Męczennica na tronie/Część I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Gabrjel Włodek, który teraz bardzo często przebywał drogę z Wissenburga do Paryża, a poznał już doskonale to życie w mętnej wodzie i ludzi, co w niem złote rybki łapali, miał już tu liczne znajomości. Niebardzo on lubił zbyt huczne wieczorki rozwiązłych dworaków, ale dla interesów króla nie mógł się od nich uwolnić, zmuszony być dobrze ze wszystkimi, nawet z tymi, którymi pogardzał.
Towarzystwo, w którem się obracał, składało się z różnorodnych żywiołów; wszystkie wybitne prądy żywotne wieku w nich się wyrażały. Jak zawsze w przededniu wielkich walk i kataklizmów ściągały się i szeregowały elementa, które do boju występować miały.
Począwszy od jansenistów i jezuitów, przeciwko którym objawiały się już nieprzyjazne knowania, od ekonomistów, których upadek Lawa nie zniechęcił ani rozproszył, od encyklopedystów, poczynających się ściągać w jedną potężną falangę, od zagorzałych pietystów i zakonne życie najostrzejsze wiodących ludzi głębokiej wiary do ateuszów, jawnie wyznających bezbożność swoją — wszystko się ścierało, domagając się swobody lub panowania, w imię wolności sumienia, do której wszyscy chcieli mieć prawo.
Regencja, która rozkiełznała obyczaje, zarazem i dla przekonań najskrajniejszych musiała być pobłażającą. Obok więc najsurowszych, wyłaniały się na świat najcyniczniejsze. Z dawnych obyczajów pozostawały jedynie formy, z których się naśmiewano, szanując je tylko z musu. Małżeństwa były jedynie związkami interesów, imion, majątków, nie pociągając za sobą żadnych obowiązków i władza rodzicielska siłę swą w prawie czerpać musiała; rodziny rozpadały się w walce z zimną rachubą.
Na samym dworze, naprzeciwko ks. Bourbon, który jawnie dawał się rządzić pani de Prie, pozbywając się jej męża, stał książę de Chartres, modlący się codzień na klęczkach, i cały zastęp bogobojnych jego zwolenników. Wśród dworu rozpusta ogładzona, dowcipna, lekceważąca wszystko, ocierała się o najsurowszą religijność i fanatyzm. Tu zwycięstwo zapowiadało się już ludziom domagającym się swobód, a walczącym bronią dowcipu, najdzielniejszą we Francji. W imieniu światła szerzyli oni niewiarę, godzili na wywrót wszystkiego, co im zawadzało, wypowiadali zagładę całemu światu staremu. Młodzież upojona szalała, kobiety rozgrzewały te rzesze i niosły chorągwie.
Bawiono się bez miary i życie całe zmieniano w zabawkę, innego nie mając nad nią celu. Wszyscy dobijali się władzy, pieniędzy, znaczenia, tylko aby ich używać i nadużywać.
Włodek, zbliżając się z potrzeby do dworu, jako człowiek przebiegły i zręczny, wiedział, że najważniejsze sprawy robią się często najskuteczniej przez małych ludzi; pozawiązywał więc znajomości, które mu niebardzo smakowały, ale były niezbędne.
Nie mogąc dostać się do Parisów, do których przystęp był trudny, ani do Fleury’ego, — usiłował wcisnąć się do kółka, które wirowało około pani de Prie i ministrów. Wiedział, że biskup miał zaufanego sługę, nie ukazującego się nigdzie, a mogącego bardzo wiele, że taki drugi znajdował się przy ks. Bourbon, a przy pani de Prie cały pułk jej pochlebców i niewolników.
Piękna faworyta, po kobiecemu, nie mogła się obejść bez mnogich pomocników, towarzyszek, sług, agentów, szpiegów. Dwór jej roił się nimi. Nie było miłem obracać się w tem zbiorowisku ludzi najróżniejszego kalibru, lecz dla miłości pana Włodek musiał się przezwyciężać.
Z kilku dworakami, na kolacyjkach, które wówczas dzień każdy zamykały i były jego najrozkoszniejszą chwilą — pobratał się serdecznie. Bawił ich ten oryginalny „paysan du Danube“ — jak go zwano, swemi rubasznemi konceptami, a zdumiewał rycerskiemi talentami, szermowaniem na szable, na szpady, strzelaniem z pistoletów, dosiadaniem najdzikszych koni i t. p.
W samych początkach parę kłótni i pojedynków dały go poznać z męstwa i szlachcic polski wszędzie był widzianym mile. Przynosił im coś nowego z sobą, nie był podobnym do innych. Dla siebie samego wiele z tego korzystać nie myślał, ale pragnął to na korzyść Leszczyńskich obrócić.
Nikomu jeszcze w Wissenburgu nie przyszło na myśl nawet królewnę zamąż wydawać, gdy Włodek w Paryżu zasłyszał, że z infantką zrywano i szukano dla młodego króla księżniczki.
Pomysł swatania Marji przyjść mógł tylko tak zuchwałemu słudze jak Włodek; ale możeby i on nawet z nim wystąpić się nie ważył nigdzie, aniby odezwał się z tem, co za niemożliwe uważał, gdyby nie następny zbieg okoliczności.
Dobrze wprzódy na męskich wieczorach u pana d’Estrées, znajomego mu z Wissenburga, Włodek otarł się o niejakiego pana Lozilières. Określić, co to za jeden był ten pan de Lozilières, niezmiernie trudno. Mówiono o nim, że dawniej służył w wojsku, był potem w usługach nieokreślonego charakteru przy regencie, a naostatek komenderował go do różnych posług ks. Bourbon. Parisowie przytem używali go do jakichś tajemnych swych finansowych robót niejasnych, ale krzywili się na niego, co on im oddawał, szydząc z nich pocichu niemiłosiernie. Od nich Lozilières przeszedł na pokoje pani de Prie, zapisał się do jej dworaków i wielbicieli i umiał się stać tak potrzebnym, że mu różne powierzano misje.
Czem się właściwie zajmował, z czego żył, mówiono bardzo rozmaicie; on sam opowiadał czasem o ojcu, mieszkającym w starym zamku naddziadów, gdzieś aż pod Pirenejami położonym; na pieniądzach mu nigdy nie zbywało, do wszystkich wesołych burd należał, a pani de Prie mówiła bliższym, że ją odzierał okrutnie.
Nie lubiono go, a raczej niebardzo mu ufano. Dowcipny był, zabawny, niewyczerpany w konceptach, ale nikt mu nie wierzył, a niektórzy się go obawiali. Omijano go, nie zaczepiano chętnie, bo do szpady miał szczęście osobliwe.
Przystojny bardzo mężczyzna, Lozilières miał jednak twarz wstręt obudzającą. Krzywiły ją sarkazm i złośliwość, jakby mimowoli nazewnątrz się dobywające. Niezapraszany nigdzie, umiał się wszędzie narzucać, wcisnąć, znaleźć w porę i uczynić potrzebnym. Gdy inni przy owych wieczorkach, do których piękne artystki z teatrów zwabiano, tracili łatwo przytomność i dwojako się upajali, on nigdy ani winu, ani żadnemu szałowi nie dał się opętać — zawsze był panem siebie.
Włodek, przybywszy raz do Paryża, powracał od Parisa-Duverney z kolacji nad ranem do domu. Lozilières’a na niej nie było. W ciasnej uliczce, obok której przechodził do swej gospody, usłyszał nagle krzyk i szczęk szpad dobrze sobie znany... Zakopcona mała latarenka, paląca się przy drzwiach starej kamienicy, dozwoliła mu dostrzec dwóch ichmościów z maskami na twarzy, którzy do muru przypartego przechodnia, dzielnie im się broniącego, gwałtownie napastowali.
Włodek nie mógł nigdy patrzeć obojętnie na taką walkę nierówną. Zakipiała w nim polska krew i rzucił się na pomoc zaskoczonemu, w chwili, gdy ten już w pierś raniony upaść miał na ziemię. Na widok tego posiłku niespodziewanego dwaj zamaskowani napastnicy uciekli, a Włodek, pochyliwszy się nad ranionym, poznał w nim Lozilières’a. Natychmiast dopomógł mu, co najpilniejszem było, krew z rany płynącą zatamować, i osłabłego potem, napół prowadząc, pół wlokąc, doprowadził do niezbyt oddalonego mieszkania.
Lozilières, przytomność odzyskawszy, którą na chwilę postradał, rzucił mu się na szyję i poprzysiągł dozgonną wdzięczność. Zwał go swym zbawcą.
Napaść, wedle jego powieści, miała być skutkiem jakiejś miłosnej intryżki, uwiedzenia dziewczęcia. Mało do tego wypadku wagi przywiązywał Włodek, a i sam Lozilières zdał mu się człowiekiem niewielkiego znaczenia i wartości. Ranny, po tym wypadku, o którym nie mówiono wiele, wyzdrowiał bardzo rychło, i Włodek znowu go potem spotykał w domu Parisów, w towarzystwie pani de Prie, a potem u ks. Bourbon.
Obok stosunków, które go w tych kołach dla króla protektorów szukać zmuszały, Włodek nie zaniedbywał i pobożnego dworu ks. de Chartres, który, choć teraz żadnego znaczenia nie miał, więcej mu był sympatycznym, a na przyszłość też mógł się stać pomocnym.
Tu wiedziano dobrze, co się działo w obozie przeciwnym i pocichu się naśmiewano lub oburzano. Przyjaciele Orleanów spodziewali się, że Bourbon, zbyt zuchwale sobie poczynający, wkrótce upaść musi, a Orlean zająć miejsce jego. Sprawa małżeństwa z infantką zdawała się nawet nadzieje te poczęści usprawiedliwiać. Wzięto się do niej tak niezręcznie, iż ją krokiem fałszywym nazwać było można.
Przez spowiednika Leszczyńskich, jezuitę, polecony ojcu Andrzejowi, który był przy dworze ks. Chartres, Włodek czerpał od niego wiadomości. Tu się naprzód dowiedział, że postanowiono zerwać z Hiszpanją, a infantkę odesłać, dla młodego króla zaś poszukiwać dojrzałej do małżeństwa księżniczki.
Ojciec Andrzej wiedział już nawet imiona przyszłych kandydatek, nadzieje, jakie miano z pozyskania ręki jednej z córek ks. Walji, albo księżniczki lotaryńskiej, nakoniec w najgorszym razie swatania Ludwikowi panny de Vermandois lub de Sens.
— Wszystko to nadaremne, — kończył o. André — żadna z księżniczek Walji nie zmieni wiary, rodzinaby na to nie pozwoliła, nie katoliczka zaś, choćby najpiękniejszego rodu, na tronie Francji zasiąść nie może. Książęta lotaryńscy zanadto są oddani Austrji, a w całej Europie niema ani jednej, godnej zasiąść na tronie obok Ludwika.
Włodkowi mocno się to w pamięć wbiło.
— Jakto! — mówił sobie, powracając do domu — dla Ludwika XV niema księżniczki w całej Europie? A naszaż królewna Marja? alboż dlatego, że jest ubogą, niema być tronu godną? Gdzież znajdą taką, coby się z nią porównać mogła?!
Sprawy królewskie zatrzymały go dłużej w Paryżu i ten miały skutek wiadomości od o. Andrć otrzymane, że zwróciły baczniejszą uwagę jego na sieć tajemniczych intryg, tyczących się królewskiego ożenienia.
Powróciwszy do Wissenburga, nic o tem nie mówił królowi. Pocóż miał próżne w nim budzić i karmić nadzieje?
Czasu niewiele upłynęło potem, gdy Włodka znowu wyprawiono po spodziewane pieniądze do Paryża.
Jednym z pierwszych, których tu spotkał, był Lozilières, ale z przybitego dosyć i pokornego niedawno dziwnie zadzierający głowę i przybierający jakieś miny zwycięskie.
Przywitał swego zbawcę, jak zwykle, bardzo serdecznie, a nazajutrz zaprosił na obiad z sobą. Już z samego przyjęcia, humoru, rozmowy widać było, że Lozilières na jakąś złotą trafił żyłę i że mu się szczęście śmiało.
Przy obiedzie pochwalił się tem, iż potrafił sobie pozyskać względy i zaufanie boskiej pani margrabiny de Prie i miał nadzieję wkrótce być użytym do sprawy bardzo ważnej, na której rachował, iż wiele zarobi.
Zarobek ten szczególniej go radował... Zachował tajemnicę sprawy przy sobie, a Włodek nie był też wcale ciekawym.
Z wieści po Paryżu obiegających dowiedział się potem, że nadzieje pokładane na księżniczkach Walji okazały się płonnemi, że lotaryńskich nie chciał Bourbon, a sióstr Bourbona pani de Prie nie dopuszczała. Ze znalezieniem księżniczki trudności były wielkie, godnej pierwszego tronu w Europie nie umiano wynaleźć. Mowa teraz była o tem, aby po dworach pomniejszych książąt w Niemczech szukać choćby najskromniejszej, ale urodzeniem i wiekiem wymaganiom odpowiadającej panny.
Lozilières o tem mówił często i rzecz ta zdawała się go żywo obchodzić; znał wszystkie księżniczki będące na spisie. Włodek, który długo w sobie myśl swą nosił, nareszcie jednego wieczora, znalazłszy się z nim sam na sam, rzekł:
— Szukacie dla waszego króla narzeczonej i sięgacie nie wiem jak daleko, nie chcąc widzieć, co pod ręką macie. Alboż to króla polskiego córka, ten anioł dobroci, łagodności, ta święta panienka nasza, tak cudownie wychowana przez ojca, piękna, młodziuchna, nie więcej warta, niż wszystkie wasze niemieckie? Ojciec jej był przecież królem...
Lozilières się uśmiechnął.
— Mylisz się — odparł, papieru dobywając z kieszeni. — Wasza królewna Marja była już na pierwszym regestrze hrabiego i pozostała niewykreślona w drugim, chociaż na samym końcu. Król wasz prawda królem się nazywał i zowie, ale powiadają, że ledwie się na liście panujących może mieścić, bo jest monarchą nie z łaski Bożej, tylko z wywołania szlacheckiego.
— Jakgdyby to — odparł urażony Włodek — głos ludu nie był Bożym głosem. Vox populi, vox Dei. Jaki on jest, to jest, ale wart więcej niż wiele innych. A królewna... żadna z tych, które swojemu panu stręczycie, rzemyka jej rozwiązać niewarta — jak mi Bóg miły!
— O! o! toś się zapalił! — począł się śmiać Lozilières.
— Słyszałem, — ciągnął dalej Włodek — że mają na oględziny wysyłać. Jeżeli sumiennego do tego użyją człowieka, będzie musiał naszemu panu i jego córce przyznać to, czego im cały świat nie odmawia. Nasza królewna stworzoną jest do tronu, tylko że ani ona, ani ojciec jej wcale go nie żądają!
Francuz, posłuchawszy, ramionami ruszył, lecz potem rozpytywać się zaczął, a że chłopak rad mówił o królu i o królewnie, przeciągnęła się długo gawęda.
Pożegnali się, bo Gabrjel nazajutrz miał do Wissenburga powracać, niespodzianie pieniędzy dostawszy.




Z dziesięć dni już potem odpoczywał Włodek na starej komandorji, gdy mu z rana przyniesiono na zamek kartę bez podpisu, nieznanem pismem dość nieumiejętnie nabazgraną. Wzywał go ktoś na rozmowę w ważnym interesie do miasteczka, Pod złotego konia.
Włodek, zdziwiony mocno, namyślał się niedługo i pobiegł do wymienionej gospody. Jakież było zdumienie jego, gdy tu w progu spotkał go śmiejący się Lozilières.
— Mam honor wam się przedstawić — rzekł z ukłonem ceremonjalnym: — kawaler de Méré, malarz portretów, artysta. Słyszałem wiele o j. k. mości Stanisławie, iż lubi i proteguje sztukę; chcę mieć zaszczyt być mu przedstawionym.
— Cóż to za żarty stroicie ze mnie? — począł Włodek, wchodząc z nim do mieszkania. — Co znaczy bytność wasza w Wissenburgu?
— Mówiłem wam już, jestem tu jako artysta. Zowię się kawalerem de Méré i proszę was, abyście mnie przedstawili królowi waszemu. Powiedz, żeśmy się poznali w Paryżu. Spodziewam się, że mi tego nie odmówisz.
Włodek głową potrząsnął, wydawało mu się to podejrzanem.
— Króla, pana mojego, oszukiwać nie mogę — rzekł. — Przedstawię was chętnie, ale jako pana de Lozilières. Skądże się wziął ów de Méré?
Przybyły się skrzywił i dał znak, że nieprzyjemnem mu było tłumaczyć się.
— Lozilières de Méré, jeżeli chcesz, artysta, malarz portretów...
— Cóż to za maskarada? — odparł Włodek — nie rozumiem tego, a gdy rzecz tyczy się mojego pana... muszę wszystko wiedzieć jasno, inaczej nie zrobię kroku.
Lozilières nalegał, nie tłumacząc się, i spierali się dosyć długo, gdy nareszcie dodał stanowczo:
— Powiadam ci, że w interesie nawet twojego króla, na ten raz musisz ustąpić ze swej surowej zasady. Wyznam ci otwarcie, bo wiem, że mnie nie zdradzisz — chociaż przysiągłem na zachowanie tajemnicy — że wysłańcem jestem pani de Prie. Wyprawiła mnie po niektórych dworach, abym księżniczki dla króla przeznaczone oglądał i zdał sprawę z tego, jak mi się one wydadzą, co o nich mówią, jak wyglądają i t. p. Przybywam więc dla poznania i widzenia waszej królewny Marji, która jest na spisie, a przybywam jako kawaler de Méré. Spodziewam się, że nie chcesz, ażebym jej pominął... Wprawdzie mało mam nadziei, aby ją wybrać miano, ale zawsze próbować się godzi. Nie zechcesz przecie, abym, pominąwszy Wissenburg, wprost jechał do Niemiec.
Włodek, słuchając go, osłupiał — niedowierzał mu. Lozilières musiał dobyć listu pani de Prie, który o jego posłannictwie świadczył, i pokazał mu go... Gabrjel zmiękł i zachwiał się.
— Stawisz mnie — rzekł — w przykrem położeniu: muszę być albo kłamcą, albo sługą niewiernym. Pojmujesz, jakbym był szczęśliwym a tobie wdzięcznym, gdybyś tego anioła dopomógł uwieńczyć koroną! Jest jej z pewnością godną. Zobaczysz ją sam... Postąp wedle sumienia, nie będę się starał ciebie pozyskać, — przedstawię cię, zgoda. Bądź tylko nieuprzedzonym, sprawiedliwym, patrz na królewnę okiem bezstronnem, zapomnij, że jest córką ubogiego wygnańca.
Lozilières ręką zamachnął.
— Powiem ci na pociechę, — odezwał się — że jestem od wczoraj w Wissenburgu i nie mogę wyjść ze zdumienia nad tem, co tu o królu waszym i królewnie słyszę. Głosy uwielbienia dla nich, entuzjazm, jaki potrafili obudzić w całej ludności dla siebie, mnie nawet, ostygłego i obojętnego, zdumiały i poruszyły. Nie słyszę tu nic od wczora, nad uniesienia i pochwały. Wszyscy pod niebiosa wynoszą króla, królewnę Marję zowią aniołem... Opowiadano mi mnóstwo szczegółów z ich życia. Przyznam ci się, że ja do takich admiracyj wcale skłonnym nie jestem, a jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, jakie to uczyniło na mnie.
Włodek milczał i Francuz po chwili zwrócił się znów do niego.
— Kiedy mnie zechcesz przedstawić?
— Króla naprzód o zezwolenie prosić muszę — zawołał Gabrjel. — Kłamstwo mi Pan Bóg przebaczy. Zatrzymaj się w gospodzie, ja natychmiast na komandorję powracam. Uprzedzę jego kr. mość o tobie, ale uprzedzić muszę i ciebie, że król, chociaż sztukę lubi, artystów niekoniecznie wysoko ceni, dowodząc, że są po większej części zarozumiali i próżniacy.
Lozilières się rozśmiał.
— Ma może słuszność potrosze — przerwał.
— Pamiętaj i o tem, że król sam i królewna malują, więc oszukać ich będzie trudno.
— Ale ja też maluję, — dodał gość — gotów nawet jestem dać próbkę mojego talentu, a rolę malarza w potrzebie odegram niezgorzej.
Włodek, dawszy kilka rad Francuzowi, uradowany się oddalił. Jemu, który Marję uwielbiał, zdawało się, że gdy ona jest na spisie, musi zostać wybraną.
Król z córką, jak zwykle w tej godzinie, zajęty był tak zwaną lekcją. Tak się teraz nazywały rozmowy jego z nią o wielkich życia zadaniach, w których rozwiązaniu umysł ludzki spotyka mnogie trudności. Król zadawał jej zwykle pytania, wywoływał odpowiedzi, a w razie, gdy się zapatrywania nie zgadzały z jego przekonaniami, dowodził, dlaczego różni się z nią w zdaniu. Często bardzo własnego życia jego przygody za temat do roztrząsań służyły. Nieraz nie zgadzali się w ocenianiu Karola XII, którego Stanisław bronił i na wspomnienie jego zalewał się łzami; przy całej bowiem wdzięczności, jaką miała dla niego królewna, nie zawsze wytłumaczyć sobie mogła jego postępowanie.
Częściej jednak zdania Marji zgadzały się z ojca myślami, a król w dłuższej rozmowie uzasadniał, co powiedział i obszerniej wykładał opinje swoje. Niekiedy godziny te poświęcone były czytywaniu aforyzmów króla, do których komentarza żądał od swej Maruchny. Rozprawiano długo i szeroko.
Niekiedy i królowa brała udział w tych wykładach praktycznej nauki życia i moralności.
Włodek nigdy nie śmiał ani wchodzić w tych godzinach, ani ich przerywać; ale dnia tego, przewidując, iż się wkrótce skończą rozmowy, wszedł do salki. Maruchna stała przed ojcem uśmiechnięta, z oczyma łzawemi.
— Dobry ojcze mój, — mówiła rzewnie — nie obawiaj się, nauki twej nie zapomnę nigdy, a gdybym kiedy niepewną jej była, wiem, skąd ją czerpałeś, pójdę do źródła i tam znajdę światło...
Król odwrócił się do Włodka.
— Z czem ty przyszedłeś? wiem, że pewnie niedarmo — zapytał go. — Co tam przynosisz?
— Gościa zwiastuję — odezwał się Włodek — i to z Paryża.
— No, proszę, aż z Paryża? — rzekł król niezbyt wesoło. — Jest to źródło, z którego i najlepsze, i najgorsze płynie. Cóż to za gość?
— Artysta malarz — odparł cicho i nieśmiało Włodek, do kłamstwa zmuszony, dławiąc się niem.
— Artysta! artysta! — począł powtarzać król dosyć zimno. — Wiesz, że ja ich mam w niezbyt wielkiej estymie. Próżniacy są po największej części, a wyobrażenie o sobie mają wielkie. Cóżto, wędrowny artysta? Jeżeli talent ma, to z prowincji do stolicy, nie ze stolicy na prowincję powinien wędrować, więc nie świadczy to wiele o nim, iż Paryż opuścił, a tu zawitał.
— Ja o talencie jego wcale sądzić nie mogę, — rzekł Włodek — bo malarstwo nie moja rzecz; ale wiem, że tam go w Paryżu widziałem dobrze przyjmowanego u ludzi znacznych i że człowiek gładki...
— To bieda, że ja, królem się zowiąc, — rozśmiał się Leszczyński — po królewsku płacić nie mogę, a u artystów grosz przedewszystkiem.
— Nie wiem, czy on potrzebuje koniecznie malować u nas, — przerwał Włodek — o tem mi nie wspominał; ale chce się n. panu pokłonić, a mieć szczęście go oglądać.
Król lekko ramionami poruszył.
— No, to niechże go poproszą do stołu, — odezwał się do Włodka, wstając — a ze względu na gościa, szepnij Borowskiemu, aby wino dał lepsze i wstydu mi nie zrobił. Mój kompetytor August słynie z doskonałego.
W godzinę potem Włodek miał zaszczyt kawalera de Méré przedstawić królowi Leszczyńskiemu, który go o Paryż rozpytywać począł. Lozilières, choć ostrzelany z różnemi majestatami, widocznie był króla Stanisława powagą poruszony, a prostota, z jaką występowała królewna, czyniła na nim wrażenie onieśmielające. Stał się skromnym i pokornym.
Przy stole rozmowa, otwartość starego pana, spokój i pogoda rozlane na twarzy, poufałość jego z otaczającymi, czułość dla córki, obejście się z gościem niewymuszone i dobroci pełne wprawiały Lozilières’a w zachwycenie. Wcale czego innego spodziewał się po tym królu północy, wydziedziczonym, wygnanym, wystawiano go sobie rycerzem nieco rubasznym, a znajdując nawpół paryżanina, pełnego swobody, dowcipu i wcale nie narzekającego na losy.
Co krok go tu spotykała niespodzianka i zdumienie. Królewna Maruchna weselszą jakoś i rozmowniejszą była niż zwykle, ale do tych dam, które paryżanin widywał, wcale niepodobną. Dowcip jej miał cechę inną. Naiwność tej córki króla, występującej w prostej sukience „sans paniers“, nieuróżowanej, nieubielonej, nieokrytej klejnotami — zdawała mu się nieprawdopodobną. Widział w niej żywą sielankę Boucher’a. Właśnie do takiej dzieweczki podobnym był ideał XVIII wieku, a miała tytuł królewski i była prawdziwą królewną. Lozilières patrzył i słuchał.
Król trochę surowo się wyrażał o sztuce i artystach, ale kawaler de Méré zgadzał się z nim zupełnie, nie bronił ich i nie miał wcale zarozumiałości, czem sobie go pozyskał. Usposobiony szydersko, gotów był żartować z samego siebie. Przyznawał się do tego, iż malował, że w niedostatku talentu miał wielkie zamiłowanie sztuki, ale wcale się nie chwalił, a o malarzach znanych odzywał się z przekąsem.
Wrażenie, jakie na zepsutem dziecięciu dworu regenta i XVIII wieku czynił ten król bez królestwa, w prostej sukni i niewykwintnej peruce, królewna w chusteczce zawiązanej na główce odniechcenia, powracająca od swych ubogich z wiązanką kwiatów, śmiejąca się swobodnie, nie zważająca na żadną etykietę — cała prostota tego królewskiego dworu, nie na pokaz obrachowana — było potężne. Podobnych ludzi znał Lozilières tylko w romansach i nie wierzył, aby żywi możliwymi byli. Tytuł królewski nad temi postaciami niemal prostaczej naiwności podobał się Francuzowi jak coś niespodzianego, oryginalnego.
Leszczyński, który zawsze był sobą i nie zmieniał się dla przypodobania komu, począwszy o sztuce i artystach, gdy mówił o Paryżu, zapytał gościa, czy dawno żył w stolicy, czy znał ją dobrze i jak mu w niej było.
Lozilières, od dzieciństwa trzymający się Paryża, nie pojmujący, aby gdzie indziej szczęśliwym być można, niemal zdumiony był tem pytaniem.
— N. panie, — zawołał z uniesieniem — ja Paryż jeden znam tylko... nie wiem, jak gdzie indziej żyć można!
Stary poruszył ramionami.
— Podziwiam — rzekł — poświęcenie się tych, co w nim żyć mogą. Nie znajdujesz więc w. pan, że na wsi, w spokoju i ciszy daleko człowiek jest szczęśliwszym, bliżej będąc natury i Boga.
Pseudo-artysta odpowiedzieć na to nie umiał. Poczęła się rozmowa o dworze, o młodym królu, o biskupie Fleurym, a że Leszczyński rzadko miewał wiadomości świeże i szczegółowe, badać począł powoli przybysza, który rad był, że z dokładnemi i obfitemi informacjami mógł wystąpić. Znał tam i ludzi, i stosunki jak najlepiej.
Przedewszystkiem młodego pana wychwalał bardzo i po jego panowaniu wiele obiecywał dla Francji; ale zarazem zapowiadał, że i zalotny dwór niewieści Ludwika XIV powróci, i gdy Leszczyński o pobożności biskupa Fleury, o religijnem usposobieniu napomknął, odezwał się, że i wszelkie inne tradycje, co dwór Ludwika tak świetnym czyniły, nie zaginą pewnie.
Leszczyński poważnie o pani de Maintenon wspomniawszy, mówić mu dalej nie dał. Jako portrecista, kawaler de Méré miał prawo mówić o nadzwyczajnej piękności młodego Ludwika XV, jego pańskiej powierzchowności, o majestacie, z jakim umiał występować, pomimo wieku młodocianego.
— Nic mu zarzucić nie można, — dodał, kończąc — ma nawet nad lata swe wiele powściągliwości i nadzwyczajną umiejętność milczenia, panowanie nad sobą zdumiewające. Życzyć mu teraz tylko należy, aby Bóg mu dał z godną jego tronu połączyć się małżonką.
— Sądzę, — odparł Leszczyński, który pogłoskom nie chciał dawać wiary — iż rzecz to jest spełniona, bo o infantce wszyscy powiadają jako o pączku, który obiecuje wydać kwiat wspaniały.
— Ale dziś to właśnie więcej niż wątpliwe, czy infantkę poślubi — począł śmiało Francuz. — Na to małżeństwo lat dziesięćby nam oczekiwać potrzeba, a Francja byłaby wystawioną na niebezpieczeństwo osierocenia. Powszechnie wiadomo, iż w radzie króla myślą o zaradzeniu temu.
— Doszły mnie te pogłoski, — przerwał król — ale im trudno dać wiary. Względem infantki są zobowiązania, od których już się oswobodzić niepodobna.
— Ale książę de Bourbon nie jest niemi związany — począł paryżanin. — W Paryżu rzecz to powszechnie znana, że układy z Hiszpanją albo już zerwane, lub będą wkrótce unieważnione.
Król, mówić nie chcąc w tak drażliwym przedmiocie, wtrącił wkońcu:
— Z trudnościąby nawet znaleźli kim ją zastąpić.
Nie zdradzając się całkiem, Lozilières, który regestr miał w kieszeni i w głowie, począł wyliczać z wielką łatwością kandydatki do tronu, czego król z wielkiem zdumieniem słuchał. Nie wymienił jednak siedzącej naprzeciwko siebie królewny, na którą ciągle patrzył.
— Jak na malarza — odezwał się król, — dziwnie w. pan jesteś o księżniczkach dobrze informowanym; prawda, że się one na płótno kwalifikują. Pamięć osobliwa!...
Lozilières się rozśmiał.
— Kręcę się ciągle około dworu, — rzekł — a tam teraz o tem wiele mówią; sposobność się też dla malarza nastręcza, by zebrać piękną kolekcję twarzyczek. Coby to za wianuszek dał się uwić z tych dostojnych panienek!
Król, popatrzywszy mu w oczy badawczym wzrokiem, zmienił przedmiot rozmowy. Zręczny Lozilières podobał mu się dosyć. Do wieczora nie zbywało na treści do pytań i odpowiedzi, których słuchali wszyscy z ciekawością natężoną.
Zatrzymano go na dzień jutrzejszy, a malarz, który się zdawał dorozumiewać, że mu nie dowierzano, zamiast portretu księżniczki, prosił o pozwolenie naszkicowania choćby wizerunku króla, czego mu Leszczyński nie odmówił.
— Vanloo mnie już malował — rzekł obojętnie. — Wcale mu się portret ten, zdaniem wielu, powiódł dobrze. Inny osobliwy robiono w Szwecji, gdzie mnie w stroju Karola XII, przyjaciela mojego, konterfektowano. No! a waćpan chyba z fajką i w szlafroku.
Lozilières się skłonił.
— Chociażby i tak, — odezwał się — zawszebym sobie miał za wielkie szczęście rysy w. kr. mości, dla pamiątki, żem je oglądał, narysować! Powszedni strój cale majestatu w. kr. mości nie ujmuje.
— Pochlebcą waćpan jesteś — odparł Leszczyński, siadając.
Kawaler de Méré miał więc honor zrobić portrecik króla, który później Cochin sztychował. Wyobrażał go on w istocie w sukni codziennej i z fajką na cybuchu długim; Leszczyński bowiem w zamiłowaniu tytuniu Augustowi II nie ustępował.
Królewna, która też rysowała i malowała, a sztuką się dosyć zajmowała, stała w czasie rysowania, przypatrując się bacznie. Nie mówiła nic, ale paryski artysta wielkim jej się mistrzem nie wydał. Szkic królewskiej postaci, choć dosyć podobny, więcej zdradzał karykaturzystę, niż malarza portretów. Ukończywszy go, Lozilières ośmielił się zwrócić do króla z pokorną prośbą, czyby mu nie dozwolił pochwycić rysów królewny.
Ta, usłyszawszy żądanie, odskoczyła przestraszona i zarumieniona.
— Przepraszam pana, — wtrąciła energicznie — nie lubię się dawać malować. Mnie się zdaje, że twarz, jak dola ludzka, zmienia się co chwila i pochwycić jej niepodobna. Każda z nich o żywym oryginale fałszywe daje wyobrażenie.
Lozilières, któremu o ten rysunek szło więcej, niż o pierwszy, napróżno błagał, piękna Marychna uciekła.
Dzień zresztą zszedł przyjemnie, bo Francuz miał zapas anegdot niewyczerpany, któremi słuchaczów swych karmił, z wielkim talentem je opowiadając.
Pobyt gościa tego, który martwotę życia tutejszego przerwał na chwilę, dla króla i jego rodziny był przyjemną rozrywką, zostawując po sobie obfity materjał do pogadanek na długo. Nikt zresztą się nie mógł ani domyślać, że ów artysta był posłem dworu i że pielgrzymował, szukając dla króla żony...
Przypadkiem tylko Leszczyński, któremu w swej teczce Lozilières pokazywał rysunek przedstawiający młodego monarchę w zbroi rycerskiej, w całym blasku rozkwitającego następcy Ludwika XIV — unosząc się nad pięknością jego, zamówił sobie kopję tego wizerunku.
— Jest moim dobroczyńcą — rzekł z przejęciem. — W najszlachetniejszy sposób dał mi schronienie i opiekę u siebie. Pragnę mieć codzień na oczach piękne jego, królewskie oblicze, aby się za pomyślność jego i królestwa tego modlić.
Wieczorem późnym mającego już odjeżdżać Francuza Włodek odprowadził do miasteczka, a choć wrażenie, jakiego doznał, było na nim widoczne, zapytał, jak mu się w smutnym i ubogim Wissenburgu podobało.
— Rezydencja nasza niewesoło wam po Paryżu wydać się musiała — rzekł do niego.
— Wierz mi, lub nie, — odparł Francuz z wielkim zapałem — ale wrażenie, jakie na mnie uczynił dwór wasz i pan, nigdy się nie zatrze. Pozostanie ono, jak jakiś piękny sen lub widzenie, we wdzięcznej pamięci. Żadna w świecie królewska świetność i pompa równie poruszyć i takiego poszanowania jak to majestatyczne ubóstwo obudzić nie może. Nic nigdy w życiu podobnego nie widziałem i nie zobaczę. Gdy mi wychwalano waszego króla-filozofa, uśmiechając się, wcale inaczej wyobrażałem go sobie. Sądziłem, że znajdę napuszonego pedanta, retora, kaznodzieję... a to jest dziecię natury, mąż istotnie wielki. Córka jego to najpiękniejszy kwiat, jaki ziemia wydała...
Włodek z początku w tych pochwałach gorących obawiał się ukrytego szyderstwa, ale się przekonał, że Francuz był w istocie przejęty, zachwycony i szczerze spowiadał się z tego, co czuł.
Posądzenie o sarkazm oburzyło go do najwyższego stopnia.
— Ja szydzić! z nich! — zawołał z zapałem — ależ ja padłbym na kolana przed nimi! Nie mam słów na wyrażenie tego, co czuję. To też najżywszemi barwami uwielbienia odmaluję rodzinę króla waszego. Wprawdzie na nic się to nie przyda i na wybór wpływać nie będzie, ale nie mogę zadać kłamu temu, czego tu doznaję. Śmiać się będą z mojego entuzjazmu dla królewny... mniejsza o to!
Włodek go uścisnął.
— Mówcież tylko prawdę, Bóg robi cuda — rzekł. — Nie spodziewa się tu nikt i nie marzy, aby królewna wybraną być mogła. Honor to wam czyni, żeście się na tych perłach poznali. Zresztą — à la grace de Dieu!
Francuz, powróciwszy do gospody, pod świeżem wrażeniem ze dworu Leszczyńskiego, rzucił na papier raport swój i list do pani de Prie. Wizerunek, jaki kreślił, cały jaśniał barwami najświetniejszemi.
„Księżniczka — mówił wkońcu — prostotą obyczaju jest córką Alcynousa; nie zna ona innego barwienia twarzy, nad śnieg i wodę. Siedząc pomiędzy babką i matką, po całych dniach wyszywa ozdoby do kościołów, tak że dziś stara komandorja w Wissenburgu przedstawia nam obraz jakby z heroicznych czasów“.
Wizerunek jej w szeregu bardzo powszednich innych, jakie agent przysłał lub przywiózł ze swej podróży, odbijał od nich barwą swą i świeżością.
Nadspodziewanie na romansowej pani de Prie raport uczynił wrażenie wielkie oryginalnością swoją.
Ta wieśniaczej prostoty królewna, dziecię natury, jak się wyraził poseł, obiecywała im, że ją łatwo opanować będą mogli; urok i wdzięk jej, który tak się dał czuć Francuzowi, musiał też młodego króla uczynić jej poddanym. Z jej pomocą bardzo łatwem i prostem mogło być rządzenie Ludwikiem XV.
Tegoż wieczora, gdy wysłaniec powrócił, w kółku poufałem Parisów, ks. Bourbon, pani de Prie mówiono wiele o nieznanej a tyle obiecującej królewnie Marji. Jakkolwiek pochodzenie jej nie odpowiadało wymaganiom, było jednak królewskiem, nic mu zarzucić nikt nie mógł. Król Stanisław był w Europie powszechnie czczonym, jako mąż wielkiego charakteru i zacności. Połączenie z nim niczem nie wiązało. Dobrodziejstwem tak niespodziewanem i wielkiem Bourbon był pewien pozyskać sobie ojca, córkę, całą rodzinę, na której najzupełniejsze poświęcenie i uległość rachowano.
Z księżniczek na ostatnim spisie wyszczególnionych żadna prawie nie była do wzięcia bez wymagań, bez ustępstw, bez niedogodności; jedna królewna Marja mogła być natychmiast zaswataną i bez trudności oddaną w małżeństwo królowi. Uśmiechało się to wszystko ks. Bourbonowi, który z panią de Prie głośno przemawiał za nią. Nikt się tak bardzo nie sprzeciwiał, oprócz nieśmiałych głosów, które się za księżniczkami lotaryńskiemi odzywały. Pani de Prie jednakże, nie dowierzając męskiemu oku, żądała, aby kobiece jeszcze rozpatrzyło się tam w stosunkach familijnych. Ks. de Bourbon godził się na wszystko, czego żądała.
Dwór i służba faworyty wogóle nie odznaczały się doborem osobistości. Pani de Prie używała do swoich intryg takich narzędzi, jakich one wymagały. Do nich należał chevalier de Varchon, przytomny właśnie ostatniej z księciem rozmowie.
— Jeżeli pani idzie o zręczną kobiecinę, któraby się tam, nie obudzając podejrzeń, wcisnąć mogła, — odezwał się, zwracając do gospodyni domu — łatwo znaleźć taką, która przynajmniej Lozilières’a będzie warta. Wprawdzie — dodał z uśmiechem — nie kwalifikuje się ona ani do karet królewskich, ani do taburetu, ale do tajemniczego poselstwa na dwór wissenburski jest jakby stworzoną.
Wymówione nazwisko tej pani, którą de Varchon zalecał, nic nie powiadało, ale on ręczył za nią, a pani de Prie chodziło o pośpiech. Godziła się więc na nieznajomą, za którą stawał Varchon, wynosząc jej przebiegłość i zręczność w badaniu ludzi. Nikt nie znał tej kobiety, oprócz tego, który jej poselstwo powierzał...
Nazajutrz rano, osłonięty płaszczem, aby łatwo poznanym być nie mógł, Varchon pukał do drzwi bardzo biednego mieszkania na przedmieściu Św. Antoniego. Dom, w którym się ono mieściło, schody, które do niego wiodły, ludzie, którzy się tu snuli, nic bardzo wytwornego nie zapowiadały.
Przed tualetą, której zwierciadło było spękane, właśnie starannie się malować poczynała nie pierwszej już młodości przekwitła piękność, niegdyś znana dobrze na wieczornych orgjach regenta — pani Oliwja Texier — gdy kawaler nasz, zapukawszy, przez sługę przestraszoną kazał oznajmić jej, że ni mniej ni więcej, tylko przynosi jej szczęście, a choćby była w koszuli, żąda natychmiast posłuchania.
Po takiej zapowiedzi pani Texier, której, jak się zdaje, szczęście bardzo przychodziło w porę, wybiegła sama, zaledwie się osłoniwszy płaszczykiem od pudru i różnych kosmetyków poplamionym, a poznawszy kawalera de Varchon, krzyknęła.
— Piękna Oliwjo! — zawołał przybyły, rzucając się na kanapkę — nie zakrywaj twarzy, bo ci poprzysięgam, że nie przychodzę ci się zalecać. Zobacz, czy kto nie podsłuchuje, pozamykaj drzwi i przygotuj się do podróży.
Z pośpiechem gorączkowym pobiegła, krzycząc, Oliwja i wkrótce powróciła zadyszana.
— Opatrzność cię tu sprowadziła — odezwała się, pokaszlując i poprawiając ubranie. — Wystaw sobie, markiz... opuścił mnie, nie zostawiwszy po sobie nic, oprócz długów.
— Mogłaś to przewidywać wcześniej, — przerwał Varchon — ale ja twoich kondolencyj słuchać nie mam czasu. Powinnaś sobie to była oddawna stanowczo powiedzieć, że pracować na własną rękę już czas poprzestać, ale drugim doświadczeniem swem możesz być bardzo pomocną... i byt sobie zapewnić bez troski. Tymczasem, na próbę chcę ci powierzyć sprawę ważną, bardzo ważną, a jeśli ci się powiedzie, zapewnisz sobie protekcję u góry, za którą wdzięczność będziesz mi winną.
Varchon zdradzić się nie chciał całkiem.
— Jeden z moich przyjaciół — ciągnął dalej — zakochał się w królewnie. Brzmi to jak bajka; ale jest to królewna bez królestwa, a w posagu ma tylko cnotę. Rodzina zakochanego chciałaby więcej coś wiedzieć o rodzinie królewny — rozumiesz? Potrzeba więc, abyś pojechała na zwiady i przywiozła nam dokonane badanie, jakbyś była prokuratorem.
Texier ruszyła ramionami.
— Znasz Alzację? — zapytał gość.
— Ja? — rozśmiała się Oliwja — ależ ja jestem z niej rodem... Niedawno byłam tak głupią, że, rachując na osadzonego tam owego króla polskiego, który Wissenburg odnawia, zrobiłam wycieczkę w nadziei złapania kogoś znudzonego na tem wygnaniu. Moja piękność zdawała mi się doskonale dobrana do ich wypłowiałej królewskości, ale źle rachowałam...
Poruszyła ramionami pogardliwie.
— Jakto, — podchwycił żywo Varchon — ty byłaś niedawno w Wissenburgu? To się dziwnie składa! Widziałaś więc dwór króla polskiego!
Texier nastroiła minę dumną.
— Przepraszam, — rzekła — nie tylkom go widziała, ale byłam na nim przyjmowana i miałam honor zasiadać u królewskiego stołu... Ale kucharza ma nieszczególnego. Aby tam siedzieć na krześle przy królowej, wcale pergaminów nie potrzeba.
Kawaler chciał przerwać, lecz Oliwja ręką dramatycznie wyciągniętą nakazała mu milczenie.
— Jeżeliś ciekawy dworu tego i ludzi, miejże cierpliwość słuchać — rzekła. — W istocie jest to coś tak osobliwego, ten król, ta rodzina, ich życie i sprawy, że się o tem mówi jak o świecie zaczarowanym w bajce. Król to, który ubogich żebraków pod rękę prowadzi, gdy ich osłabłych spotka, królewna to, która po chatach karmi i poi chorych i odzież dla nich szyje, dwór to, do którego tytułem przystępu jest niedola.
Varchon się zadumał i skrzywił.
— Znasz tego króla? — zapytał — tem lepiej; możesz, nie jadąc, nauczyć nas o nim...
— Chodzi więc o króla polskiego? — spytała pani Oliwja.
— Coś podobnego! — zamruczał przybyły gość.
Spojrzeli sobie w oczy bystro, ale ani on z jej wzroku, ani ona z jego twarzy nie dowiedziała się o niczem...
Texier, której szło wielce o wyzyskanie przyniesionego jej szczęścia, pomyślała, że gotowemi wiadomościami niewiele zarobić będzie mogła.
— Obeszłoby się bez podróży — badał Varchon.
— Zapewne, bo ja się niewiele umiem domyślać — odparła Texier — ale znam króla tego i jego córkę tylko w stosunku do mnie. Między nami mówiąc, przyznam się, żem ich prawie z ostatniego grosza ogołociła... Dobroduszni są, nad wyraz wszelki.... ale wiele tam u nich rzeczy, któreby bliżej poznać trzeba, aby o nich sądzić... Mnie to łatwiej przyjdzie, niż komu innemu, mam wstęp i pewne przygotowania. Gotowam się oderwać od moich interesów...
Zamilkła, podnosząc oczy. Kawaler śmiechem parsknął, posłyszawszy o interesach.
— Mów dalej, — odezwał się do zmieszanej tą jego wesołością — jesteś bardzo zabawną, gdy ze mną chcesz grać komedję. Nie zapominaj, żeśmy oboje za kulisami.
Texier rozgniewała się trochę, a Varchon udał, że chce odejść. Zaskoczyła mu ode drzwi drogę; kawaler usiadł znowu, a pani Oliwja nieco łagodniej na pytania jego odpowiadać zaczęła.
Koniec końcem otrzymała zlecenie udania się do Wissenburga, aby o nim, o dworze, królu i córce jego przywieźć szczegóły jak najdrobniejsze... o życiu, temperamencie, zdrowiu, obyczajach. Podejmowała się tego, utrzymując, iż tam tajemnic żadnych nie miano, bo nie było z czem się ukrywać. Podróż ta i badanie nad dni kilka potrwać nie miały. Oliwja tegoż dnia na drogę otrzymała pieniądze i wyruszyła, nadzwyczaj dumna i rada poselstwu swemu.
Do Wissenburga tym razem przybywała, nie żądając niczego, odświeżona, aby wynurzyć wdzięczność swą za doznane dobrodziejstwo, z historyjką jakąś bardzo zręcznie ułożoną.
Królewna Marja, na której wprzód uczyniła wrażenie dobrze dosyć wymyśloną bajką, która litość obudziła, przyjęła ją teraz, uszczęśliwiona tem, że się na niej nie zawiodła, bo ją wdzięczność sprowadzała... Król, królowa powitali ją serdecznie, radzi także, iż się na niej nie omylili. Włodek tylko, który nie lubił Francuzki, musiał się przyznać do winy, że ją miał za oszustkę.
Płocha kobieta tą dobrocią dla siebie nie dałaby się pewnie poruszyć i zjednać, gdyby interes także nie przemawiał. Mogła, nie szkodząc sobie, wydać jak najlepsze świadectwo o całej rodzinie.
Nie domyślała się ona jeszcze, komu ono służyć miało i dla kogo przeznaczone było, zawsze jednak stosunki p. Varchon, zbliżenie jego do ks. Bourbon, do pani de Prie dozwalało się wysoko położonych osób domyślać.
Cały tydzień pani Texier, przyjmowana przez Moszyńską, bawiąc ją, modląc się z pobożnemi gorąco bardzo, mówiąc wiele o cnocie, — wywiadywała się dość zgrabnie o szczegóły życia króla i jego córki. Moszyńska rozpowiadać o nich lubiła. Wyjechała więc Francuzka z zapasem drobnostek, z których dawał się ułożyć obrazek bardzo wdzięczny i prawdziwy.
Leszczyńscy nie domyślali się bynajmniej tego, co ich otaczało; ale też nie potrzebowali żadnej odgrywać roli, do niczego się nie zmuszać, aby wystąpić w świetle swej oryginalności sympatycznej.
W samem miasteczku mogła Texier uzbierać także sporą wiązankę uczynków miłosierdzia, poświęcenia, pokory i pobożności.
Szło o to, aby po powrocie do Paryża pani de Prie mogła wybadać ją sama i z jej ust relację posłyszeć. Oliwja nie znała tej niedawno w świat wprowadzonej piękności, panu Varchon więc łatwo przyszło ułożyć tak dla nich spotkanie, aby Oliwja przed kilku osobami popisała się z całem bogactwem uzbieranych szczegółów i swą przenikliwością. Pomiędzy niemi pani de Prie podrzędne napozór zajmowała miejsce.
Texier niosła tylko to, co w zupełności raport zachwyconego Lozilières’a potwierdzało.
Pani de Prie poczęści była rada, lecz trochę czuła się razem zazdrosną.
— Król ten i królewna — odezwała się wkońcu — są istotami wyjątkowemi; wszystko mówi za nimi, nic przeciwko nim. Słońca bez plamy — dodała z przekąsem.
— W istocie są to wyjątkowe postacie — odezwała się Texier. — Podobnych im nie spotyka się na naszym świecie; ale nie idzie za tem, żeby one były do niego stworzone i żeby im z nami, a nam z nimi dobrze być miało. Po uwielbieniu dla nich prawda każe wyznać, że się oni wszyscy więcej może do klasztorów, niż do życia kwalifikują.
Texier tem jednem tylko usprawiedliwiała swoje niezmierne uwielbienie, bo w owych czasach bez ziarnka szyderstwa żadna się potrawa obejść nie mogła.
Nakoniec pani de Prie z zacienionego kątka, w którym siedziała, zapytała o piękność królewny, a przekwitła Oliwja, chcąc się nieznajomej przypochlebić, odparła z uśmiechem:
— Pięknością się z panią mierzyć nie może, ale nie będąc właściwie piękną, nie starając się podobać, umie być zachwycającą.
Na tem skończyło się badanie i rozmowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.