<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
W ochronce w Soisy.

W pięć tygodni po wyjeździć pani Fenigan, zajechał wczesnym rankiem przed pałac w Uzelles mały omnibus rozwożący podróżnych, przybyłych koleją żelazną do Soisy. Dzwon przy bramie zadzwonił dwa razy, lecz dźwięk jego przygłuszony był jakby mgłą, która gęstym oparem zawisła w jesiennem powietrzu. Nie śpiesząc się od śniadania, składającego się z kawy z prawdziwą śmietanką, ze świeżego ciasta z prawdziwem masłem, powstali wszyscy troje, to jest Rózia Chuchin, stary jej ojciec i furmani, wyszedłszy z pawilonu ogrodniczki, która ich raczyła temi przysmakami, szli ku pałacowej bramie. Z niewymownem zdziwieniem ujrzeli tam wysiadającą z omnibusu panią Fenigan, która, nikogo nie uprzedziwszy, wracała niespodziewanie z podróży.
— Róziu, pościel mi łóżko, umieram ze zmęczenia — rzekła pani Fenigan, idąc przez podwórze i nie zważając na zmięszanie malujące się na twarzach służby, ani też na poranną ucztę, której zastawa widzialną była przez otwarte drzwi domku zamieszkałego przez żonę ogrodnika, która spełniała urząd oddźwiernej pałacu. Musiała być rzeczywiście niezmiernie zmęczoną, by nic nie rzec na to wykroczenie po za zwykły obyczaj domowy.
Ogrzawszy się w swoim pokoju, pani Fenigan odzyskała nieco sił i zaczęła stawiać pytania Rózi, oraz starej swej służącej.
— Gdzie jest pan Ryszard?...
— Pan Ryszard jeszcze śpi... czy pani każę go zawiadomić o swojem przybyciu?... Pójdę go obudzić?...
— Nie, nie trzeba. Czy nic nie zmienił w swoich codziennych zwyczajach.. co robił, gdy mnie tutaj nie było?
— Nic... pan Ryszard zawsze jednakowy. Z domu prawie nie wychodził, jedzenie kazał sobie przynosić do pracowni w pawilonie i całemi dniami pisywał listy, albo strzelał z pistoletu zawsze przytem śpiewając. Czasami przychodził tutaj pan Merivet a wtedy panowie chodzili po ogrodzie i rozmawiali z sobą.
— Zapewne ksiądz Cerós przychodził tutaj często?...
— O nie, ksiądz Cerès nie mógł nawet przychodzić tutaj, bo zaraz po wyjeździe pań, pogniewał się z księdzem proboszczem z powodu tych Lucriotów, którymi się opiekował; z tego powodu został nawet ksiądz Cerès wezwany do Wersalu przez biskupa... Pojechał tam i od tego czasu już go nikt tutaj nie widział.
— Biedny ksiądz Cerès — szepnęła pani Fenigan, wyciągając się z rozkoszą w ogrzanem i pachnącem łóżku, do którego nieraz tęskniła w czasie swojej podróży. Rózia spoglądała na nią z podziwieniem i zrozumieć nie mogła, jakim sposobem pani Fenigan stała się tak łagodną i współczująca. Wszak księdza Cerès nie lubiła dawniej i nazywała go opiekunem żebraków i włóczęgów.
— Więc pan Ryszard nie wychodził z domu nawet w niedzielę?... Czyż ani razu nie poszedł na mszę do małej parafii dla zrobienia przyjemności panu Merivet, z którym się teraz zaprzyjaźnił?...
— Kiedy, proszę pani, mała parafia zamknięta. Po wyjeździe księdza Cerès, pan Merivet zamknął kościół, mówiąc, że nie chce, aby tam kto inny mszę odprawiał.
— To nadzwyczajne, nadzwyczajne — powtarzała pani Fenigan, lecz chociaż słowa wyrażały zdziwienie, twarz miała zupełnie spokojną. Wiedziała ona bowiem o wszystkiem, co zaszło z listów starego Merivet, który do niej pisywał; rozpytując się teraz służących miała jedynie na celu, by domownicy przypuszczali, że się od nich dowiedziała o zaszłych zmianach.
— A teraz moja Róziu powiedz mi, czy pan Ryszard nigdy się ciebie nie dopytywał, gdzie ja pojechałam?...
— Nigdy... Pan Ryszard przeciek wiedział tak jak my wszyscy, że pani chciała odpocząć nad brzegiem morza u pani Elizy.
Rózia, mówiąc to, kłamała bezczelnie, bo przez pana Aleksandra wiedziała wybornie, gdzie pani Fenigan bawiła przez czas swojej nieobecności. Rózia wiedziała o targnięciu się Lidii na swe życie, wiedziała, iż się nie zabiła, lecz ciężko rozchorowała, skutkiem rany i że doglądała jej pani Fenigan. Rózia dziwiła się jedynie, iż Lidia nie zjechała równocześnie. Z głupawym wyrazem twarzy stała koło łóżka, odpowiadając z udaną naiwnością, chociaż mogła była udzielić niejednej wiadomości. Wiedziała bowiem przez Aleksandra o niepokoju panującym w Grosbaurg, gdzie obawiano się bezustannie nowego wybuchu ze strony Ryszarda. Księżna przejmowała listy pisywane do swego męża oraz do syna, zaleciwszy przytem Aleksandrowi, by jej donosił najszczegółowiej o każdym kroku Ryszarda.
Rózia opowiadała teraz o sprawach gospodarskich, lecz pomimo, że zazwyczaj pani Fenigan niestrudzenie badała służbę w tych kwestyach, obecnie prawie, że nie słuchała słów Rózi, mówiącej o niecnych rozbojach, jakich dopuszczały się szczury i koszałki; przeciągała się w pościeli i zdawała się chcieć wypocząć. Kazała sobie przynieść filiżankę gorącego mleka i odprawiła Rózię ze swego pokoju, chcąc pozostać w nim samą i nacieszyć się ze swego powrotu. Z rozkoszą spoglądała na ściany i meble, do których się stęskniła, wsłuchiwała się w odgłosy dolatujące ją z gościńca: „królicze skórki... gałgany i żelastwo, kupuję królicze skórki!...“ Od lat trzydziestu znała ten głos handlującej tym towarem kobiety, zjawiającej się z nadejściem jesieni, wiedziała, że ta wioskowa gałganiarka ma kawałek gruntu, który sama uprawia podczas wiosny i letniej pory. Na pół drzemiąc, słyszała, jak głos gałganiarki oddalał się i znikał a piskliwe głuche jego drgania przypominały jej różne wydarzenia zaszłe lat ubiegłych; majaczyły się ich roje w głowie zasypiającej pani Fenigan a wołanie: „królicze skórki... stare żelaztwo, gałgany!“ — kołysało ją do snu bezpiecznego pod domową strzechą.
Wtem, dwukrotne i dobrze jej znane pukanie do drzwi zbudziło ją nagle, serce jej zabiło silnie i, roztworzywszy oczy, spytała:
— To ty Ryszardzie... chodź... możesz wejść!..
Przy pożegnaniu nie rzekli do siebie ani słowa i zaledwie zlekka pocałowali się w ostatniej chwili. Przez ubiegłe pięć tygodni, ani razu nie odezwali się do siebie listownie. Teraz jeszcze, ujrzawszy pochmurną, gniewną twarz syna, pani Fenigan nabrała przekonania, iż nie złagodniał, nie spokorniał. Lecz nie zasmuciła się tem, tylko uśmiechnęła łagodnie. Zatrzymała go przy sobie i prawie zmusiła, by usiadł tuż przy niej koło łóżka, zapowiadając, że chce z nim dłużej pomówić.
— Później porozmawiamy... teraz mama jest zmęczona...
— Nie... chcę zaraz... powiadam ci, że mam bardzo wiele do pomówienia z tobą...
I zwolna, łagodnie, zaczęła od chwili, gdy postanowiła jechać do Quiberon. Projekt tej podróży powstał w jej głowie zaraz po owej strasznej sprzeczce w oranżeryi; uznała, że wyrzuty Ryszarda były słuszne; tak, zbyt stanowcza, ostra i zimna była zawsze dla niego a zwłaszcza dla Lidii; postanowiła się odmienić i zatrzeć o ile możności dawne swe postępowanie, chciała, by jej nie pamiętano, by jej przebaczono dawniejsze urazy. Opowiadała swoje przybycie do tej odległej bretońskiej mieściny. Przez kilka dni ukrywała się, chcąc najpierw wywiedzieć się o sposobie życia Lidii a zebrawszy same tylko dobre wiadomości, poszła do żółtego domu w Haliguen, lecz jakże się przeraziła zastawszy Lidię umierającą i pod opieką wioskowego lekarza, który sam się przyznawał, iż po raz pierwszy zdarza mu się krajać ciało dla wydobycia z niego rewolwerowej kuli.
Ryszard słuchał opowiadania matki, odwróciwszy się i spuściwszy głowę; nie byłaby wiedziała, jakie jej słowa czynią na nim wrażenie, gdyby nie ręka jego, której nie wypuszczała ze swej dłoni. Ręka ta była początkowo sztywna, jakby martwa, lecz w miarę opowiadania matki, widać, iż serce Ryszarda ulegało wzruszeniu i czułym uściskiem składał jej jakby niemą podziękę. Wróciła ufność, znów był jej synem, jej Ryszardem, który łaknął, by kierowała nim dalej i nie wypuszczała go ze swej macierzyńskiej pieczy.
Prawdopodobnie Lidia nie byłaby wróciła do zdrowia i życia gdyby nieobecność floty przybyłej na manewry do Quiberon. Lekarze marynarki wzięli Lidię pod swoją opiekę a tak chirurgiczna ich wiedza, jak i antiseptyczne środki, znajdujące się w aptece floty, wskrzesiły biedną ranną kobietę. Znajomość z lekarzami floty ułatwiła Eliza, która znała prawie wszystkich oficerów; jakże dobra, uprzejma i współczująca była ta poczciwa Eliza, całemi dniami i nocami doglądała Lidię, zapomniawszy, iż ma przed sobą szczęśliwą współzawodniczkę, ukochaną przez Ryszarda; lękając się, by Lidia nie poczuła się dotkniętą, znikała w chwilach odzyskiwania przytomności przez chorą a wreszcie wyjechała do Lorient, widząc znaczne polepszenie jej stanu zdrowia.
Biedna Lidia, wszak po nużących ją w gorączce strasznych widzeniach pierwszą twarzą, którą ujrzała przytomnemi oczami, była twarz znienawidzonej przez nią matki Ryszarda! Jakże ciężko i powoli doszła ona do przekonania, iż ta matka Ryszarda, stojąca wciąż w pobliżu jej łóżka, z innemi tu dla niej przybyła uczuciami, iż chce ją doglądać jak własne swoje dziecko, chce ją uzdrowić chociażby kosztem własnego swego życia. Lidia odpychała ją i odwracała od niej oczy, powtarzając w swej niemocy: „Proszę mnie zostawić... proszę nie być tak dla mnie dobrą... wiem, iż pani nie może mi przebaczyć... wiem również, iż syn jej musi mną pogardzać... wreszcie, gdybyście mi nawet odpuścili moje winy, to ja ich sobie nigdy nie odpuszczę!... Chcę umrzeć! Dlaczegóż pani nie dozwala mi umrzeć spokojnie!... Trzeba być złą... złą bardzo, by bronić śmierci dostępu do mnie, ja jej pragnę, ja chcę umrzeć!“
Lidia z zawziętością broniła się i usuwana możność zbliżenia się poufniejszego, sama wszczynała drażliwe rozmowy, jątrzyła gorycz dawnych wspomnień, lecz nie wiedziała z kim ma do czynienia. Myślała, że ma przed sobą dawną panią Fenigan a tymczasem miała przy sobie matkę pełną czułości, która zapomniawszy uraz, zapomniawszy o swej dumie i nieprzystępności, powtarzała sobie w sercu: „Moja wina, iż nie zjednałam sobie Lidii, byłam dla niej okrutną, powinnam więc znieść tę karę i zasłużyć na przywiązanie mojej córki“.
O jakże ręka Ryszarda drżała teraz w dłoniach mówiącej tak czule matki, jakże kochał tę matkę i blizkim był jej serca!
A pani Fenigan opowiadała w dalszym ciągu, jak Lidia łagodniała stopniowo, jak garnąć się zaczęła do życia, lecz chociaż chętnie teraz rozmawiała, mówiła zawsze „pani“, mimo że matka Ryszarda nazywała ją „córką”. Chwilami bunt zaćmiewał pogodę jej oczu i nie chciała, by jej przebaczono, lecz i pod tym względem zaszła w niej zmiana, gdy Aleksander przybył z Grosbourg dla „załatwienia rachunku i kosztów wynikających skutkiem zerwania stosunku z młodym księciem.“
Lidia leżąca w łóżku słyszała ze swej sypialni w jaki pogardliwy sposób pani Fenigan przyjęła pana Aleksandra, wyrzucając go za drzwi wraz z pieniędzmi księżnej: „Powiedz swojej pani, iż nie starczy jej złota na okupienie zbrodni popełnionych przez jej syna!“ Wzruszona i plączącą Lidia wyciągnęła swe ręce ku wracającej ku niej pani Fenigan i, uścikawszy ją serdecznie, rzekła z wdzięcznością: „Dziękuje ci, moja droga mamo!“ Odtąd lody prysły i stosunek dwóch kobiet stawał się coraz bliższy. Pani Fenigan poznała teraz właściwość charakteru Lidii, była to natura nieznosząca przymusu, pragnąca swobody i rwąca się ku niej tem namiętniej, im większą straż czuła nad sobą. Lecz umysł miała szlachetny, serce pragnące przywiązania. Nikczemność młodego księcia budziła w niej najwyższą odrazę, wstydziła się, iż taki mogła uczynić wybór. Nie było więc obawy z tej strony, Lidia nigdy nie wznowi z nim stosunków, nigdy żałować nie będzie, iż miłość jej trwała tak krótko. Poruszona przez panią Fenigan myśl wspólnego powrotu do Uzelles przeraziła wszakże Lidię. Drżała na wspomnienie Ryszarda, wyrzucając sobie, iż tak bardzo zawiniła wobec niego. Czyż on może jej przebaczyć?... Czyż on może zapomnieć zło, jakie mu wyrządziła?... Pani Fenigan starała się ją uspokoić:
— On ciebie kocha, moja córeczko. On codziennie za tobą tęskni i nigdy nie przestanie cię kochać.
Lidia potrząsnęła głową na znak niedowierzania:
— Mamo, gdybyś była pewna tego, co mówisz, to byś nie była przyjechała tutaj w tajemnicy przed Ryszardem. Czemu uznałaś za stosowne, by on nie wiedział, że jedziesz mnie odszukać?...
Strach, obawa łatwo się udzielają i są wprost zaraźliwe. Pani Fenigan sama poczęła wątpić, wreszcie zdecydowała się pozostawić Lidię w Quiberon i wrócić do Uzelles dla rozmówienia się z synem, dla zdania mu sprawy ze wszystkiego.
— Wiesz teraz, moje dziecko, gdzie byłam i jaki był cel mojej podróży. Powiedzże teraz, czy miałam racyę, mówiąc twojej żonie, iż możecie jeszcze być szczęśliwymi we wspólnem pożyciu?... Cóż ty o tem myślisz?
W pokoju zapanowała grobowa cisza. Ryszard wciąż siedział z głową pochyloną a drżąca, rozpalona jego ręka ściskała dłoń matki.
Po chwili, pani Fenigan znów zapytała cichutko:
— Powiedz, co o tem wszystkiem myślisz?... Czy dobrze zrobiłam, jadąc do Quiberon?...
— Ach mamo!... moja droga mamo — zawołał Ryszard, padając na kolana przy łóżku pani Fenigan i płacząc dziękował jej ze łzami.
Spodziewała się ona tego wybuchu wdzięczności, lecz jakże słodką była dla niej ta upragniona chwila! Z promieniejącą twarzą pieściła głowę swego jedynaka, lecz pomimo wielkiej radości, jaką była przejęta, niepokoiła ją myśl: „Dlaczego on nie robi wymówek, że zostawiłam tam Lidię samą, zamiast przywieźć ją z sobą?“ Lecz zrozumiała tę powściągliwość syna, gdy podniósłszy ku niej oczy, zapytał prawie szeptem i z nieśmiałością połączoną z cierpieniem:
— A dziecko?...
— Nie ma dziecka.
— Umarło?...
— Straciło życie przed urodzeniem.
Ryszard zerwał się z miejsca z twarzą rozpromienioną i znów rzucił się w objęcia matki, mówiąc z uniesieniem:
— Ach mamo, jakież pocieszenie przynoszą mi twoje słowa!... To dziecko wciąż stało mi na myśli... Ja tak niezmiernie pragnąłem mieć własne swoje dziecko!... Czułem, iż ostatecznie wszystko między mną a Lidią zostało zerwane z powodu jej spodziewanego macierzyństwa. Dlatego nie mogłem na sobie przemódz, by się o nią pytać, chociaż tak gorąco pragnę, byś mi o niej mówiła... Czy wiesz, mamo, że ostatniemi czasy więcej myślałem o jej spodziewanem dziecku, aniżeli o niej samej...
Z cicha zaczął opowiadać, jak pewnej nocy nad ranem zbudził go krzyk przeciągły, przeraźliwy, jakby konającego z bólu zwierzęcia. Zerwał się z łóżka i pobiegł ku oknu. Przekonał się, iż straszny ten jęk dolata od mieszkania dzierżawcy. Dziwił się, bo żyjący tam ludzie zachowywali się zawsze spokojnie i o tej porze dolatywały tylko odgłosy od obór i kurników. Jęk chwilami wzmagał się, to znów przycichał, zanikając w skardze przypominającej kołyskę, to wybuchał z szaloną gwałtownością, przenikając ściany domów i napełniając powietrze bolesnym swym drganiem. Wsłuchując się, Ryszard przypomniał sobie młodą żonę dzierżawcy, która temi czasy spodziewała się dziecka. Krzyki rodzącej kobiety łączyły się teraz z pianiem kogutów, ryczeniem bydła, śpiewem dzikiego ptactwa, witającego wschodzące słońce; niebo różowiało i coraz było jaśniejsze, wszystko budziło się do życia, jak ta drobna ludzka istota, która, płaczem świat ten witając, zwiastowała swą obecność i łączność z całością natury. Zadumanie Ryszarda przerwała myśl, iż może Lidia przechodzi teraz właśnie takież same męczarnie porodu...
— Ach mamo, żebyś ty widziała, w jaką straszną wpadłem rozpacz! Stałem przy oknie i szlochałem na głos... Musiałem być bardzo śmieszny!... Lecz teraz nie ma tu już miejsca na łzy. Dzięki tobie, mamo moja najdroższa, życie płynąć nam będzie słodko... moja żona wróci do nas, zobaczę ją!... Teraz zaczynam się dziwić, dlaczego nie przywiozłaś jej z sobą?...
— Lidia jest bardzo osłabiona...
Mówiąc te słowa, pani Fenigan przymknęła oczy z zakłopotaniem. Kłamstwo szło jej niezręcznie. Ryszard rozpytywał się w dalszym ciągu:
— Zimą tam musi być ponuro, smutno w tej ubogiej mieścinie. A jeżeli znów ona ulegnie nagłej melancholii?...
— Nie mogłam dłużej siedzieć w Haliguen, czułam, że muszę wracać do domu. Więc gdy tylko Lidia przyszła nieco do zdrowia, przyjechałam, żeby zobaczyć ciebie, mój Ryszardzie i żeby się dowiedzieć, jak stoją sprawy z Grosbourg. Pisano mi, że księżna wysila się, by przejmować twoje listy i pisano mi również, że ty bezustannie wprawiasz się w strzelanie...
Po chwili milczenia, matka, przycisnąwszy syna do swego serca, mówiła z tkliwością:
— Ryszardzie, dziecko moje, wszak ja wiem, jakie dobre i szlachetne masz serce, dlaczegóż więc nie ulitujesz się nad tem nieszczęsnym starcem z Grosbourg... toż on chory, zrozpaczony zniweczoną swoją karyerą, niedołężny i przykuty do fotelu, z którego podobno wcale już nie może powstać... więc po cóż się nad nim znęcasz i zarzucasz go obelżywemi listami przeznaczonemu dla jego syna... Czyż ty nie rozumiesz, że gdyby mógł, stanąłby natychmiast, by bić się z tobą i zginąć w obronie życia swego syna... Czyż ciebie ogrom nieszczęścia spadłego na generała nie wzrusza, nie łagodzi twego gniewu?
Ryszard wyrwał się z objęć matki i zaczął szybkim krokiem chodzić po pokoju:
— Wszystko to już nieraz mi mówił nasz poczciwy przyjaciel... stary Merivet — i tobie, moja droga mamo, odpowiem tak jak jemu: ci ludzie zbyt srogą krzywdę zadali mi, abym mógł odczuwać względem nich cośkolwiek podobnego do litości. Tak, wszyscy oni dokuczali mi strasznie... mamo, mamo, co ja wycierpiałem z ich powodu!...
— Cierpiała zwłaszcza twoja duma, twoja miłość własna...
— Mamo — rzekł Ryszard z tkliwością — dlaczego wymawiasz mi moją dumę, moją miłość własną... po kimże odziedziczyłem je?...
— Tak, są to wady twojej matki, mój drogi Ryszardzie, lecz zrób tak jak ja zrobiłam — pozbądź się ich na zawsze...
— W jaki sposób?...
— O w sposób bardzo prosty... weszłam do naszego kościółka, do małej parafii... Nie wyśmiewaj się, ty szkaradny chłopcze, bo naprawdę skutek był cudowny... Wyszłam ztamtąd inną, niż weszłam. Dlaczego... zkąd zaszedł zwrot tak nagły?... Nie wiem.
Chcąc ukryć wzruszenie, Ryszard rzekł żartobliwie:
— Poszedłbym tam i ja, lecz na nieszczęście mała parafia jest zamknięta blizko od miesiąca.
A matka, nie spuszczając z niego wzroku, mówiła dalej:
— Dowiedziałam się o tem smutnem wydarzeniu jeszcze gdy Lidia bardzo była chora. Oburzona jestem niesprawiedliwością, jakiej się dopuszczono względem tego czcigodnego księdza Cerès. Wiem, że się zająłeś jego sprawą, bardzo byłam rada, żeś odwiedził biskupa w tym celu. Tak, tak rada temu byłam niezmiernie!
— Naprawdę... czy naprawdę, mamo?...
Poczciwa twarz Ryszarda promieniała przy tych słowach radością, oraz zadziwieniem. Jadąc do biskupa do Wersalu, lękał się, czy nie narazi się tem swojej matce, sprzyjającej proboszczowi z Draveil. Lecz nie bacząc na to pojechał, bo zbyt żywo był oburzony potwarzą rzuconą na księdza Cerès. Głoszono bowiem, iż dał przytułek żonie aresztowanego kłusownika Lucriot, w zamiarze nadużycia niewinności trzech nieletnich córek, zwłaszcza na pewno miał popełnić gwałt na osobie najmłodszej, kilkunastoletniej dziewczynki.
— Rozumiem, mój Ryszardzie, słuszność twego gniewu na ludzi rozsiewających podobne potwarze. Ten święty i czcigodny człowiek obwiniony o zgwałcenie chorowitego, niedołężnego dziecka! Dziwną też dla niego obrano pokusę, boć ta najmłodsza dziewczyna jest epileptyczką i potwornie wykrzywioną skutkiem konwulsyj. Jako dowód ma starczyć okoliczność, iż mieszkała wraz z matką i rodzeństwem w domu księdza Cerés. Skoro pomyślę, że cała ta wstrętna historya została wymyśloną przez tego wytwornego, pulchnego i pachnącego proboszcza, który dbał więcej o smaczne kąski, aniżeli o dobro swoich parafian — zła jestem na siebie, iż dałam mu się oplątać i że go tak często i chętnie zapraszałam na obiady... Lecz powiedz mi, cóż ci odpowiedział przewielebny nasz biskup?
— Odpowiedział, że proboszcz z Draveil jest bardzo zacnym kapłanem a jego wikaryusz bardzo dobrem starem dzieckiem... Tymczasem wszakże nasz kochany ksiądz Cerès został osadzony w Aiguebelle na trzymiesięczne rekolekcye a proboszcz z Draveil jeździ od domu do domu z petycyą, zbierając pod nią podpisy, w chęci uwolnienia raz na zawsze naszej okolicy od tego księdza, lubiącego tylko żebraków i włóczęgów. Wiem że proboszcz z Draveil niecierpliwie czekał twego powrotu, kochana mamo, by mieć twój podpis.
— A to go przyjmę!
— Mamo, więc nie podpiszesz tej petycyi?... Droga moja mamo! Kiedy tak, to ja ci w zamian składam obietnicę, że niechaj mnie tylko nie zaczepiają ci nikczemnicy z Grosbourg a ja pozostawię ich odtąd w spokoju. Będę się starał zapomnieć, iż istnieją na świecie!
— Oni cię nie zaczepią. Za to mogę ci ręczyć. Ale chodź tu do mnie, niechaj cię uściskam jeszcze, mój kochany chłopcze! A teraz idź sobie, bo muszę trochę wypocząć. Chciałabym zasnąć.
— Szkoda, że mnie wypędzasz, moja droga mamo.... Obciąłbym, żebyś mi jeszcze mówiła o Lidii, ona tam sama... chciałbym jaknajprędzej ją sprowadzić...
Pani Fenigan uśmiechnęła się i rzekła żartobliwie:
— Tak, tak... Rozumiem, że chciałbyś jeszcze o niej mówić.. Ale poczekaj, trochę cierpliwości, będziemy z sobą rozmawiali przy obiedzie. Ozuję się zmęczoną i muszę wypocząć po drodze. Więc żegnam cię, mój synku.
Odprawiony z pokoju matki, Ryszard czuł, iż nie wytrzyma do wieczora w pracowni. Postanowił puścić się na dłuższą przechadzkę po lesie. Po raz pierwszy skierował się do lasu przez bramę, którą uciekła Lidia. Dotychczas nie mógł tego wymódz na sobie.
Skutkiem późnej już jesieni, liście opadły z drzew i leżały zbite deszczami, tworząc gruby pokład śliskiego, błotnistego nawozu. Las nie był teraz piękny. Krzewy podszywające go gąszczem zarośli sterczały jak rózgi, ptactwo nawet gdzieś się skryło a wystąpiły w zamian druciane płoty, niewidzialne w czasie letniej pory pod nawałą paproci i plątaniny pnących się roślin. Gdzieniegdzie podskakiwały szpaki, przysiadając na drutach. Zdawało się, iż są zamknięte w jakiejś olbrzymiej klatce a stada wron ciągnęły po nad drzewami, krakając ponuro. Na bagnach odzywały się dzikie kaczki a ich nosowe monotonne kwakanie rozchodziło się daleko wśród leśnej ciszy.
Ryszard nie widział pustki i smutku wionącego od lasu odartego z zieleni. Szedł prędko, stąpając po zaczarowanym lesie widzianym oczami wyobraźni, po lesie pełnym śpiewu ptasząt, światła, kwiatów i zapachu. Szedł a serce rozsadzało mu piersi, szedł jakby odrodzony, upojony, szczęśliwy. Basowym głosem wyśpiewywał: „pum... pum... pum...“, lecz jakże odmiennie od zwykłych, dotychczasowych posępnie nuconych: „pum... pum... pum...“ Był szalenie wesoły, zawodził więc pieśń powitalną dla wskrzeszonych nadziei. Wszak znów będzie miał Lidię... będą się kochać wzajemnie, będą się pieścić i czule szeptać do siebie! Rozgorzało mu serce, zapomniał o katuszy, którą skutkiem tej swojej ukochanej przecierpiał, nie piekła go już zazdrość; łzy i krew Lidii uzdrowiły go, zagoiły jego rany.
Droga Lidia! Ileż musiała ona przecierpieć, nim powzięła postanowienie samobójstwa! Ona, co tak namiętnie kochała życie! Cierpiała, nim rzuciła się w objęcia śmierci a cierpieć musiała jeszcze srożej w chwili, gdy ocknęła się po nieudanym zamachu. Zawiniła ciężko, lecz odpokutowała swoje grzechy. Oczyszczona z nich, odrodzona do nowego życia, stanie przed nim z wyciągniętemi ramionami i Ryszard na myśl o błogości tej chwili czuł się niewymownie rad i wzruszony. Jakże dobrze im będzie błąkać się po tym lesie, poić się wzajemną pieszczotą, oddychać wiosennem powietrzem, pełnem zapachu fiołków i konwalij...
— Wczesnego spaceru dziś pan używa, panie Ryszardzie! Może zechce pan wstąpić do mojej chałupy... właśnie do niej wracam...
Temi słowy stary Indyanin przerwał słodkie marzenia Ryszarda.
— Ale może twoja synowa nie będzie rada, gdy jej przywiedziesz gościa o tak wczesnej porze?...
— Nie ma obawy! Ona ząwsze bardzo jest rada, gdy kto do nas zawita... Woli patrzeć na gości, aniżeli na mnie... oj niezawsze jestem ja w zgodzie z tą strojną jejmościanką...
Szli teraz razem i wkrótce stanęli przed grubemi, poszarpanemi murami dawnego klasztoru, przy którym wznosił się dworek leśniczego. Po za ciężką bramą, obrosłą mchem, ciągnęło się wielkie podwórze, na którem przed kilku miesiącami Ryszard widział tańczące pary gości, sproszonych na wesele syna starego Indyanina. Wszedłszy wewnątrz domu, Sautecoeur zdjął z ramion fuzyę i torbę z przytroczonym królikiem, którego zabił, obchodząc rankiem swój leśny wydział, i wprowadził Ryszarda do schludnej izby, jasno malowanej. Ledwie, że zasiedli przed stołem i, popijając wódkę, zaczęli jeść zakąskę, gdy drzwi się otworzyły i weszła młoda synowa Indyanina. Uczesana była starannie, suknię miała nietylko czystą, lecz prawie wytworną. Zobaczywszy Ryszarda Fenigan, zamiast którego ze zwykłych przyjaciół swego teścia, młoda kobieta zarumieniła się i znudzona jej twarz przybrała wyraz ożywienia, który z brzydkiej przemienił ją na prawie ładną i zalotną. Iskrzącemi oczami spoglądając na Ryszarda, zaczęła nakrywać do stołu, szeleszcząc spódniczkami, pochylając się tuż nad ramieniem gościa.
— Czy pan widzi — szepnął Indyanin, zakrywając się olbrzymią swą ręką. — Pewien byłem, że tańczyć będzie jak fryga, gdy zobaczy nowego i takiego jak pan gościa. Nie słania się ona tak wabiąco, gdy przyprowadzę do domu którego ze starych kolegów. A widzi pan, że ma oczy czerwone i podpuchnięte?... To cała historya!... Całą noc dziś beczała, bo kazałem jej oddać złote kolczyki, które dostała w prezencie. Oj tak, muszę jej pilnować bezustannie a chłopak mój nie zaraz jeszcze wróci...
— A gdzież on jest?...
— W pułku.. postarał się o służbę dodatkową... On tak lubi żołnierkę, iż dla munduru i służby, zapomina o magazynie, z którego żyje... gotów tam stracić miejsce z powodu swojego szaleństwa a co jeszcze gorzej, gotów stracić żonę... o bo ją trzeba pilnować, mąż powinienby być ciągle przy niej, dla zupełnej pewności. Otóż wczoraj posłałem ją do Grosbourg z mrówczemi jajkami dla bażantów. Wraca ztamtąd, patrzę a u niej w uszach zasadzone świecące kolczyki złote, zamiast tych, które kupiłem na ostatnim jarmarku. „Któż ci dał te kolczyki?“ pytam. „Księżna pani dała mi je dzisiaj“ odpowiedziała natychmiast. Dziwnem by to było, bo nasza pani wcale nie jest hojna, ale chwilę pomyślawszy, odgadłem wszystko. Po południu byłem na podwórzu przed pałacem w Grosbourg a upatrzywszy chwilę, gdy księżna kazała zawołać pana Aleksandra, zbliżyłem się do nich i rzekłem głośno: „Księżna pani bardzo na nas łaskawa, moja córka pokazała mi swoje kolczyki“ Nasza pani spojrzała na mnie, jak to ona potrafi i rzekła: „Ja twojej córce dałam kolczyki?“ Lecz ten łotr Aleksander zaczął kręcić pyskiem i pani zmieniła zaraz mowę, zrozumiawszy jakiś znak: „Ach tak, dałam jej jakąś drobnostkę... już nawet zapomniałam o tem... Więc cóż... czy twoja córka nie kontenta?“ A ja na to: „Dar to dla nas zbyt wspaniały. Uczciwa kobieta w naszym stanie nie może nosić takich kosztowności i dlatego też córka moja wysłała mnie tutaj, abym ślicznie podziękował księżnej pani za jej wielką dobroć, lecz zarazem, abym oddał te złote klejnoty.“ Księżna już tylko powiedziała: „Dobrze, mój kochany, możesz odejść“. Wyszedłszy z Grosbourg, poczekałem na moście na Aleksandra i rzekłem mu: jeżeli jeszcze kiedykolwiek podejmiesz się podobnego zlecenia, to jakiem Sautecoeur, palnę ci w łeb i kadłub twój rzucę do rzeki!
Przy tych słowach małe okrągłe oczy leśniczego błysły dziko i okrutnie.
— Od kogóż jednak pochodziły owe kolczyki — zapytał Ryszard, czując, że blednie skutkiem własnej domyślności.
— Od tego, o kim lepiej teraz nie mówić — odrzekł Indyanin, spostrzegłszy, iż zbytecznie się wygadał. — Oj tak, moja strojnisia szlochała i zawodziła żale. Całą noc słyszałem, jak utyskiwała. A dziś rano miałem z nią rozprawę i ostrzegłem jejmościankę: „moja kochana, pamiętaj sobie, że masz jakgdyby dwóch mężów. Jeżeli jeden jest ślepy, bo widzi tylko twojemi oczami, to ostrzegam cię, że ten drugi niedowierza twoim manewrom i jak cię złapię, to będzie z tobą krucho. Postępuj więc jak należy, jesteś ostrzeżona“.
Kończył właśnie te słowa, gdy fertyczna młoda pani Sautecoeur, przepasana białym fartuszkiem, wniosła do pokoju i postawiła przed nimi półmisek z jajecznicą z grzybami. Zapach rozszedł się dokoła, nęcąc ku sobie rozmawiających. Gospodyni kręciła się, usługując i zerkając zalotnie ku Ryszardowi, który, nie zważając na nią, zapadł w zadumę. Postać Karlexisa zarysowała się w jego umyśle, wywołana opowiadaniem Indyanina, który, jedząc zwolna, rozprawiał dalej o innym przedmiocie. Powstrzymany obecnością swej synowej, odłożył na bok zwierzenia o sprawach domowych i rozwijał przed Ryszardem szereg wspomnień myśliwskich; ku wielkiemu jego zgorszeniu, Ryszard słuchał obojętnie a nawet od czasu do czasu nucił półgłosem tragiczne swoje „pum, pum, pum“, co Indyanin znajdował zupełnie nie na miejscu.
Pani Fenigan, korzystając z nieobecności syna, wstała, kazała zaprządz do powozu i pojechała do ochronki w Soisy. Na wielkiem podwórzu otoczonem zabudowaniami, oraz kaplicą o wyniosłej i zdobnej wieżyczce, stało mnóstwo drabin, wznosiły się rusztowania, na których kręciło się kilkunastu mularzy. W dole pod rusztowaniami chłopcy rozrabiali i mięszali wapno, glinę i piasek a pomiędzy nimi przesuwały się zakonnice o białych skrzydlatych czepcach. Siostra Marta zastępowała przełożoną, chorującą od jakiegoś czasu. Gdy pani Fenigan weszła na podwórze, siostra Marta pośpieszyła na powitanie.
— Jak pani widzi, mamy robotników teraz u siebie, przepraszam za nieporządek — a ciszej dodała: — bardzo szczęśliwie wszystko się składa. Podczas gdy robotnicy pracują do koła podwórza, niewolno dzieciom przychodzić tutaj, aby im nie przeszkadzać. Pokój Lidii znajduje się w bocznym pawilonie i może pani być spokojną, że jej nikt tutaj nie zauważy. Gdy przybyła dziś rano, na podwórzu byli tylko mularze i siostra furtyanka, która naszą Lidię zna od dziecka. Poleciłam, by ją przeprowadziła do jej pokoju i tejże siostrze powierzę noszenie pożywienia Lidii, oraz sprzątanie jej pokoju. Musiałam przypuścić do naszej tajemnicy doktora, lecz jest to człowiek spokojny i odpowiadam za niego, iż nie zdradzi naszego sekretu. Przychodzi on do nas często, co dwa dni, z powodu stanu osłabienia matki przełożonej. Teraz, zamiast jednej, będzie miał dwie pacyentki a szczęśliwym trafem tak wypadło, iż pokój Lidii jest w tym samym pawilonie i prawie na tym samym korytarzu, co cela naszej matki wielebnej, nikt zatem nie będzie wiedział o drugiej jego chorej. Tak więc, droga pani może być zupełnie spokojną. Tajemnicę dochowamy a że Lidii doglądać będę troskliwie, chyba nie potrzebuję o tem zapewniać.
— O jestem zupełnie o to spokojna, droga siostro Marto! Przypuszczam, iż Bóg w wielkiej swej dobroci natchnął mnie myślą przywiezienia mojej córki tutaj, pod opiekuńczy dach waszej ochronki! Będzie jej tu lepiej, aniżeli gdziekolwiekbądź a do Uzelles nie śmiałam jej przywozić zbyt raptownie. Przypuszczam wszakże, iż nie będzie potrzeby trzymać Lidii długo w ukryciu. Myślę, że nasza biedaczka nie nadużyje waszej gościnności.
Siostra Marta miała niezmiernie żywe ruchy, właściwe wszystkim irlandkom; zatrzepotała więc długiemi, kościstemi rękoma, wołając ze zgrozą:
— Pani tak mówi, jakbym nie była rada z pobytu Lidii! I pani pilno ją ztąd odebrać, lecz ja jej ztąd nie wypuszczę a przynajmniej nie wypuszczę tak prędko! Ona jest taka jeszcze słaba, i taka bledziutka! Podróż zmęczyła ją niezmiernie, nawet wielce nieostrożnie było wieźć ją tak daleko, zaraz po ciężkiej chorobie! Doktór polecił, aby leżała. Niewolno jej wstawać aż po widzeniu się i pozwoleniu naszego doktora. Czy pani chce ją widzieć?...
Cała ta rozmowa toczyła się prawie szeptem. Teraz siostra Marta powiodła oczyma dokoła i rzekła głośno:
— Chodźmy więc do matki przełożonej. Będzie pani przerażona jej widokiem. Bardzo się zmieniła skutkiem choroby...
Siostra Marta poszła przodem, wskazując drogę pani Fenigan. Mury korytarzy lśniły się białością przypominającą maurytańskie domy. Poręcze schodów świeżo odmalowane nie dozwalały się opierać, szły więc obie kobiety zwolna; siostra Marta szeleściła paciorkami różańca a pani Fenigan, nosząca przy sobie kółko z kluczami, potrząsała niemi, brzęcząc przy każdem poruszeniu. Przebywszy schody, weszły na długi korytarz, w głębi którego znajdowały się drzwi od pokoju Lidii.
Lidia leżała w łóżku z twarzą bladą, lecz otwartemi oczami. Spostrzegłszy panią Fenigan, o mało nie krzyknęła z radości a wyciągnąwszy ku niej ręce zawołała:
— Mamo, to już ty?...
— Cóż chcesz, moje dziecko, nie mogłam spać i tęskniłam za moją kochaną córeczką.
— To zupełnie tak jak ja; też spać nie mogłam i myślałam a także cieszyłam się... Z jaką przyjemnością jestem tutaj, od rana słyszę, jak dzieci śpiewają; siostry z niemi mówią, każą im wydawać lekcye... Zdaje mi się chwilami, że znów jestem małą dziewczynką i z kolei mnie przyjdzie iść do tablicy lub wydawać zadane wiersze... A gościniec, ten kochany gościniec! Przed chwilą, nim mama weszła, wsłuchiwałam się w odgłosy dochodzące z gościńca. Poznawałam je, odgadując ruch ludzi, zwierząt i wozów...
Pokój zajmowany przez Lidię był obszerny, wesoły. Stanowił on róg pawilonu. Jedno okno wychodziło na trakt, wiodący do Corbeil a drugie na mały ogródek, zwarty pomiędzy skrzydłami rozległych zabudowań ochronki. Na ogródek ten wychodziły okna izb zajmowanych przez klasy, z których co godzinę wypuszczano sieroty, bawiące się teraz tutaj z powodu mularzy pracujących na wielkiem podwórzu, gdzie zwykle bawiły się w czasie rekreacyi.
Pani Fenigan słuchała słów Lidii, wpatrywała się w nią, wreszcie spytała z uśmiechem:
— Dlaczego nie pytasz się o Ryszarda?
— Nie śmiałam się zapytać — i wychudła twarz chorej pobladła i jakby przygasła.
Pani Fenigan opowiedziała jej teraz swoje przybycie do Uzelles i rozmowę z Ryszardem; w miarę jak mówiła, lice Lidii przybierało zdrowszą i bardziej rumianą cerę: wreszcie roztkliwiona miłością Ryszarda zapłakała, tuląc się pieszczotliwie do łona jego matki.
— Niesłuszne miałam obawy. Powinnam była przywieźć cię prosto do Uzelles. Już teraz bylibyście dwojgiem ludzi kochających się i niepomnych gorzkich wspomnień przeszłości. Ale skoro tylko wrócę do domu, powiem mu, że ty nie w Quiberon pozostałaś, lecz że jesteś tuż blizko. Jutro rano przyjedzie do ciebie i po ciebie.
— O nie, droga moja mamo, jeszcze nie, nie jutro — i broniąc się przed tem jutrem, Lidia zaciągnęła kołdrę aż za ramiona. — Mamo, ja boję się naszego spotkania. Jutro to zbyt wcześnie. Ja teraz brzydko wyglądam, chuda jestem i mizerna, wreszcie doktór powiedział, że trzeba będzie opatrywać moją ranę... podobno, że jeszcze nie jest w zupełności zagojona. Chcę, aby Ryszard zobaczył mnie dopiero, gdy wyzdrowieję... Zobaczywszy mnie teraz, przeraziłby się mojej szpetoty i przestałby mnie kochać.
— Gdy się dowie, że jesteś tutaj, nikt go powstrzymać nie zdoła, przybiegnie natychmiast.
— To nie mów mu, droga mamo, o tem, żeś mnie przywiozła... niechaj myśli, że jestem gdzieś daleko... że tego wymagało moje zdrowie... przecież będzie w tem nieco prawdy, bo rzeczywiście czuję się jeszcze bardzo osłabioną, bardzo niedołężną...
— A jeżeli on zechce jechać do Quiberon?...
— To mama mu nie pozwoli, mama wynajdzie jakikolwiek powód, żeby go powstrzymać. Ja tak bardzo pragnę pozostać tutaj chociażby kilka dni w samotności... zdaje mi się, że właśnie tu, w Soisy, wypocznę najlepiej... wszak tutaj mnie wychowano, tu wzrosłam, tutaj mnie Ryszard poznał i pokochał... przy mojej drogiej siostrze Marcie znów stanę się dawną Lidią... odmłodnieję, nabiorę sił... może wróci mi uroda a co ważniejsza wróci mi dar pozyskania na nowo mojego Ryszarda...
Słowa Lidii brzmiały serdecznie i przekonywająco. Czuć w nich było myśl niedopowiedzianą, iż pragnęłaby się oczyścić, wytępić pamięć tych kilku ubiegłych miesięcy swego życia, spędzonych z ujmą dla siebie i męża. Zdawało się jej, że tutaj, pod opieką sióstr, pod dachem, który chronił jej młodociane lata, wróci myślą i stanie się znów małą dziewczynką, biedną sierotą, godniejszą człowieka kochającego ją z takiem oddaniem. Pani Fenigan zrozumiała to wszystko, przestała więc nalegać i rzekła po chwili:
— Stanie się, jak zechcesz... tylko nie martw się, drogie moje dziecko... bądź dobrej myśli i staraj się wrócić do sił jaknajprędzej.
Pożegnawszy się z Lidią, pani Fenigan poszła odwiedzić matkę przełożoną, by módz powiedzieć Ryszardowi, że ją widziała i tem usprawiedliwić swoją wycieczkę do Soisy. Zastawszy w celi przełożonej siostrę Martę, która, przeglądając rachunki, siedziała przy łóżku śpiącej chorej, pani Fenigan szepnęła:
— Zdecydowałam się zostawić Lidię tutaj. Ona pragnie wypocząć przy tobie, droga siostro, więc niechże zostanie jeszcze kilka dni a ja postaram się przyjeżdżać do niej, jak będę mogła najczęściej.
Wyszły razem, rozmawiając głośno o chorobie matki przełożonej a wsiadając do powozu, pani Fenigan rzekła przy pożegnaniu:
— Smutno mi, że zastałam matkę przełożoną tak bardzo zmienioną i słabą.
Jakkolwiek słowa te zostały wyrzeczone dla zaspokojenia ciekawości starego furmana, wiedział on o wszystkiem i, siedząc na koźle, uśmiechnął się z pewnem urąganiem. Wszak człowiek, który przywiózł panią Fenigan ze stacyi kolei do Uzelles, wszedł do mieszkania ogrodniczki i opowiedział, że wysiadając z wagonu nie była sama, że towarzyszyła jej młoda pani bardzo słaba; ledwie mogąca iść o własnych siłach; odwiózł je obie do Soisy, gdzie chora została. Tak więc w pałacu Uzelles cała służba wiedziała o przybyciu Lidii, tylko Ryszard nie domyślał się niczego. Tak bywa zwykle w sprawach tego rodzaju...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.