem było, że gościnność dawano z konieczności, chociaż ona regentowi stawała się ciężarem. Im świetniej zabawiano się i trwoniono w Paryżu, tem mniej pozostawało na dzieła dobroczynności.
Sam tylko Leszczyński umiał wszystko na dobre tłumaczyć, uniewinniać, i nie tracił nadziei polepszenia losu, od którego nie wymagał wiele, a wierzył w skuteczną opiekę Francji. Zameczek wydawał mu się dla jego szczupłej gromadki wystarczającem pomieszczeniem, kraj zaś sam zajmował go, bo rad był przychodzić w pomoc ubogim.
On i królewna zachowywali wesołe oblicza i spokój ducha, usiłując rozweselić staruszkę wojewodzinę, zgryzionego Tarłę i milczącą smutnie królową.
Król żwawo się rozgospodarowywał na komandorji, niewygody zbywając śmiechem i zwyciężając umysłem mężnym. Starał się tylko, aby tym, którzy dzielili los jego, mogło być jak najlepiej. Dwór zmniejszony uczył się od niego na małem przestawać. Wstyd było młodszym wymagać czegoś, gdy król się małem zaspokajał. Życie prowadził tak czynne, iż na próżne utyskiwania i boleści nie miał czasu. Powtarzał ciągle, że prawidłem życia dla niego jest w pracy szukać lekarstwa na dotkliwe losu zmiany. Godziny wszystkie zajęte, tak rozłożone były, iż osamotnienie jak najmniej czuć się dawało.
Z rana słuchano mszy świętej, którą odprawiał kapelan w kaplicy zamkowej, naprędce przyprowadzonej do porządku. Po śniadaniu król zajmował się córką, pomagając jej w nauce języków, dziejów, geografji i znajdując w tem wielką przyjemność.
Jeżeli czas pozwalał, następowała przechadzka po okolicy; wstępowano do ubogich chat i dworków, niosąc do nich słowa pociechy, pomoc, lekarstwo, pożywienie. Obiad zgromadzał wszystkich u wspólnego stołu, a jeżeli wysłaniec do Strassburga listy przywiózł, znalazło się zawsze mówić o czem.
Trafiało się bardzo często, iż Francuzi ciekawi, wojskowi, radzi poznać przyjaciela sławnego Karola XII, duchowieństwo, urzędnicy przybywali pozdrowić i uszanować króla-wygnańca, który wszystkich z serdeczną uprzejmością przyjmował. Sam nawet arcybiskup strassburski, kardynał de Rohan, któremu król, jako duchownemu, pierwszy przybył się pokłonić, wypłacił się wkrótce wzajemnością i ze wspaniałym orszakiem zajechał tu dzień spędzić z królewską rodziną. Przykład jego wielu pobudził do naśladowania.
Leszczyński umiał się podobać, jednał sobie łatwo serca, a królewna Marja zachwycała swą prostotą, naiwnością, wdziękiem i pogodną, zawsze rozjaśnioną twarzyczką, z którą losy przeciwne witała jako próby zesłane od Boga.
Nie uniżając się, król umiał być dla wszystkich tak przystępnym i uprzejmym, iż nikt stąd nie wyjeżdżał bez serdecznego dla rodziny współczucia, dla niego zaś bez uwielbienia. Przyjęcia na zamku wykwintne nie były, czuć się w nich dawał niedostatek; ale król umiał go znośnym uczynić, a często tłumaczył obyczajów prostotę tradycjami narodu rycerskiego, który nie był do pieszczot nawykły.
Zamożne francuskie paniątka nierównie wykwintniej i wspanialej występowały od niego; ale król przypominał, że był żołnierzem i że w towarzystwie Karola XII nawykł do skromnego życia. Nie przeszkadzało mu to w obejściu się, rozmowie, tonie okazywać pańskie i europejskie wychowanie, które go z najwyszukańszem towarzystwem narówni stawiło.
Wiedziano dobrze, iż filozofja, nauki, polityka, kwestje społeczne, wszystko, co wówczas umysły we Francji poruszało tak żywo — królowi obcem nie było; że czytał, pisał wiele, korespondował i przez najznakomitszych ludzi epoki wysoko był cenionym. Niedola jego, losy, jakich doznał, blask królewskiej godności, sława filozofa — pociągały ku niemu, a osobiste przymioty jednały serca.
Miano sobie za zaszczyt być mu przedstawionym i na tym ubogim dworze przyjętym.
W kardynale de Rohan, po bliższem poznaniu się, Leszczyński znalazł gorącego orędownika, starającego się przez swe stosunki w Paryżu los jego łagodzić.
Biedna ta pustka w Wissenburgu, o której wszyscy byli zapomnieli, teraz ożyła i oczy na siebie ściągała.
Nazajutrz po przybyciu Włodka dzień rozpoczął się swym porządkiem mszą w kapliczce starej i ciemnej komandorji, już staraniem królowej i królewny zaopatrzonej we wszystko, co do służby Bożej było potrzebnem. Cały dwór obowiązany był codzień na jednej z dwu mszy odprawianych się znajdować. Młodzież pokolei służyła do nich, a po nabożeństwie śpiewano polskie pieśni pobożne, w których wdzięczny głos królewny słyszeć się dawał.
Włodek, który nazajutrz czuł się tu już jak w domu, pozawiązywał znajomości i przyswoił się wprędce. Nie pytał nawet, czy mógł pozostać — uważał to za rzecz rozstrzygniętą, a szukał tylko jaką objąć służbę. Ale tymczasem nie wiązano go niczem, przyjmowano jak gościa.
Przy królewnie Marji od jej dzieciństwa zostająca stara piastunka i ochmistrzyni Moszyńska była jakby członkiem rodziny, tak ją cenili i kochali wszyscy. Królewna, choć już wyszła z pod jej nadzoru, została dla niej jakby posłusznem dziecięciem, dzieląc się myślami i uczuciami z kochaną staruszką. Moszyńska rzadko pokazywała się na pokojach, przesiadując w swojej izdebce, pomagając w kobiecem gospodarstwie i modląc się, gdyż była bardzo pobożną. Królewna codzień u niej po parę godzin spędzała na rozmowie, na czytaniu dla niej, lub słuchaniu opowiadań i utyskiwań staruszki. Bez jej porady i wiadomości Marja nic nie poczynała.
Nikt nad Moszyńską nie znał lepiej historji rodziny Leszczyńskich, której jej pradziad, dziad i ojciec służyli. Bezdzietna, sierota, całe swe serce oddała im, a szczególniej wychowance, która była pociechą jej i chlubą. Czuwała nad tym swoim aniołem.
W czasach tych, gdy stary Włodek był na dworze króla razem z Moszyńską, wdowiec przywiązał się do niej, powziął przyjaźń gorącą, miał nawet zamiar się żenić, ale Moszyńska odkładała, ociągała się, znajdowała, że czasy były nie po temu, aby sobie sprawiać wesela, i tak skończyło się między nimi na dobrej przyjaźni. Niemniej pamięć poczciwego Włodka była jej drogą, a dowiedziawszy się o przybyciu syna jego, staruszka żywo się nim zajęła.
Musiał więc Gabryś nazajutrz rano iść, ręce jej ucałować i na mnogie odpowiadać pytania. Moszyńska ciekawa nierychło go od siebie puściła. On też w wielu rzeczach rad był jej posłuchać i pójść za wskazówką, którą mu ona tylko dać mogła. Przyjaźń staruszki bardzo mu była na rękę. Polegał na niej, iż mu wyjedna u króla pozwolenie pozostania przy dworze, co Moszyńska przyobiecała.
Serce jej szczególniej sobie tem pozyskał, iż od pierwszej chwili okazał się zachwyconym królewną, a uwielbienie dla niej z ust mu nie schodziło. Znalazła w nim chętnego słuchacza, a starość czyniła ją gadatliwą, szczególniej, gdy o Marynce swej mówić zaczęła.
Tu wszyscy już napamięć umieli, co dla Gabrysia było rzeczą nową, mianowicie przewidywania i nadzieje świetnych losów, których Marja była godną i które jej przeznaczone być musiały. Moszyńska raz o tem począwszy, była niewyczerpaną.
Ani Włodka, ani powszechne uwielbienie dla tej wychowanki staruszce nie wydawało się dostatecznem.
— Ty jej jeszcze nie znasz, — przerwała Włodkowi — nie wiesz nic... Przyjdź do mnie którego wieczora, a ja ci historję tego anioła, zesłanego nam na pociechę, opowiem. Zrozumiesz wtedy, iż ona nie może być skazaną na lada jaki byt skromny, bo ją Bóg do wielkich chowa przeznaczeń. Pójdzie wysoko i świat cały z uwielbieniem patrzeć na nią będzie!
Włodek ciekawy następnego dnia stawił się do pokoiku Moszyńskiej wieczorem, a ona mu natychmiast historję wychowanki swej opowiadać zaczęła.
— Ja przy niej jestem od małego dziecka — mówiła. — Słyszałam pierwsze jej bełkotanie, patrzyłam na rosnącą, najlepiej też wiem o tem, że dziecko to było cudowne, tak jak dziś jest cudowną, anielską dzieweczką. W tym wieku, gdy inne dzieci nic jeszcze nie rozumieją, ona pojmowała wszystko, odgadywała; duszyczka jej podnosiła się już ku niebu i z niego czerpała światło.
Nie ujmuję ja starszej, nieboszczce Annie, którą Bóg zabrał do Swej chwały, ale nie można ich porównać z sobą. Na Marji widocznem było szczególne Boże błogosławieństwo, i Bóg łaską Swą ją osłaniał, ratował, na co oczy moje patrzyły.
Trzy lata niespełna miała, gdy naszego pana wojewodę w Warszawie królem okrzyknięto, a my z panią wojewodziną i dziećmi musieliśmy jechać do Warszawy, gdzie, jak się zdawało, nic nam grozić nie mogło. Bezpieczeństwo było wszelkie, o Sasach ani słychu. Król miał wyruszyć Lwów oblegać — gdy nagle popłoch się wszczął wielki. Wpada do mnie i dzieci kasztelanowa, wołając: „Sasi tuż nadciągają! Musicie stąd uchodzić...“
Król miał wojsk koronnych wszystkiego sześć tysięcy przy sobie, Szwedów w pomoc nie więcej nad tysięcy półtora. Sasów augustowych liczono na dwadzieścia tysięcy zgórą, a w Warszawie nie na wszystkich wierności polegać było można. Obronić się tu i utrzymać pewności król nie miał, odradzano mu walkę z przemagającym nieprzyjacielem.
Sasi już się w okolicy pokazywali; nie było innej rady, jak co najprędzej ustępować stąd, aby się z królem szwedzkim pode Lwowem połączyć.
Tegoż wieczora postanowiono, żeby król natychmiast wyruszył, a że na losy wojny narażać nie chciał pani naszej i dzieci, nas nazajutrz, pod strażą kilkuset jazdy, wysłać musiano napowrót do Poznania.
Całą noc wśród niepokoju i strachu pakowaliśmy się i wybierali, aby skoro dzień puścić się w drogę. Mnie się serce krajało, bo dzieci wesołe bawiły się tym ruchem, a myśmy zalewały się łzami. Niebezpieczeństwo wisiało nad głowami naszemi. Królowa i o męża, i o dzieci troskliwa, modląc się i płacząc, jechała. Trwoga w drodze się jeszcze zwiększyła, bo na gościńcach wszędzie o Sasach rozpowiadano.
Jechaliśmy, potraciwszy głowy, z pośpiechem wielkim.
Około południa trzeba było stanąć na popas w leśnej karczemce. Urwij, podaj, naprędce wszystko się robiło i nikt nic w gębę nie wziął; konie chyba nieco wytchnęły, gdy zawołano: siadać i jechać!
Mnie królowa z sobą posadziła do kolebki, a Marynię w drugiej z kołyską wieźć miała niańka, byłam więc o nią spokojną. Powozy ruszyły, odjechaliśmy dobre pół mili od karczmy, aż mnie coś tknęło... Nie widziałam kołyski ani dziecka, gdy niańka do powozu siadała, ale jużciż o niem zapomnieć nie mogła. Śmiesznie było pytać o to. Jednak niepokój mnie ogarnął — wychyliłam się i poczęłam wołać na niańkę, która z kołyską jechała.
— A co, Marynka śpi?
Ta, ramionami ruszywszy, odpowiada mi:
— Adyć to wy lepiej wiecie, bo u nas jej niema.
— Gdzie? jak? stój! Narobiłam wrzawy.
Królowa o mało nie zemdlała z trwogi. Jam wyskoczyła z powozu.
— Gdzie panienka?
— Mówili mnie, żeście wy ją zabrali, — odparła przestraszona niańka... u mnie jej nie było.
I nigdzie w powozach jej nie było! Pozostało opuszczone dziecię gdzieś w karczemce, a Sasi nadciągali za nami. Królowa zmysły traciła z rozpaczy. Rotmistrz, który oddział prowadził, — Pruski się zwał — niewiele myśląc, połowę ludzi odłączywszy, napowrót puścił się w czwał do karczemki, a my w strasznej trwodze, na gościńcu poklęknąwszy, do Św. Antoniego modlić się z płaczem zaczęliśmy.
Co koń wyskoczy pobiegłszy do gospody, żołnierze zrazu całą karczmę splondrowali napróżno, dziecka znaleźć nie mogąc. Dopiero nierychło pocztowy jeden zajrzał do szopy, gdzie służba odpoczywała i pod ścianą zobaczył kołyskę, a dziecię w niej nasze drogie, rączki do góry wyciągając, przebiera niemi i przebudzone słonecznym promieniem śmieje się.
Można sobie wyobrazić radość, z jakąśmy przywiezioną kolebkę pochwycili, której ja już odtąd na krok nie odstępowałam. Cud się stał prawdziwy! W godzinę może potem Szwedzi na karczmę napadłszy, ogień pod nią podłożyli i cała do szczętu spłonęła.
Włodek, słuchając, ręce załamał. Moszyńska mówiła dalej:
— Nie koniec na tem; nad nią w całem życiu widoma była opieka Boża. Słuchaj waszmość, ja to opowiadam, na com sama patrzyła.
Po koronacji obojga królestwa wojna się rozpoczęła znowu. Rosjanie kraj zaleli, a najpierw naszą Wielkopolskę. My wówczas na zamku w Poznaniu byliśmy, skąd naprzód królowa ze starszą córką odjechała, chroniąc się na wsi, a Marynkę ze mną zostawiono niedomagającą; miałyśmy zdążyć za niemi. Mówiono, że czasu było dosyć, bo Rosjan się tak rychło tu nie spodziewano.
Tymczasem drugiego dnia po odjeździe królowej rano słyszę wołania i zamieszanie na zamku. Wpada któryś z czeladzi. Jejmościuniu, na rany Boże, uchodźcie co prędzej, Moskwa już wrota wyłamuje... dostaniecie się w jej ręce.
Ledwiem miała czas dziecię, chustką okrywszy, na rękę porwać, biegnąc bezprzytomna naoślep. Anim wiedziała dokąd...
Nie będę się chwaliła, żem ją ocaliła rozumem moim, bo ani wiem kto nas i którędy prowadził i jakeśmy się dostały do ogrodu... Tu mnie chłopka, stróżka zamkowa, ująwszy za rękę, naprzód w gęste wprowadziła zarośla, a niemi przez cały ogród w pole i do własnej chaty na przedmieściu. Ale i tu też nie było bezpiecznie, bo nieprzyjaciel plondrował i zbiegów szukał, sądząc, że rodzinę króla pochwyci. Musieliśmy ukryć Marynkę, aby jej nie znaleziono.
Uśmiechnęła się smutnie staruszka.
— Cóż myślicie? — dodała — jaką my najbezpieczniejszą dla królewny znaleźliśmy kryjówkę? Baba ją musiała w piecu ukryć, gdzie niebożątko spokojnie cały dzień dopóźna przesiedziało... Jam się za chłopkę przebrała i tak dopiero nocą, dostawszy furmankę, pojechaliśmy do królowej.
Cud to był niemniejszy od pierwszego, bo Rosjanie zamek dokoła osaczali, a zaślepiło ich, że nas nikt nie zobaczył. Chaty wszystkie przetrząsali, a tej, w której my byliśmy, nikt nie tknął, choć stała na skraju.
My potem z królową i dziećmi naprzód uchodziliśmy na Pomorze, a potem do Szczecina.
Kto naówczas naszej Marynki nie widział rosnącej wśród tych niebezpieczeństw, czerpiącej w nich siły, pocieszającej ojca i matkę swem szczebiotaniem, swym rozumem, obejściem się z ludźmi — ten nie uwierzy jak w niej zawczasu rozkwitło wszystko, jak cudownem była dziecięciem. Niejeden raz zdumiewała nas wszystkich, przewidując to, co się stać miało, dając najtrafniejszą radę, gdy nikt inny radzić już nie umiał. Zdawało się, że miłość dla rodziców dawała jej nadzwyczajną siłę, że Bóg zsyłał jej natchnienie. Nieraz, gdy nie wiedziano, co poczynać, dokąd się obrócić, jedno jej słówko, wyrzeczone cicho i skromnie, rozstrzygało.
Los wysilać się zdawał przeciwko panu naszemu, aby cnotę jego postawić w całym blasku. Bitwa nieszczęśliwa pod Połtawą rozstrzygnęła o losie Karola i naszym. Nie było po niej już dla nas nigdzie w Polsce niebezpieczeństwa. Rodzinę swą król musiał do Szwecji wyprawić. — Wśród tego tułactwa, utrapień, znużenia ona rosła jakby w swoim żywiole, coraz piękniejsza i nie zachmurzona niczem.
W największym ucisku, gdy królowa zalewała się łzami, ona, całując ją po rękach, pocieszała prostem słowem:
— Bóg nad nami!
Mieliśmy naówczas ich dwie, starszą Annę i ją. Nic ująć nie można było tamtej, bo i na piękności, i na rozumie, i pobożności jej nie zbywało; ale tego uroku, tego spokoju i siły w sobie, co Marynka, nie miała.
W Szwecji siostra Karolowa przyjęła nas z polecenia jego uprzejmie i gościnnie; wszystkim nam tam było dobrze, lecz od samego początku wyróżniła zaraz królewnę Marję i polubiła ją szczególniej, chociaż, nie będąc katoliczką, jej pobożności i obyczajów z niej wypływających ocenić nie mogła. Szwedzki też dwór, wszystek luterańskiego wyznania, szanował w niej odwagę, z jaką się otwarcie katoliczką okazywała.
W czasie pobytu w Sztokholmie dowiedzieliśmy się, iż relikwje świętej Brygidy, o której powiadano, że była szwedzką księżniczką, a mianowicie głowa jej miała się bez należytego poszanowania znajdować w posiadaniu prywatnego człowieka, który ją jako ciekawą okazywał pamiątkę. Nie miała Marynka spokoju póty, aż u matki wyjednała pozwolenie, aby ze mną razem udać się mogła do posiadacza kości świętej, którą, jak mówiła, choćby kosztem swoich wszystkich klejnotów nabyć pragnęła.
A że nie czyniono jej nadziei, aby luteranin chciał nawet pozwolić widzenia relikwij, uprosiła biskupa ich wyznania, aby towarzyszyć jej był łaskaw. Taka była jej moc nad ludźmi, że biskup odmówić nie śmiał, czemu się wszyscy wydziwić nie mogli. Jechaliśmy tedy: królewna, ja i ów biskup, z małym pocztem dworzan do wskazanego nam Szweda, który zrazu ani nas przyjąć, ani chciał cokolwiek okazać.
Biskup dopiero wyjednał, że drzwi otworzono, a z nim wchodząca królewna tak ujęła samym widokiem swym tego człowieka, iż wyraził tylko szydersko podziwienie swoje, że ktoś mógł dla zobaczenia ludzkich kości tyle podejmować trudu.
— Taka to trupia głowa jako inne, — dodał — nic w niej niema osobliwego.
— Jeżeli tak sądzicie, — odparła Marja — a nie ma ona dla was żadnej wartości, to, proszę was najpokorniej, uczyńcie z niej dla mnie ofiarę. Będę wam najwdzięczniejszą. Gotowam nawet cenę za nią, jaką zechcecie, zapłacić...
Luter się oparł, mrucząc, że bałwochwalstwa i zabobonów szerzyć i z nich korzystać nie godziło mu się.
Naówczas Marja zwróciła się do biskupa, prosząc, aby on wstawił się za nią.
— Nie mogę tego uczynić, — odparł — nie godzi się, aby ta pamiątka od nas wychodziła — rzekł biskup.
— Ale ona była katoliczką — dodała Marja.
— A razem bardzo poszanowania godną niewiastą — dołożył biskup.
— Macie zapewne słuszność, — przerwała królewna — kości te, pozostając w Szwecji, poświadczać będą, że za jej czasów całe to królestwo katolickiem było.
Zamilkł biskup, lecz widzieliśmy, że to na nim uczyniło wrażenie. Właściciel tymczasem zmiękczony otworzył prostą schówkę w ścianie, w której głowa i inne szczątki złożone były. Sam biskup maleńki złomek relikwij oddzieliwszy, ofiarował go królewnie, ale na tem się nie skończyło, gdyż potajemnie potem nabyła głowę, która jej nigdy nie opuszcza i którą ona nazywa swą „ukochaną pieszczotką“.
W Szwecji zaledwieśmy odpoczęli, już nas i stąd wygnano. Król Stanisław otrzymał księstwo Dwu Mostów, i my tam z nim razem przenieść się musieliśmy. Tyleśmy na pobycie zyskali, iż Ulryka Eleonora pokochała wielce całą rodzinę, a szczególniej Marynkę naszą, i później nam u Francuzów wielką była pomocą.
W tych Mostach, Panie Boże zmiłuj się, wcale nas niegościnnie przyjęto, bo Niemcy o nie zazdrośni byli i o to, co z nich mostowego do kieszeni chowali. Na każdym tu kroku kwasy nas i przeszkody spotykały. Oprócz tego spiski na króla, niebezpieczeństwa otaczały nas zewsząd, a naostatek i śmierć starszej Anusi dopełniła miary utrapień.
Co chwila przyjaciele przychodzili z przestrogami, którym król wierzyć nie chciał. Cyrulik był przekupiony, aby mu gardło poderznął, przywieziono tytoń zatruty, a naostatku w dzień Wniebowzięcia, gdyśmy na nabożeństwo do Graventhal jechać mieli, zasadziło się kilkunastu saskich zbójców na życie króla.
Szczęściem tym razem, jak zwykle, zawczasu o tem dano znać królowi. Wiary dawać nie chciał, ale dowody były tak przekonywające, że wkońcu zgodził się na to, aby środki bezpieczeństwa przedsiębrać.
Sasi mieli się zasadzić w lasku nad drogą. W projekcie jazdy nic nie zmieniono, tylko do kolebki jednej siadłam ja z królową i dwiema pannami, a do drugiej, w której miał się król znajdować, posadzono oficerów kilku z bronią nabitą. Król sam, z Poniatowskim i garstką swojej straży, zajął takie stanowisko, aby na gorącym uczynku pochwycić łotrów.
Myśmy nie wiedziały o niczem i w najweselszych humorach, żartując, śmiejąc się, pośpieszałyśmy do Graventhal, gdy tętent dał się słyszeć, powóz ujrzałyśmy otoczony przez zbrojnych ludzi, ale ci, zobaczywszy, że w nim kobiety same siedziały, odskoczyli, rozkazując jechać dalej.
Zaledwieśmy kilka kroków się oddaliły, gdy wystrzały słyszeć się dały. Królewna stanąć kazała i powyskakiwałyśmy z powozu.
Wtem, gdyśmy, przerażone, przypatrywały się, jak napastnicy z pistoletów kilkanaście razy ognia dali do karety królewskiej, a królewna biec chciała, sądząc, że ojciec mógł być w niebezpieczeństwie — z zarośli wypadł Poniatowski z kilkunastu naszymi gwardjakami, którzy, dokoła objąwszy zbójów, chwytali ich już i wiązali.
Głośna to była w świecie całym, a dla króla Augusta sromotna przygoda, z której nasz pan wielką sobie sławę wspaniałomyślności pozyskał. Na gorącym uczynku pochwyciwszy złoczyńców, którzy się przyznali, iż na życie jego godzili, miał prawo wymierzyć sobie sprawiedliwość. Zdumieli się wszyscy, gdy, uniósłszy się wspaniałomyślnością, pomimo namów Poniatowskiego i nalegań Tarły, nie tylko że pochwyconych uwolnił, ale im jeszcze pieniądze dał na drogę.
— A! pani moja — przerwał, unosząc się, Włodek — cóż za dziw, że królewna jest tak świętą dzieweczką, gdy ją taki wychował ojciec!
— Słowa niemasz — potwierdziła Moszyńska.
Zaczęła się tedy rozmowa o Francuzach i o ich kraju.
— Ja z mojem państwem dzieląc losy, — odezwała się staruszka — oddawna ciągle z miejsca na miejsce się przenosząc, napatrzyłam się niemało świata i ludzi, a Francuzów mi zrozumieć trudno. Wiele w nich dobrego, a razem z tem dziecinnego wiele, lekkomyślni są nad miarę i próżni, a wszystko u nich na słowach.
Przyjęli nas tu takiemi komplementami, żeśmy się złotych gór spodziewać mogli. Cóż, kiedy teraz król doprosić się nawet najmniejszego posiłku nie może, a w Paryżu zabawiają się i hojnie sypią wszystkiem, choć kraj zubożały i nędzny.
Król dzieciak jeszcze trzynastoletni, więc regent stryj rządzi, a z nim cała gromada pań i panów, dołki pod sobą kopiących nieustannie.
Gdyśmy się do Francji schronili, a król August nalegał, aby nie przyjmowano pana naszego, regent na list nasz odpisał: „Cnoty waszej królewskiej mości, więcej jeszcze niż nieszczęśliwy los, pozyskały dla niego serce mego synowca. Polecił mi on uwiadomić was, że nie protekcję, ale przyjaźń swą mu ofiaruje. A że wasza królewska mość znajduje się w sąsiedztwie Alzacji, możesz więc w niej sobie obrać rezydencję, gdzie mu się będzie podobało“.
Bardzo to ładnie brzmiało, ale w tej Alzacji nie było gdzie się schronić, oprócz w Wissenburgu. Strassburga król nie życzył sobie, boby tam do występowania świetniejszego był zmuszony, a nie starczyło na nie. Podszeptywano też cichy kątek tutaj, a król, ze zwykłą skromnością, chętnie się nim ograniczył.
Mieszkańcy przyjęli nas bardzo serdecznie; wiedziano z rozgłosu o dobroczynności Leszczyńskiego. Chciano, dla okazania czci, przysłać gwardję, której nie przyjął, bez niej się czując bezpiecznym.
Przybyliśmy tu w styczniu (1720) — ciągnęła dalej Moszyńska — i oto już rok prawie przesiedzieliśmy; ale z tych pięknych słów, któremi nas z początku karmiono, owoców nie doczekaliśmy się. Zapomniano o nas, tak że często król, z największą przykrością, przypominać się musi nadaremnie.
Pomimo to widzisz wmość, że u nas swobodnie, wesoło, jakgdyby nie zbywało na niczem. Król i królewna tem, co mają, dzielą się chętnie z ubogimi. Najmilsza to dla nich zabawa po chatach zaglądać, chorych szukać, nędzę wspierać, w smutku pocieszać. Samam to na uszy moje słyszała, — śmiejąc się, dodała Moszyńska — jak parę tygodni temu stara żebraczka, którą Marynka ciepłą odzieżą opatrzyła, ręce podniósłszy do góry, zawołała:
— Niech Bóg miłosierny z królewny uczyni cię królową naszą, boś godna tego!
Raz rozgadawszy się, Moszyńska, z niewyczerpanego zasobu wspomnień swych czerpiąc, nie mogła skończyć, a Włodek nienasycony słuchał chciwie.
Chociaż król na ówczesne swe położenie służbę miał dostateczną i nowymi się przybyszami obarczać nie mógł, na usilne prośby Włodka, za którym wstawiła się przez Moszyńską nakłoniona królewna, zgodził się przy sobie go zatrzymać. Nie naznaczono mu żadnej funkcji stałej, próbując do usług różnych, a mianowicie do kancelarji, gdyż pisał wcale ładnie, a król właśnie nad swą biblją wierszem polskim pracował.
Raz w to życie tutejsze wcieliwszy się i stawszy potrzebnym, Włodek, skromny, akomodujący się, pojętny, wszystkim się umiał podobać. Posługiwał się nim Borowski, używano go jako posła do Strassburga, gdy stamtąd wiadomości potrzebowano, królewna kazała mu towarzyszyć sobie z Moszyńską, gdy chodziła do chorych i ubogich. Przejeżdżał konie, dozorował nad czeladzią, a gdy przybywali goście, zabawiał ich czasami, zanim król wyszedł...
Na gościach bowiem nie zbywało, chociaż król nie zapraszał nikogo. Sprowadzała tu ich ciekawość, pociągała uprzejmość. Jedni widzieli króla filozofa, drudzy rycerza i towarzysza Karola XII, inni nieszczęściami wsławionego człowieka, który korony nie pragnął i po niej nie bolał.
Naostatek duchowieństwo czciło w nim gorliwego katolika, który nie tylko modlił się, rodzinę w wierze ojców wychowywał, gdy ona wszędzie słabła — ale dawał rzadki przykład zastosowania życia do wiary.
Lecz tak samo jak przeciwności nie zdołały ugiąć Leszczyńskiego, tak pochlebstwa i kadzidła nie upajały go wcale. Z zimną grzecznością przyjmował dworowanie Voltaire’a. Pobłażający dla drugich, surowy dla siebie, szedł drogą, z której go nic sprowadzić nie mogło. Skromne naówczas widoki jego i rodziny nie sięgały wyżej, nad odzyskanie majętności i spokojny gdzieś kątek, w którymby korona i przeszłość mu nie ciążyły.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.