<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Dziennik księcia.
Do pana M. W. de Valougue w Kolegium Stanislais w Paryżu.

Pomiędzy dwoma potyczkami znajduję chwilę, by pisać do ciebie, roztasowawszy się w starym młynie, gdzie sztab ąrmii obrał sobie siedlisko. W ostatnim moim liście pisanym do ciebie z Grosbourg, donosiłem, że prawdopodobnie wykręcę się od należenia do tej głupiej i męczącej mitręgi, którą nazywają wielkiemi manewrami. Nawet rozpocząłem bardzo zajmujący flirt z dwoma Żydóweczkami, sąsiadkami moich rodziców. Wcale ładne siostrzyczki, jedna dopiero co wyszła zamąż a druga narzeczona; wszystko szło składnie tak z jedną, jak i z drugą, gdy wtem niespodziewana depesza od pułkownika Boutignan powołała mnie na dzień następny do obozu. „Rozkaz od wyższej władzy“, objaśnił mi pułkownik, mrugając jedynem okiem, jakie mu pozostało; nic po nad te kilka słów nie mogłem z niego wydobyć; ostrożna ryba ten mój kochany pułkownik, zawsze się lęka, by nie powiedzieć słowa za dużo! Mam wszakże domysły, iż w tem kryje się nowy jakiś figiel księcia-generała a mojego szanownego rodzica. Może mu się przykrzyło słyszeć i widzieć ruch, życie i umizgi, przybyłe wraz ze mną do Grosbourg, on siedzieć musi w fotelu, więc widok jakiejkolwiek swawoli sprawia mu przykrość, było mu już lepiej, lecz nagle znów kiepsko z jego zdrowiem; bardzo się osunął! Lekarze twierdzą, iż przyczyną jest spadnięcie z konia; lecz byłem przy tem, więc widziałem, że spadł z siodła skutkiem nowego ataku apoplektycznego. Dla mnie więc przyczyna pogorszenia jest inna. Kochał panią F... i nie tracił nadziei, że prędzej lub później zdobędzie ją dla siebie. Wiadomość, że się zabiła wstrząsnęła nim gwałtownie, musiała nim wstrząsnąć, chociaż tego nie okazywał. Bo nie wiesz, mój kochany, że opuszczona przezemnie pani F... poczuła się tak dalece nieszczęśliwą, iż strzeliła sobie w serce a przynajmniej tuż blizko. Była umierająca przed tygodniem, od tego czasu nie mamy o niej wieści. Możesz wyobrazić sobie minę Aleksandra, który pojechawszy dla uregulowania rachunków, zastał panią F... umierającą a przy niej... zgadnij kogo? — matkę porzuconego przez nią męża! Jakim sposobem stara pani F... tam się znajduje, bo nienawidziła swojej synowej, czyżby i mąż przybył w tamte strony? Nie wiem nic więcej nad to, iż wyrzucono tam za drzwi pana Aleksandra, ofiarującego pieniądze... i zdaje mi się, że księżna nie będzie miała im tego za złe... Z powodu targnięcia się na własne życie zrozpaczonej pani F.., ojciec mój uznał za stosowne napisać do mnie list długi i sentymentalny, jak walc z epoki romantycznej...
Ani na chwilę nie przypuszczam, aby moja miłość zaciążyła jak fatalność nad panią F... są to bajki. Chciała się zabić z nudów, może ze złości, ujrzawszy się porzuconą, lecz najchętniej przypuszczam, że dość już miała nieprzyjemności, jakie życie z sobą przynosi. Gdy będę miał dziesiątek lat więcej na grzbiecie, czuję, iż będę gotów w każdej chwili uczynić toż samo, zwłaszcza jeżeli życie będzie mi tak płynęło, jak obecnie w pułku. Nie jestem przeciążony pracą; zrobiono mnie sekretarzem pułkownika, który, jak wiesz, jest kuzynem moim, skutkiem tego jestem zwolniony od wszystkich zanudzających ćwiczeń wojskowych i mógłbym leżeć cały dzień na łóżku w moim pokoju, który sobie wynająłem w mieście, uważając, by widok nęcił mnie ku oknu. Lecz jestem w Melun... czy ty rozumiesz, co znaczy być zmuszonym żyć w takiej prowincyonalnej norze?... Co robić... gdzie iść... z kim?... Mój kuzyn, pułkownik de Boutignan, zaprasza mnie do oficerskiego stołu, lecz oficerowie, których poznałem, naiwniejsi są w rozmowie od naszych kolegów szkolnych. I prawdę mówiąc, czemże oni są, jeżeli nie studentami?... W dziesiątym roku życia zamknięto ich w szkole; wyszedłszy ztamtąd, wstąpili znów do szkoły w Saint-Cyr albo w Saumur a pobyt w pułku jest tylko dalszym ciągiem tamtego początku. Niczego nie użyli, o niczem nie wiedzą i bawią się, drwinkując ze swego pułkownika, jak niegdyś bawili się, wyśmiewając swoich profesorów. Prócz kilku ślęczących i psujących sobie zdrowie nad zgłębianiem wojennych teoryj, ogół oficerów przemyśliwa jedynie nad sposobami wykręcania się od służby i umknięcia chociażby na kilka godzin do Paryża dla hulanki z kobietami. Ach, żebyś mógł słyszeć idyotyczne anegdotki, które sobie opowiadają! Są to wspomnienia szkolne albo obozowe, osobiste lub posłyszane od kolegów, w każdym razie silnie zwietrzałe. Rzadko który z tych panów brał udział w jakiej potyczce. Po obiedzie wszakże, opowiadają sobie zatrważające przygody, jeżą wąsy, klną przeraźliwie i dolatują wykrzykiwane zdania: „padało bez miłosierdzia!“, „ależ mi się dostało!“, „ta wyprawa zmarnowała mnie na długo... i nie tylko mnie, ale i biedną moją szkapę!“ Wsłuchujesz się uważniej i spostrzegasz swoją pomyłkę, bo nie o bitwie żadnej tam była mowa, ale o deszczu spadłym znienacka, podczas gdy eskortowali powóz prezydenta izby lub prezydenta senatu, podczas święta narodowego w dniu 14 lipca! Są to jedyne ich kampanie, lecz trzeba wyznać, że wszyscy oni żałują, iż nie brali udziału w prawdziwych wojennych wyprawach. Patrząc na nich, pytam siebie, o ile ci wojskowi, pysznie dekorujący oficyalne eskorty, umieliby się zachować przyzwoicie w czasie bitwy?... Nie wątpię o ich odwadze. Każdy francuz, gdy wie, że inni na niego patrzą, jest bardzo odważny! Lecz który z nich zachować wtedy zdoła przytomność umysłu?... Świadomość racyonalnego kierownictwa nie mówiąc już o możności inicyatywy?... Jest to pytanie bez odpowiedzi. Ten tylko żołnierz może coś stanowczego powiedzieć o swojej odwadze i zimnej krwi podczas niebezpieczeństwa, któremu zdarzyło się brać udział w wojnie, któremu śmierć niejednokrotnie zajrzała blizko w oczy!
Pamiętam, jak ojciec mój opowiadał, że podczas kampanii krymskiej, kazano mu iść z jego żołnierzami naprzód. Trzeba więc było opuścić spokojną pozycyę i lecieć wprost na kule sypiące się gradem. Poczuł naraz jakby obezwładniającą ociężałość w nogach i zerwał się dopiero, gdy spostrzegł, iż inni oficerowie patrzą na niego z ironicznym uśmiechem. Trwało to chwilę, lecz ta chwila oporu ciała, nazawsze pozostała generałowi w pamięci, jako jeden z cięższych wyrzutów. Opowiadał on również o jednym ze swoich kolegów z Afryki, gdy wojna trwała tam bezustannie. Otóż ów kolega, ilekroć razy zatrąbiono do ataku, dostawał najniewygodniejszych boleści żołądka. Poradził sobie później, wychylając przed natarciem na nieprzyjaciela butelkę absyntu; łyknąwszy ją jednym haustem, pędził jak szalony naprzód; nie wiedzący co zaszło, podziwiali bohaterstwo jego i animusz!
Rzecz dziwna, do jakiego stopnia niebezpieczeństwo doprowadza jednych do obłędu i moralnej nicości, podczas gdy nerwy innych nie przestają działać normalnie lub nawet dodatnio. Podczas owej nocy, w której rozbił się i zatonął mój biedny „Bleu-Blanc-Rouge“, miałem jako towarzysza doktora Engel, znakomitego botanika, którego zobowiązałem się przewieźć do Port-Mahon. Doktor Engel spędził życie w sposób awanturniczy, często narażając się na śmierć; byle zwiększyć swoją kolekcję roślin, podróżował po Afryce południowej wraz z Eminem paszą, to ci maluje człowieka. Otóż widząc, że „Bleu-Blanc-Rouge“ nabiera coraz więcej wody i grozi zatonięciem, doktor Engel biegać począł jak wściekły po pokładzie, płakał i ryczał, wrzeszcząc, że nie chce umierać; rzucił się na kapitana Nuitt i chciał go udusić. Uwolniwszy biednego anglika z jego szponów, musieliśmy doktora przywiązać linami do ławki. Otóż podczas, gdy doktór Engel, człowiek niezwykle inteligentny uległ takiemu moralnemu rozkładowi, kucharz, człowiek prosty i w zupełności o niebezpieczeństwie wiedzący, zajęty był najspokojniej przygotowaniem dla mnie ostatniej filiżanki herbaty. Widzę go jeszcze, jak metodycznie zapalił spirytusową lampkę, wziął imbryk, filiżankę, nie śpiesząc się pomimo straszliwego bulgotania wody napełniającej statek pod naszemi nogami. On też jeden, prócz mnie, uratował swoje życie w czasie ostatniej katastrofy; aż do końca zachował zimną krew, spokój i to najnaturalniej w świecie, podczas gdy ja musiałem nad sobą panować a przynajmniej starałem się spokojnym okazać.
Pomiędzy oficerami, z którymi żyję w nieco bliższych stosunkach, znajduje się pewien porucznik, który zajmuje mnie, jako dość ciekawy egzemplarz człowieka. Poprosił, by mu pozwolono zostać dłużej w pułku, albowiem chce dopełnić swojego wykształcenia wojskowego. Dziwne zaiste gusta posiada te porucznik rezerwowy, mogący wracać do siebie zaraz po skończonych manewrach! Lecz cóż chcesz, rozmiłowany jest w rzemiośle wojennem; lubi spełniać rozkazy, słuchać, stać w szeregu i korzyć się przed surowością obozowej dyscypliny. Jest on synem jednego z leśniczych mojego ojca a nie wiem już dlaczego kłusownicy przezwali owego leśniczego „Indyaninem“. Mówię ci o poruczniku, polecając go twoim filozoficznym dumaniom, jako okaz dziedziczności służalstwa. W życiu prywatnem jest on kupczykiem w jednym z największych bławatnych magazynów w Paryżu. Patrząc na ukontentowanie, jakiego doznaje przywdziawszy mundur i spełniając najniedorzeczniejsze rozkazy, nabieram gustu do stanu żołnierskiego. Tak, lubiłbym dowodzić takimi żołnierzami, jak porucznik Sautecoeur. Stworzony jest na szeregowca! Widziałem, jak płakał z uniesienia, czytając wiersze Déroulède’a, widziałem jak egzaltował się do guzików dobrze wyczyszczonych i błyszczących na mundurze. Gdyby nie stary Indyanin i gdyby nie młoda żona, z którą się niedawno ożenił z miłości, porucznik rzuciłby swój magazyn i odmierzanie materyałów na kobiece suknie, by zaciągnąć się do pułków w Senegalu lub Tonkinie. Lecz kocha ojca, który płacze z radości, patrząc na syna w mundurze oficera dragonów, kocha swoją żonę, która chociaż brzydka i chuda, dziwnie jest ponętna i działająca na nerwy. Więc też mój porucznik waha się i nie jedzie wojować z czarno i żółto-skóremi. Ta jego paryżanka i na mnie podziałała. Temi dniami przybyła ona do Melun, by odwiedzić swojego męża: zaprosiłem ich oboje na śniadanie nad brzegiem Marny a siedząc tuż przy pani porucznikowej zawiązałem z nią rozmowę pod stołem, pomimo obecności zazdrosnego męża. Okazało się z odpowiedzi, jakie dawała mi jej nóżka, że warto będzie, bym czasami kierował swoje przechadzki po lesie w stronę leśnictwa, bo wiedz, że pani ma płuca delikatne i ucieka z Paryża do lasu, by oddychać aromatycznem powietrzem pod sosnami. Tymczasem jestem uprzejmy dla męża, który śmieszy mnie przejęciem, szacunkiem, czcią dla mojej osoby a raczej dla mojego nazwiska. Jeżeli mnie kiedy zdybie u swej żony, to na pewno duma zrównoważy jego rozpacz...
Tak więc porucznik Sautecoeur jest najbliższym z towarzyszów pułkowych, z którymi przestaję.
Wszyscy inni po za nim mają miny śpiące, znudzone, zmęczone, na każdej twarzy widzę jeden i ten sam wyraz: „Nudzę się śmiertelnie!“. A więc służba wojskowa jednakowo usposabia nas wszystkich?... Nałożony na kark mundur niszczy resztki energii, inicyatywy, tlejącej na dnie duszy francuzkiej młodzieży. W każdym razie ręczyć ci mogę, że nam niewesoło w tym 50-ym pułku dragonów! Wykonywamy czynność naszą bezmyślnie, automatycznie. Przynajmniej dobrze, iż mam dla rozrywki takiego Sautecoeura; jest on idyotą — to rzecz pewna, ale rusza się z życiem, wierzy w coś i nie narzeka na zmęczenie z powodu wielkich manewrów. Przeciwnie, żyje on teraz całą pełnią. Wszędzie jest, nie sypia i nie jada, byle spełnić rozkaz wydany, byle wytropić nieprzyjaciela, z którym spotkać się mamy. Zamęcza swoich żołnierzy i konie tą gorliwością swoją. Zdaje mi się, że dwaj generałowie głównodowodzący wcale nie są radzi z zapału tego szaleńca. Oniby pragnęli więcej spokoju, są to dwaj podtatusiali wojownicy, nielubiący zrywać się z łóżka o zbyt wczesnej godzinie. Krąży nawet z tego powodu wcale zręcznie pojęty i wykonany rysunek, przedstawiający naszych wodzów w postaci dwóch starych inwalidów, grających w kręgle, pies mający wypisane na obroży „służba informacyjna“ wpada pomiędzy nich i przewraca ustawione piony a zniecierpliwieni tą niewczesną przeszkodą inwalidzi, grożą mu kijem. Mówią, że tę karykaturę narysował paryżanin obcego pochodzenia, nazwiskiem Wald. Służy on jako jednoroczny żołnierz w moim szwadronie; wysoki, blondyn, wargi ma wązkie a oczy zamglone. Żeby pozyskać względy pułkownika, zrobił jego portret dwukolorowemi ołówkami; zaczął mnie portretować i właśnie zasiedliśmy na strychu w młynie, gdy jeden z kolegów przerwał nam, wołając: „Wald, leć coprędzej do pułkownika, wzywa cię, bo przyjechało dwóch panów z Paryża.“
„Jestem zgubiony“ rzekł mój artysta, blednąc straszliwie a oczy jego utkwiły w otworze wychodzącym na dach, lecz okienko było zbyt wązkie, by przepuścić człowieka. Myśleliśmy, że pułkownik wzywa go z powodu owej karykatury, lecz wieczorem dowiedziałem się od mojego jednookiego kuzyna, iż sprawa jest o wiele gorsza. Wald rysował bilety bankowe, puszczając ich niemało wobieg. Długo mu się udawał ten przemysł dzięki mistrzowskiemu naśladowaniu owych niebieskich papierków, których potrzebował dużo, mając kochankę lubiącą zaspakajać kosztowne zachcianki. Tylko o tem teraz mówią w naszym pułku.
Mnie te gadaniny o Waldzie i pięknej jego kochance niewiele obchodzą, lecz przypominam sobie często nagłą zmianę zaszłą w wyrazie jego twarzy, gdy go zawezwano do pułkownika. Powstał z piorunującą gwałtownością i wzrok wlepił w otwór na dachu. Ileż życia było w tym geście i w tych oczach ! Przez sekundę kipiało w nim życie! Ach, mój kochany Wilkie, ileż wrażeń doznawać musi tego rodzaju człowiek; najprostsza rzecz przybiera dla niego olbrzymie wymiary! Wszystko dlań jest interesujące!... List przyniesiony, zastukanie do drzwi, spojrzenie rzucone przez nieznajomego, dom każdy, bo w nim mogą być zaczajeni i szpiegujący go policyanci. Tak, życie takiego człowieka broni go od nudy. Zmysły jego muszą być w ciągiem podnieceniu równie jak umysł. Jakże wszystko musi się wtedy wydawać rozkoszne, smaczne, każda bowiem pieszczota kochanki może być ostatnią, każdy kieliszek wina ostatnią kroplą swobody. A pamiętać jeszcze należy, że kobiety szczególniejszemi względami darzą takich ludzi wyjętych z pod prawa, kochają ich z większem oddaniem, z frenetyczną zaciekłością. Powiedz mi, kochany Wilkie, czy ty nie zazdrościsz takiemu Waldowi?... Jabym się chętnie zgodził sprzedać moje życie za kilka lat doznawanych przez niego wrażeń. Wiem, że to, co on robił, uważają za zbrodnię. Lecz jest to kwestya zapatrywania. W tej zbrodni mieści się prawie ideał. Nikogo nie zabijał, nie męczył, nie brudził się, lecz od czasu do czasu rysował, podczas gdy piękne oczy kochanej kobiety patrzały nań z miłością. To ma swój urok i poezyę! O ileż to ponętniejsze od życia, jakie ty albo ja wiedliśmy dotychczas! Proszę, odpowiedz mi w tej kwestyi, o ile możesz najobszerniej.
Powiadamiasz mnie, że to pani de Longuevile, powiedziała, iż kobiety najwięcej kochają mężczyzn którymi mogą pogardzać. To objaśnia, dlaczego ludzie tacy jak Wald, wzbudzają gwałtowne szały miłości, i to się objawia na wszystkich szczeblach społecznej drabiny. Pewien znakomity muzyk, członek Instytutu, opowiadał w męzkiem kółku zebranem na tarasie w Grosbourg, takie wspomnienie z własnej młodości: „Miałem wówczas lat dwadzieścia. Pewnego wieczoru przywiodłem z sobą jakąś nieszczęśliwą istotę spotkaną na balu publicznym, odbywającym się w budzie na przedmieściu. „Kim jesteś, czem się zajmujesz“ zapytała się mnie nazajutrz rano. Przyszło mi na myśl, by w nią wmówić, że jestem praktykantem fryzyerskim z ulicy du Bac. Dość było spojrzeć na moją długą i zwikłanę czuprynę, by temu nie wierzyć, zwłaszcza, iż cała moja izdebka zawalona była nutami, spadającemi kaskadami porozrywanych zeszytów z głównego mebla, to jest z fortepianu; lecz miałem do czynienia z istotą równie ograniczoną i łatwowierną, jak i zepsutą do szpiku kości; uwierzyła. Ofiarowałem jej kilka flakoników z perfumami, kilka zielonych mydeł i słoików z pomadą, co utrwaliło w niej przekonanie, co do mego fachu. Zwierzyłem jej zarazem, iż te wszystkie dary, które ją tak mocno uradowały, skradłem w sklepie mojego pryncypała. Ośmielona podrzędnością mego zajęcia a zwłaszcza nizkością mojej natury, przywiązała się do mnie i przychodziła mnie odwiedzać. Za każdym razem zwierzałem się przed nią z coraz to nowemi mojemi przestępstwami. Doszło do tego, iż wiedziała, że jestem złodziejem, oszustem, żyjącym z wyzyskiwania prostytutek, gorzej jeszcze, bo w całej dzielnicy miasta znano mnie pod przydomkiem „pięknej Cezaryny“. Wszystkie te opowiadania mogły źle się skończyć, lecz byłem młody i nie myślałem o niebezpieczeństwie potwornych moich wymysłów. Bawiłem się natomiast wybornie, widząc przerażenie na twarzy dziewczyny, za każdem nowem mojem zwierzeniem, które niby w miłosnem zaufaniu szeptałem jej do ucha, rzucała się w moje objęcia i całowała mi usta z niewysłowioną namiętnością a w przerwach dawała mi rady z macierzyńską troskliwością; „Mój kotku, tylko bądź ostrożny, nie daj się złapać!... Kochała mnie i była dla mnie pełną dobroci, pragnącą uchronić ukochanego od wymiaru ludzkiej sprawiedliwości. Pocieszała mnie a zarazem uspakajała moje wyrzuty sumienia, bo miewałem dla rozmaitości wyrzuty sumienia. Działo się to zazwyczaj po ciemku, więc przypuszczając, iż oczy mam łez pełne, ocierała je swojemi włosami, kołysała moją głowę i uniesiona uczuciem siliła się czasami, by mnie nawrócić na lepszą, moralniejszą drogę: „Słuchaj, kotku mój, czyż nigdy się w tobie nie odzywa sumienie, trzeba pamiętać, że się ma duszę!“ Wpadłszy na ten temat moralizowała, chcąc we mnie przelać swoją idealistyczną doktrynę, nie zważając, iż ani chwila, ani więcej, niż dwuznaczna nasza poza, bynajmniej nie były odpowiednie“.
Stary akademik wyznał, iż dziwaczny ten jego stosunek miłosny trwał trzy czy cztery miesiące, i chociaż w ciągu swego życia rozniecił on miłość w bardzo wielu niewieścich sercach, wszakże był pewien, że żadna kobieta nie kochała go z taką namiętnością i pełnią oddania się, jak owa nędzna prostytutka. Nigdy też on nie poznał dokładniej żadnej kobiety, ta otwierała mu wszystkie swoje myśli i wrażenia; wstrętne one były przeważnie, lecz cenne swą szczerością; myśli jej i wrażenia skupiały się prawie wyłącznie wokoło rzemiosła, z którego żyła; poznał więc za jej pośrednictwem całą ohydę życia prostytutki, jej zmartwienia, niepowodzenia, zniechęcenia a zarazem szczęśliwe trafy i spotkania; drżała ona zawsze wspomniawszy o policyi i możliwości dostania się na stałe do publicznego domu. Wprawiała ona swego kochanka w przykre położenie, nalegając, by przyjął zarobione przez nią pieniądze. Było to zazwyczaj po jakiem nowem zwierzeniu, gdy obmyślał nowy zamach na cudze dobro, błagała, by wziął jej pieniądze, byle „się nie narażał tym razem“, „byle nie popełnił zbyt brudnego paskudztwa“. Nagle znikła i nigdy o niej nie słyszał. Może odkryła, iż jej opowiadał same zmyślona tajemnice a może zlękła się, by nie być aresztowaną z nim razem. Lecz mniejsza z tem, mnie głównie interesuje teraz Wald; zazdroszczę mu, zazdroszczę bardzo... Patrz, jakie moje życie jest blade, nic nie wyrażające w porównaniu z siłą wrażeń doznawanych przez niego... Przecie żyć pragnę... za jakąkolwiek bądź cenę, chcę czuć, iż żyję!...
Pewnego dnia, jadąc wagonem, zauważyłem muszkę, która koniecznie chciała wylecieć po za szybę i z zaciekłością przypuszczała szturm do przezroczystej przeszkody, z brzękiem latając i bijąc skrzydłami wzdłuż i wszerz zamkniętego okna. Z wysiłkiem, z energią najwyższą, mucha nie przestawała walczyć przez całe dwie godziny, to jest przez cały czas drogi z Paryża do Melun. Podziwiałem tę wytrwałość! Dwie godziny walczyło to stworzenie tak krótko żyć mające. Część życia spędziła ta niesforna mucha na buncie przeciwko więzieniu, do którego wtrącił ją wypadek. Czyż my posiadamy podobną wytrwałość... czyż my buntujemy się z równą energią przeciwko szarości naszego życia?... Jak przerwać tę wlokącą się nudę czy zbrodnię jak Wald, czy też strzałem w serce, jak moja kochanka w Quiberon?... Wiem, że muszę się uwolnić, muszę zakończyć monotonność mieszczańskiego swego życia, lecz kiedy... i w jaki sposób?...
Ach, żeby to sny sprawdzać się mogły!.. Postuchajno tylko, jaki dziwaczny sen miałem dzisiejszej nocy: Śniło mi się, że żołnierze, kopiąc szańce naprzećiwko młyna, w którym kwaterujemy znaleźli olbrzymią zapleśniałą księgę. Pełna była robactwa, mrówek, glizd a tak ciężka, iż dwóch ludzi ledwie mogło ją unieść. Złożyli ją na stole, przy którym oficerowie sztabu kończyli śniadanie. Jako tytuł księga nosiła napis: „Spis ludności świata“ a treść jej, drukowana maleńkiemi literami, zawierała biografię wszystkich mieszkańców kuli ziemskiej, z nazwiskami, imionami i głównemi faktami życia każdego aż do chwili zgonu.
„Przepraszam moi panowie“ — rzekł pułkownik, usuwając nas gestem ręki, w której trzymał zapalone cygaro. Wziął się do czytania swojego życia, mrugając silnie jedynem swojem okiem, podczas gdy my, stojąc na boku drżeliśmy z niecierpliwości, by o sobie dowiedzieć się jaknajprędzej. Wtem spostrzegliśmy, że pułkownik, zamiast szukać swojego nazwiska, wyszukuje naszych, jakby się bał przeczytania własnego swego losu. Potem księgę przerzucali inni, czyniąc jak pułkownik, każdy lękał się swojej stronnicy. Jako prosty żołnierz, musiałem czekać, by oficerowie zaspokoili swoją ciekawość, wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać, zawołałem: „Panowie, proszę was, zobaczcie, co jest wypisane przy nazwisku d’Olmütz... Kiedy umrę i w jaki sposób?...“ Serce mi biło, gdy przewracali karty, szukając mojej biografii, wreszcie pułkownik zaczął czytać z intonacyą głosu, jak przy komendzie: „Karol-Alexis Dauvergne, książę d’Olmütz...“ zatrzymał się, wszyscy strasznie pobledli i po cichu, nic do siebie ani do mnie nie rzekłszy, wyszli z pokoju, pozostawiając mnie samego wraz z księgą zamkniętą i leżącą na stole... Rzuciłem się jak wściekły do szukania mojej karty i chciałem ją czytać. Ale słowa się plątały, krzyżowały, ćmiły chaotycznie. Doznawałem prawdziwej męczarni, mając przed sobą wypisane swoje przeznaczenie i mogąc je odczytać, wszystko było napisane, lecz wszystko nieczytelne.
Muszę kończyć pisanie. Trąbią, by wsiadać na koń. Nieprzyjaciel się zbliża. Oczekiwaliśmy spotkania dopiero pojutrze. Musi to być robota zbyt służbistego porucznika Sautecoeura. Żegnam cię, mój filozofie, wkrótce znów do ciebie napiszę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.