Męczennica na tronie/Część I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Przybycie Włodka nie dało się w początkach uczuć wcale na wissenburskim dworze, gdyż chłopak zręczny, aby go nie wypędzono z tego raju, czynił się jak najmniej widocznym, maleńkim, nieznacznym, chował się w mysią dziurkę, a wszystkim rad się wysługiwał. Mając własny swój grosza zapasik i miasteczko pod bokiem, gotów był nawet nie dojeść, aby nikogo nie objadać, a pokryjomu potem posilić się gdzie w garkuchni.
W istocie wszystko się dla niego składało szczęśliwie. Królewna Marja zajęła się nim, jako synem starego sługi Włodka, którego pamiętała, że ją na rękach nosił; potem król Stanisław, nie spodziewający się w nim niczego więcej znaleźć nad dobrego a nieokrzesanego chłopaka, niewiele albo nic nie umiejącego — zdumiał się temu, co w nim znalazł przyswojonego pracą własną. Praktyczność jego w życiu powszedniem, umysł pojętny, takt w obchodzeniu się z ludźmi wielce mu się podobały.
Starzy słudzy, Borowski i inni, wprawdzie wiernie i troskliwie około niego chodzili, ale ludzie to byli powolni, znużeni, a sami niczego nie umiejący się domyśleć. Włodek, który, nim się puścił na wędrówkę za królem, sam wprzódy wychował się z pomocą Bożą i jadał chleb nie z jednego pieca, był na dworze Sapiehów, potem przy młodym Jabłonowskim i kilku innych możnych; napatrzył się więc, nasłuchał i umiał z tego korzystać. Pracowity, pojętny, wyuczył się po francusku, szwargotał nieźle po niemiecku, łaciny umiał poddostatkiem na codzienny użytek; ocierając się o ludzi, nabrał doświadczenia, a Bóg mu dał do tego szczególny dar przenikania łatwego natury tych ludzi, do których się zbliżał. Słowem, był to człowiek wcale niepospolity. Leszczyński naprzód zdziwił się mocno, poznając go lepiej, potem ocenił wysoko. Spróbował zużytkować go, posyłając z ustnemi poleceniami do kardynała de Rohan, potem do jednego z książąt niemieckich, z którym potrzebował się porozumieć. Włodek ze wszystkich tych prób wyszedł zwycięsko i co więcej, sprawiwszy się dobrze, nie chwalił się, a potem nie narzucał i siedział w kącie.
Król, po niejakim czasie, w kółku rodzinnem musiał przyznać, iż rad był bardzo z tego nabytku. Ucieszyła się tem królewna, która go protegowała.
— Osobliwsza rzecz, — dodał Leszczyński, mówiąc o nim — ma ten spryt polski, nasz, który się często w prostych nawet ludziach spotyka — odgaduje więcej, niż umie.
Na dworze króla mógł fawor, okazywany młodemu przybyszowi, obudzić zazdrość, ale Włodek rozbrajał pokorą, a nie nabijał się do niczego — robił tylko to, co mu zlecono. Tymczasowo zaś nie miał żadnych stałych zajęć na dworze, nikogo więc nie pozbawił miejsca, a chętnie wyręczał to jednego, to drugiego.
Do tego oględnego postępowania pobudki miał rozmaite: naprzód przywiązanie do króla, odziedziczone po ojcu; potem trochę ambicji, aby na świecie być czemś użytecznem, a nie prostym służką; naostatek temperament taki, który go popychał do pracy, do krzątania się i kształcenia zarazem. Sama powierzchowność już go od innych dworzan wyróżniała; miał w sobie coś szlachetniejszego, pewną powagę młodzieńczą, nieco sztywną, ale niemal arystokratyczną; nakoniec w obejściu się z ludźmi, choć dumą nie raził, poufałości zbytniej nie dopuszczał. Czuć w nim było starą krew szlachecką.
Oprócz króla i królewny, która się nim posługiwała chętnie, stara łowczyna Moszyńska polubiła go jak syna, a on ją jak matkę pokochał. Nie było dnia, żeby u niej nie przesiedział godzin parę.
Prawie w tym samym czasie, gdy on na komandorję przywędrował, król znalazł się w bardzo trudnem położeniu z powodu, że mu na pewno przyrzeczonych subsydjów nie przysłano. Nalegać o nie było nadzwyczaj upokarzającem, dostojeństwu króla uwłaczającem; używać pośrednictwa obcych, jak kardynała Rohan lub marszałka de Villars, nie mógł król, chyba w ostateczności. Brakło mu tych stosunków poufalszych w sferach niższych na dworze regenta, potem u kardynała Fleury i ks. Bourbon, przez które robiło się wszystko najłatwiej.
Gdy książę Bourbon otrzymał ministerjum a pani de Prie i Parisowie rządzić się zaczęli, przez nich przy młodym królu wszystko można było wyjednać, ale kogoś tam mieć było potrzeba. Król to czuł i wiedział, a poradzić na to nie umiał.
Moszyńska wzdychała i bolała.
— Ba! — odezwał się młody chłopak, słuchając jej użalań — gdybym się nie obawiał wydać zarozumiałym, prosiłbym, aby mnie wysłano choć spróbować, czy ja się tam nie zaznajomię, nie zaprzyjaźnię i nie zawiążę jakich stosunków. Prawda, że Paryża nie znam, ale codzień tu o nim słuchając opowiadających, mam jakie takie wyobrażenie o tej jaskini łotrów. Należałoby choć tentować coś zrobić, tym samym sposobem co inni. Małemi podarkami zyskuje się przyjaciół. Król napisze piękny list do kardynała, kardynał mu równie pięknie odpowie i... na tem koniec, a pieniędzy jak nie było, tak niema. Gdyby się zbliska poznało tych, co sznurki worka trzymają, gdyby się im pokłoniło, a ujęło sobie małych...
— Ale jak król ma do nich trafić? — zapytała Moszyńska.
— Nie król, ale mógłby się o to postarać sługa królewski — rzekł, kręcąc wąsa, Włodek. — W wielkiem mieście mnóstwo jest sposobności trafienia do kogo potrzeba. Wiele tam w Paryżu tej młodzieży, która u nas bywała i bywa. Przez jednego takiego panicza można trafić do innych.
Potarł głowę niecierpliwie Włodek.
— Gdyby mnie król puścił tylko na zwiady — odezwał się ciszej. — Pieniędzy ja nie potrzebuję. Pojechałbym do Paryża, bo mam tam i własne interesa (kłamał), posiedziałbym parę tygodni, a chyba Bóg niełaskaw, żebym się gdzieś nie wcisnął. Tam wszystko na intrygach, a my nawet o nich nie wiemy i omackiem chcemy na szczęście natrafić.
Włodek, myśl rzuciwszy, tak chodził około tej sprawy, którą sobie głowę nabił, że w tydzień dano mu pozwolenie jechania do Paryża, ale król nic mu nie polecił. Odprawując go, odezwał się tylko:
— Gdybyś tam miał jaki sposób, to przypomnij, że mi wypłata przyrzeczona od pół roku zalega...
Włodek wyruszył nazajutrz; nie było go blisko miesiąc i znać o sobie nie dawał, ale tymczasem pieniądze dla króla nadeszły z Paryża, a Leszczyński z sumy, jaką otrzymał, mógł się łatwo dorozumieć, komu był winien staranie o to, przed jednym bowiem Włodkiem tylko się wygadał. Włodek wkrótce potem powrócił, nie chwaląc się niczem, wyświeżony, wyelegantowany paryżanin. Ubrany był wedle ostatniej mody, na czem się w Wissenburgu nie poznano. Przed Moszyńską się tylko przyznał, że potrafił zabrać dobrą znajomość z ulubionym sługą biskupa Fleury, Barjac’em, który mu wyprawę subsydjów dla króla przyśpieszył. Było to pierwsze wystąpienie Włodka w Paryżu, gdzie umiał zawiązać stosunki, nie przyznał się tylko do tego, że po babce i ojcu odziedziczone klejnociki padły ofiarą...
— Ten chłopak — mówił król później — ma osobliwe szczęście do ludzi, chociaż mu i na zręczności nie zbywa.
Badany o to, co w Paryżu porabiał, odpowiadał skromnie, że o takich fraszkach mówić nie warto.
Wszystkiemi temi przysługami a skromną powierzchownością Włodek sobie coraz więcej serc jednał i wkrótce o pozbyciu się go ani mowy już nie było.




Liczba osób, które przybywały do Wissenburga dla okazania królowi Stanisławowi należnej czci i poszanowania, w początkach nie tak wielka, z każdym dniem potem wzrastała. Kardynał de Rohan dał przykład z siebie duchowieństwu; marszałek de Villars wojskowym i magistraturze; hrabia d’Argenson, kawaler Vanichon pociągnęli za sobą możnych panów i szlachtę.
Czasem zabawiano się muzyką, którą stary król lubił bardzo, niekiedy malarstwem, literaturą, bieżącemi sprawami wieku, czytaniem ukazujących się nowości, a potrosze polityką europejską, chociaż król zarzekał się, że czynnego w niej udziału mieć sobie nie życzy.
Młodzież francuska biegła, zwabiona tu urokiem królewny Marji, słynącej nie tyle z wdzięków, chociaż i temi mogła serca podbijać, ile zaletami umysłu i serca. Król głośno się z tem wielekroć odzywał, że dla córki świetnego losu szukać nie myśli, byle jej szczęście zapewnić. Połączenie się z domem, którego członkowie nosili tytuł królewski, chodzące wieści o dawnej zamożności Leszczyńskich domu, która mogła im być przywróconą — ciągnęły wyżej położonych do Wissenburga. Najstarszych rodzin potomkowie zbiegali się tu, zwabieni sławą pięknej, młodej królewny, i dworowali jej ojcu. Król wszystkich mile przyjmował, a rad im był, aby Marja miała w czem wybierać.
Wśród tej młodzieży szczególniej się odznaczał królowi i królewnie miły, ujmującej powierzchowności, najświetniejszego wychowania, dziecię znakomitego domu, hrabia d’Estrées, który w wojsku rozpoczął karjerę.
Miał za sobą wszystko, co ująć mogło, a zarzucić mu nic nie było można. Młody, piękny, bogaty, spokrewniony z najpierwszemi domami, utalentowany wedle wymagań wieku, charakteru rycerskiego, zajmował już w wojsku stopień dosyć wysoki, a miał daleko świetniejsze przed sobą nadzieje. Nic więc dziwnego, iż mu się głowa zawróciła, gdy poznał królewnę Marję.
Nie chciał jednak, występując jawnie jako starający się o nią, narazić się na bolesną odprawę. Nie oświadczając się z sentymentami swemi, dawał je poznać tylko nadskakiwaniem i bardzo częstemi odwiedzinami.
Król przyjmował go bardzo dobrze, nie zrażał wcale; królewna była dla niego uprzejmą, zabawiała się i rozmawiała z nim chętnie, chociaż widocznem było, że w niej czulszego nie obudził uczucia. Była mu przyjazną, szanowała go, ale nic nad to...
D’Estrées, który był rozkochany, pragnął pozyskać serce, lecz zalotność jego francuska z polską prostotą, otwartością, wesołością naiwną zrozumieć się jakoś nie mogła. Stosunki więc jego z Leszczyńskimi pozostały w tem zawieszeniu, z którego nie umiał d’Estrées ich wyprowadzić. Cofać się nie chciał, stanowczego kroku uczynić nie mógł... i tak się to ciągnęło. Włodek wkrótce po przybyciu do komandorji dostrzegł, że kawaler zabiegał około królewny, a że, zdaniem jego, Marja godna była tronu i najświetniejszego losu — oburzyła go zuchwałość młodego oficera. Nie mógł wkońcu wytrzymać i zwierzył się Moszyńskiej.
— Pani łowczyno dobrodziejko, — odezwał się — czyście państwo ślepi? A toż to ten młokos Francuzik, hrabiątko to jakieś, tak mi się kreci około naszej królewny, jakby sobie ukartował do ręki jej sięgnąć! Król jegomość na to zimno patrzy, drudzy też jakby nie widzieli, czy nie zważali, królewna aż nadto grzeczna; gotowo mu się w głowie zawrócić. A cóż to z tego ma być?
Stara ochmistrzyni ruszyła ramionami.
— Wszystko to nie jest sekretem dla nas. Ja widzę oddawna, że się coś święci, ale w Bogu nadzieja, że się rozchwieje. Cóż my mamy mówić na to, kiedy nasza Maruchna, choć go nie kocha, dosyć go lubi i powiada, że nawet gotowaby mu oddać rękę, gdyby to rodzicom i nam wszystkim zapewnić mogło byt lepszy. Król zaś oświadcza, że, jeśli ona sobie kawalera d’Estrées życzyć będzie, on gotów zezwolić. Młodzik widać to rozumie, więc dosiaduje i może sobie roić, że poślubi królewnę.
Włodek oburzony ani chciał słuchać.
— Naprzód, — odezwał się gorąco — pani łowczyno dobrodziejko, co polski szlachcic, potomek wojewodów, to nie taki hrabicz francuski. U nas przecie każdy królem zostać może. Powtóre ona jest królewną, a on...
Moszyńska w skrytości podzielała to zdanie, ale się nie wygadywała.
— Nasz najjaśniejszy pan wcale sobie tej korony męczeńskiej nie ceni — to bieda. Sama słyszałam, jak z królową o tym d’Estrées rozmawiał, i że przyjąłby go za zięcia, gdyby mu choć tytuł duka i para Francji nadano.
Poruszyła ramionami.
— On może o tem wie i pewnie o tytuły starać się będzie; ale — dodała ciszej z rezygnacją pobożną stara piastunka — zobaczysz, Pan Róg inaczej zarządzi i nie może to być, aby ona takiemu młodzikowi przeznaczoną być miała.
W istocie, choć hrabia d’Estrées rozkochany był do szaleństwa i mocno pragnął wyjść z niepewności, w jakiej dotąd zostawał, choć powziął nadzieję i wiedział, czego mu brakło, aby mógł się posunąć otwarcie i królowi oświadczyć — nie sprzyjały mu okoliczności na dworze regenta. Potrzeba było czekać.
Stosunki jednak się nie zrywały i miłość nie stygła. D’Estrées zawsze jeszcze dojeżdżał do Wissenburga, a królewna okazywała mu przyjaźń tak serdeczną, że on szczególniej w ocenieniu jej mógł się mylić.
Królewna miała naturę i obyczaj polskiej dzieweczki. Uprzejma dla wszystkich, pełna współczucia i ufności w każdym okazującym jej sympatję, nie miała zalotności Francuzek, ani ich fantazji; ale dłuższe obcowanie nadawało stosunkom z nią takie piętno, iż Francuz tę przyjaźń siostry mógł wziąć za przywiązanie wyjątkowe, za miłość. To, co jej po polsku uchodziło, jako niewinna poufałość duszy czystej, we Francji miało wcale inne znaczenie. D’Estrées więc kochał się z nadzieją wzajemności, a gdy go królewna nie rozumiała otwarciej się oświadczającego, przypisywał to rachubie.
Pobyt Leszczyńskich w Alzacji zmienił o tyle ich stosunki z otaczającym światem, że, gdy inni zwykle tracą na bliższem poznaniu, oni z każdym dniem zaskarbiali sobie większą miłość w coraz szerszych kołach.
Kardynał Rohan głosił się ich przyjacielem, obojga cnoty pod niebiosy wynosząc; wtórowali mu ludzie takiego znaczenia i powagi, jak marszałek Villars, d’Argenson i wielu innych. Złośliwość, która zawsze i wszędzie znajduje coś do podchwycenia, tu milkła, uznając się bezsilną.
Gdy d’Estrées, o którym wiedziano, że się kochał w królewnie i dla posunięcia się do niej potrzebował tytułu duka i para Francji, przybył starać się o nie u regenta, znalazł go już dosyć dobrze uwiadomionym o rodzinie Leszczyńskich i o jedynej córce króla. Zdaje się, że wydanie za kogoś Marji wchodziło w jakieś kombinacje jego. Pomimo znaczenia i wpływu rodziny d’Estrées, zbyto go jednak niczem, kazano czekać. Regent tylko skorzystał z bytności jego, rozpytując się o królewnę. O tych staraniach p. d’Estrées nie wiedziano wcale w Wissenburgu, co najwięcej domyślać się mógł król, że d’Estrées, dla zbliżenia się do jego rodziny, stara się o jakieś tytuły albo umieszczenie. Nie dopytywano o to powracającego, ale Marja wesoło dowiadywała się o ten Paryż, którego zarówno była ciekawą, jak wieściami o nim przestraszoną.
D’Estrées dowiedział się, co tu nikomu tajnem nie było, że dwu książąt niemieckich ubiegało się o rękę królewny.
Oba te widoki małżeństw, w teraźniejszem położeniu Leszczyńskiego, nazwać się mogły świetnemi, ale Marja je odrzuciła. Ojciec nie namawiał wcale, matka tylko chciała ją skłonić do zabezpieczenia temi związkami przyszłości.
— Nacóż ty czekasz, dziecię moje? — mówiła do niej z niepokojem. — Śpiesz korzystać z tej sposobności, bo wątpię bardzo, aby się ona mogła ponowić.
— Kochana matko, — odpowiedziała królewna — jak możesz sądzić, że szczęście dla mnie zapewni oddalenie się od was? Nie lękaj się, proszę, bym później nie żałowała tego, com straciła; zawsze mi będzie milej podzielać waszą dolę, niż zdala gdzieś używać szczęścia, któregobyście wy nie podzielali.
Stary król, do którego się odwoływała królowa, wziął stronę córki.
— Szczęście narzucone nie może być szczęściem — odezwał się. — Mamy ją jedną, nie miejmy sobie do wyrzucenia, żeśmy ją poświęcili rachubom jakimś, których ona nie rozumie.
Uległa naturalnie królowa, ale miała żal w sercu do córki, widząc, na co rodzina wystawioną była na łasce obcych. Ile razy potem z westchnieniem przypominała jej to matka, rzucała się jej na szyję i zamykała usta, dowodząc, że Bóg ich opuścić nie może.
Zarzucono więc wszelkie plany i układy, wszystko pozostało w zawieszeniu.
Włodek tymczasem coraz częściej wymykał się do Paryża, coraz się więcej wtajemniczając w tamtejsze intrygi i zabiegi, jakie młodego króla otaczały.
W chwili prawie, gdy d’Estrées poczynał na nowo dobijać się tytułu duka, nagła śmierć regenta wszystkich tych pozasnuwanych sieci pozrywała wątki.
Pozostawał u steru król, właśnie dochodzący do pełnoletności, pod wpływem wszechmocnym napozór bardzo skromnego, cichego, nie mieszającego się jeszcze do polityki czynnie, nauczyciela swego dawnego, zagadkowego biskupa Frejus, Fleury’ego.
Fleury, który dla swojego wychowańca był najczulszym, najpowolniejszym człowiekiem, uchodził za prostodusznego i ambicji dotąd nie zdradzał. Złudziło to wszystkich, gdy w pierwszej chwili całkiem się obojętnie zachował przy mianowaniu ks. Bourbon pierwszym ministrem.
Ten z obawy, aby go ks. Orleanu nie uprzedził, narzucił się nagle królowi, a Ludwik XV, milcząco spojrzawszy tylko na biskupa, który wcale się do tego nie mieszał, ani dał poznać, aby go to obchodziło — ruchem słowy dał znak, że przyzwala.
Młodziuchny ów król, równie jak nauczyciel, był zagadką dla ludzi, nawet tych, co go zbliska widywali. Idealnie piękny, zręczny, pobożny, bojaźliwy, łagodny, w najwyższym stopniu nieśmiały był z ludźmi i zamknięty sam w sobie. Oszczędny w słowa, kryjący się z wrażeniami, naówczas już, zaledwie wychodząc z dzieciństwa, nosił na sobie to piętno znużenia i znudzenia, które później stanowiło główny rys jego charakteru. Nieśmiałość jego można było czasem wziąć za dumę — milczenie za chęć ukrycia się z temperamentem namiętnym, z którym zdradzić się obawiał. Wiele w nim było krwi i tradycji Ludwika XIV, w zamiłowaniu przepychu, elegancji, etykiety; ale zarazem znużenie protestowało przeciwko więzom, które wkładały nań obrzędowe formy dworu.
Fleury wychowywał go z powolnością i łagodnością niestrudzoną, starając się mu jak najmniej ciężyć, aby, doszedłszy do lat, nie zapragnął od niego się wyzwolić. Bawił go, ślepym był, gdy wymagały okoliczności, nie dając mu nigdy uczuć swej władzy. Wyręczał go tylko i rozrywał.
Potęga Richelieu’go i Mazarini’ego prawdopodobnie już mu się uśmiechała, ale szedł do niej drogami charakterowi swemu właściwemi. Utrzymywano, że Fleury, sam wychowaniec kobiet, zręczność ich i giętkość przejął w postępowaniu. Zyskał też sobie serce wychowańca i zaufanie.
Przez cały czas regencji biskup ograniczał się na skromnej roli ochmistrza, dozorcy, nieodstępnego towarzysza. Po zgonie Orleana nie zmienił się nagle, a choć może przewidywał, że Bourbon pozbyć się go zechce, nie wystąpił nieprzyjaźnie przeciw niemu.
Książę de Bourbon, który, korzystając z chwili wahania się innych książąt krwi, narzucił się zuchwale królowi z porady swoich przyjaciół, był człowiekiem młodym, chciwym władzy, spragnionym życia. Namiętny a pozbawiony wyższych zdolności, któreby mu na wyznaczonem stanowisku dozwalały się utrzymać, pozbawiony i jasnego pojęcia położenia, i woli energicznej, narzędziem był w rękach markizy de Prie.
Śliczna ta pani, córka finansisty Berthelota de Pleneuf, dwudziestokilkoletnia mężateczka, dowcipna, pełna wdzięku, roztrzepana, zuchwała, namiętna, wychowanka regencji, miała powierzchowność i obejście się najlepszego towarzystwa, ale razem jego zepsucie. Płochą zalotnicę otaczał liczny orszak wesołej młodzieży, spekulantów, intrygantów, z pomocą których ks. Bourbon, wzięty w opiekę, kroku bez jej wiedzy uczynić nie mógł.
Ale sądził się zupełnie swobodnym, chociaż w jej ręku był igraszką umiejętnie wyzyskiwaną.
Naprzeciwko tego obozu, którego naczelnym wodzem był ks. Bourbon, stał znienawidzony przez niego współzawodnik, najbliższy króla powinowaty, a, w razie jego bezdzietności, domniemany spadkobierca, ks. Orleanu, pobożny aż do fanatyzmu, zdolności niewielkich, słabej woli.
Bourbon i on wzajemnie się nienawidzili i znali jako nieprzyjaciele. Po śmierci regenta Orlean miał prawo żądać i otrzymać to stanowisko u boku króla, o które zgłosiwszy się w porę Bourbon, zdobył je szczęśliwie.
Zwycięstwo to, łatwo odniesione, wbiło go w pychę, a obojętność Fleury’ego przywodziła do wniosku, że biskup był słabym i obawiać się jego przewagi nad umysłem wychowańca nie potrzebowano.
Ludwik XV zaręczony był z córką króla hiszpańskiego Filipa, a małżeństwo to tak, zdawało się pewnem, jakgdyby już się spełniło. Pięcioletnia infantka wychowywała się w Paryżu; wszyscy Francuzi widzieli w niej już przyszłą królową, przywiązali się do niej, cieszyli jej wdziękiem. Piękna dziecina była paryżan ulubienicą.
Zerwanie tak już zabezpieczonego związku zdawało się niepodobieństwem; ale na ślub, dla wieku infantki, lat jeszcze około dziesięciu czekać było potrzeba.
Nagle zachorował Ludwik XV, a któryś z Parisów odezwał się na wieczorze u pani de Prie z tem, że na wypadek śmierci króla Orlean miałby do tronu największe prawo, a Bourbon straciłby wszystko. Sama ta myśl przerażała. Nikt wprzódy przypuszczenia nawet nie czynił, aby król bezdzietnym mógł umrzeć; choroba, obawa utraty, wszystkich umysły poruszyła. Lat dziesięć oczekiwania w tej trwodze przestraszało Bourbona. Potrzeba było przyśpieszyć ożenienie, aby potomka zapewnić. Popłoch, rzucony między intrygantami, łatwo się innym udzielił.
Potrzeba było króla ożenić niezwłocznie, a naprzód zerwać z Hiszpanją układy i uroczyste zobowiązanie się, zwrócić infantkę i narazić kraj na wojnę za obrazę, której żadne zadośćuczynienie zatrzeć nie mogło.
Trudności były wielkie, ale płocha polityka Bourbona, pani de Prie i Parisów uznała to za możebne; zuchwale przedsięwzięto przygotować umysły i rzecz przedstawić jako nieodzownie konieczną dla zabezpieczenia przyszłości Francji.
Nie powątpiewano, że młody król nie będzie przyśpieszeniu rozwiązania przeciwnym, a Fleury w początkach nie wchodził w rachubę.
Postanowiwszy ożenić Ludwika XV, musiano dla niego wyszukać narzeczoną pełnoletnią, na której dorośnięcie czekaćby nie było potrzeba, i zdawało się w początkach, że nic łatwiejszego być nie mogło nad znalezienie księżniczki godnej francuskiego tronu.
Pani de Prie, na której dworze poddostatkiem było ludzi do wszystkiego zdolnych, poleciła hrabiemu de Morville sporządzenie statystyki będących na wydaniu w Europie księżniczek. Ten stworzył całe biuro dla ściągnięcia potrzebnych wiadomości. On i hrabia de la Marck wynaleźli naprzód dziewięćdziesiąt i dziewięć do wyboru, ale z tych, wydzielając najcelniejsze, pozostawało osiemnaście, liczba zawsze znaczna. Okazało się jednak, że i w nich przebierając, większą część odrzucić było potrzeba.
W liczbie wybranych, na szarym końcu, hr. Morville, dla dokładności zapewne, położył i Marję, córkę Stanisława króla polskiego. Przy nazwisku zapisano uwagę: „Wprawdzie ma wielu krewnych i powinowatych niemajętnych, ale rodzinie nic zarzucić nie można“.
W tajemnicy, pocichu, z francuską zabiegliwością, która z drobnostek umie tworzyć sprawy niezmiernej doniosłości, zaczęto się schodzić, zjeżdżać, wysyłać, naradzać, zbierać po całej Europie wszystkie plotki, które potem usłużni przynosili, a pani de Prie doskonale się niemi bawiła...
Nie było jednej z księżniczek, którejby nie miano nic do zarzucenia. Córkę króla portugalskiego, czternastoletnią, posądzano o jakąś chorobę dziedziczną, obawiano się niechętnego usposobienia Hiszpanji, zarzucano jej powierzchowność nieujmującą; dwie córki ks. Walji, których sobie życzono, wyznawały wiarę protestancką, a do zmiany jej ciężko je było nakłonić. Toż samo odstręczało od córek króla Danji, a religja też nie dozwalała myśleć o carównie Elżbiecie, o królewnie pruskiej, o córce margrafa Albrechta. Katoliczka księżniczka lotaryńska miała przeciwko sobie ścisły stosunek domu tego z austrjackim. Za niskiego pochodzenia wydawała się księżniczka Modeny. Podobnego rodzaju zarzuty czyniono księżniczkom Sachsen-Eisenach, Meklemburg-Strelitz, Hessen-Darmstadt i t. d.
Księżniczkom krwi francuskim, pannom de Vermandois i de Sens, nic nie można było zarzucić, oprócz że pani de Prie ich nie lubiła, lub się ich obawiała. W szeregu tym na końcu samym stało i imię Marji Leszczyńskiej, więcej dla liku i aby nie pominąć nikogo, niżeli w myśli wyniesienia jej tak wysoko. Jeżeli księżniczkę Modeny uznawano za zbyt nisko urodzoną, cóż mogli powiedzieć niechętni o córce szlachcica polskiego, króla elekcyjnego, pozbawionego korony, któremu nawet tytułu „majestatu“ odmawiał Ludwik XIV?...
Hrabia de la Marck popierał lotaryńskie księżniczki, jedną z nich przeznaczając królowi, drugą księciu de Bourbon, aby ich tem zbliżyć do siebie. Pani de Prie jednak i na to zgodzić się nie chciała, bo się wpływu ich lękała.
Córki ks. Walji trudne były do pozyskania, ale intrygi, zabiegi, potajemne wyprawy posłów i stręczycieli nie ustawały. Ks. de Broglie miał sobie poleconem rozpoczęcie wstępnych układów, które zagaił portret młodego króla, przyjęty w Anglji z zachwytem. Piękniejszego młodzieńca nie znał nikt; ale o zmianie wiary, nawet dla tego ideału, słuchać nie chciano.
Tymczasem, aby się zabezpieczyć od infantki i ożenienie uczynić koniecznem, pośpieszono potargać ostatnie węzły z rodziną i królem Filipem, do najwyższego stopnia rozdrażniono ich miłość własną. Dwór madrycki natychmiast zażądał powrotu infantki, po której cały Paryż płakał, rozkochany w miłej dziecinie, nawykły witać przechadzającą się co rano po ogrodzie Luwru.
Wszystkie lekkomyślnie poczynione kroki, dla zastąpienia narzeczonej inną księżniczką, do niczego nie doprowadziły.
Rozchwiały się one w Anglji i Rosji. Pozostały tylko mniej znane i pożądane księżniczki, o których tak mało miano wiadomości pewnych, że pani de Prie z akolitami swymi, Parisami, musiała cały pułk agentów, szpiegów, tajemnych wysłańców, pod różnemi ukrywających się maskami, rozesłać po dworach Europy. Wszystko to odbywało się niby skrycie, ale w kołach, do których ci ichmość należeli, co się podjęli małe zwiedzić stolice i rezydencje, wiele o tem rozprawiano, choć pocichu, a młodzież, czepiająca się dworu i Parisów, krzątała się, cieszyła, wyprzedzała i korzystała ze sposobności odbywania przyjemnej podróży kosztem królewskim.
Posłannictwa poufne zmieniały się w smaczne gratki, o które się dobijano.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.