<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marta
Rozdział III
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Brzydki to był szary, dżdżysty, błotnisty dzień listopadowy, w którym Marta bardzo pospiesznym krokiem dążyła z ulicy Długiej na Piwną, z bióra informacyjnego do domu. Obłoki płakały, ale twarz młodej kobiety jaśniała. Ludzie osłaniali się przed deszczem parasolami, przed chłodem płaszczami, ale ona nie osłaniając się niczem, obojętna na dokuczliwość natury, tak jak obojętną byłaby zapewne w tej chwili na jej pieszczoty, biegła lekko po zbłoconych chodnikach, z głową podniesioną, ze wzrokiem błyszczącym.
Nigdy jeszcze, odkąd na wysokiem zamieszkała poddaszu, przebycie wązkich, brudnych, ciemnych, trzypiątrowych wschodów nie przyszło jej z taką łatwością; uśmiechała się, wydostając z kieszeni klucz ciężki i zardzewiały, z uśmiechem przestąpiła, przeskoczyła niemal próg izby, przyklękła, otworzyła ramiona i milcząc, przycisnęła mocno do piersi czarnookie dziecię, które z krzykiem radości rzuciło się na jej spotkanie. Przylgnęła ustami do czoła dziewczynki.
— Dzięki Bogu, dzięki Bogu, Jańciu! szepnęła, chciała coś więcej powiedzieć, nie mogła: dwie łzy spłynęły na uśmiechnione jej usta.
— Czego ty mamo śmiejesz się? Czego ty płaczesz? zaszczebiotała Jańcia drobnemi rączkami, muskając rozpalone policzki matki.
Marta nie odpowiedziała; zerwała się z ziemi i spojrzała w czarną głębię komina. Teraz dopiero uczuła, że była zmokniętą, że w izbie było zimno.
— Możemy dziś sobie ogień rozpalić na kominku, rzekła, biorąc z za pieca jedyną znajdującą się tam wiązkę drzewa.
Jańcia poskoczyła z radości.
— Ogień! ogień! wołała, ja lubię ogień, mamo! Tak dawno nie zapalałaś już go na kominku!
Kiedy żółte płomienie strzeliły do góry, gorącym blaskiem napełniły czarną głąb komina i falę przyjemnego ciepła rozlały po izbie, Marta usiadła przed ogniem i wzięła dziecię swe na kolana.
— Jańciu! rzekła, pochylając się ku bladej twarzyczce; jesteś małą jeszcze dzieciną, ale powinnaś zrozumieć już to, co ci powiem. — Mama twoja była bardzo, bardzo biedną, bardzo smutną. Wydała wszystkie swoje pieniążki i za kilka dni nie miałaby już za co kupić ani obiadu dla ciebie i dla siebie, ani drewek do zapalenia w piecu. Dziś dano mamie twojej robotę, za którą jej zapłacą... Dlatego przychodząc, mówiłam ci, abyś podziękowała Bogu, dlatego rozpaliłam ten piękny ogień, aby nam było dziś ciepło i wesoło...
Marta otrzymała w istocie robotę. Po miesiącu oczekiwania, po kilkunastu bezowocnych wycieczkach do informacyjnego bióra, Ludwika Żmińska oświadczyła młodej kobiecie, iż otrzymała dla niej lekcyę francuskiego języka. Zarobek ów, pół rubla codziennie wynosić mający, wydał się Marcie otworzoną przed nią kopalnią bogactw. W tej samej izbie, w której mieszkała teraz, również oszczędnie, oszczędniej może niż dotąd opędzając swe potrzeby, z zasobem tym żyć mogła z dzieckiem. Żyć mogła! Dwa te wyrazy znaczyły wiele dla kobiety, która w przeddzień jeszcze otrzymania pomyślnej tej wiadomości, dowiadywała się, gdzie i komu sprzedać można zbywającą cząstkę odzieży.
Do tego jeszcze pierwszy błysk pomyślności oświecił perspektywę z lepszą przyszłością u końca. Jeżeli, rzekła Żmińska, w domu, do którego cię wprowadzam, zdobędziesz sobie imię nauczycielki sumiennej i umiejętnej, bardzo być może, iż lekcye jej zażądanemi będą przez wiele innych. Wtedy otrzymasz pani prawo nietylko wyboru, ale wymagania warunków zyskowniejszych nad te, które ci teraz ofiarowanemi zostały.
Były to słowa, któremi Ludwika Żmińska zakończyła rozmowę z młodą wdową. W głowie Marty uwięzły głęboko dwa wyrazy: „sumienną i umiejętną.“
Pierwszy z dwóch tych wyrazów nie budził w niej najlżejszej obawy ni wątpliwości, drugi nie wiedziała sama dlaczego odpychała od siebie; pragnęła o nim zapomnieć, niby o czemś, co zmącić jej mogło pierwszą oddawna chwilę uspokojenia.
O naznaczonej godzinie Marta wchodziła do jednego z mieszkań przy ulicy Ś-to Jerskiej położonych. W pięknym, smakownie i dość kosztownie urządzonym saloniku spotkała ją kobieta młoda jeszcze, bardzo ładna, bardzo ładnie ubrana, prawdziwy typ Warszawianki, z układem żywym i pełnym wdzięku, z twarzą oświeconą wyrazem bystrego pojęcia, z mową prędką, ożywioną i wytworną. Była to żona jednego z głośniejszych literatów miejscowych, pani Marya Rudzińska. Tuż za nią wbiegła do saloniku dwunastoletnia dziewczynka, śmiejąca się, błyskająca pojętnemi oczami, powiewająca króciutką, ozdobną, według ostatniej mody sporządzoną sukienką, i ciągnąca za sobą długi pąsowy sznur, z którym przed chwilą odbywała zapewne po wygodnem i obszernem mieszkaniu swych rodziców gimnastyczne ćwiczenia.
— Panią Martę Świcką zapewne mam przyjemność widzieć, przemówiła gospodyni domu, wyciągając jedną rękę ku przybywającej, drugą wskazując jej jeden z fotelów przy kanapie stojących. Pani Żmińska mówiła mi wczoraj wiele o pani, szczerze więc cieszę się, że ją poznaję. Przedstawiam pani moją córkę, a przyszłą jej uczennicę. Jadwisiu! Ta pani jest tak dobra, że chce dawać ci lekcye francuskiego języka, pamiętaj abyś nie sprawiała jej najmniejszego zmartwienia i uczyła się tak dobrze, jak przy pannie Dupont!
Dziewczyna ze smukłą i giętką kibicią, z fizyonomią pełną swobody i pojętności, bez najmniejszego zmięszania, ukłoniła się przyszłej nauczycielce swej bardzo zgrabnie.
W tej samej chwili w przedpokoju ozwał się dzwonek; do salonu jednak nikt nie wszedł, tylko po kilkunastu sekundach portyera, całkiem prawie przysłaniająca drzwi sąsiedniego pokoju, poruszyła się i w szczelinie, utworzonej pomiędzy ciężkiemi fałdami pąsowej materyi, ukazała się para czarnych, jak węgiel, ognistych oczu, należących widocznie do twarzy męskiej, bo ponad nią widać też było kawałek śniadego czoła, z gęstą, czarną, krótko przystrzyżoną fryzurą, a poniżej ukazywał się rożek czarnej, sterczącej bródki. Wszystko to jednak zaledwie było widocznem wśród gęstych załomów materyi, a pozostało zupełnie niewidzialnem dla osób rozmawiających w salonie, profilem do drzwi zwróconych.
Gospodyni domu ciągnęła dalej rozmowę swą z Martą.
— Ostatnia nauczycielka córki mojej, panna Dupont, uczyła bardzo dobrze i Jadzia czyniła przy niej znaczne postępy. Mąż mój przecież sądził i mnie o tem przekonał, że niezupełnie dobrze było z naszej strony, dawać sposobność pracowania cudzoziemce wtedy, gdy naokoło nas tyle znajduje się najzacniejszych kobiet miejscowych, tak usilnie poszu-kujących pracy i z taką trudnością ją znajdujących. Do wszystkich zresztą nauczycieli którzy kształcą umysł naszej córki, tak ja, jak mąż mój zanosimy jedyną prośbę, aby nauczanie było gruntowne, szerokie, wyczerpujące, aby obejmowało wszystkie gałęzie danego przedmiotu tak, iżby dziecko nasze mogło kiedyś władać nim i mieć go w zupełnem swem posiadaniu.
Marta skłoniła się w milczeniu i powstała.
— Jeżeli pani od dziś już rozpocząć raczysz lekcye... rzekła gospodyni domu powstając także i uprzejmym gestem wskazując drzwi z portyerą, z za której wraz z powstaniem dwóch kobiet zniknęła para oczu, wąsiki i bródka, oto jest gabinet, przeznaczony do nauki dla mojej córki.
Gabinet skromniej był urządzony niż salon, panowały w nim przecież dobry smak i wygoda. Pod jedną ze ścian stał duży stół, zielonem suknem okryty, pełen książek, zeszytów i przyborów do pisania. Jadzia czuła się tu już u siebie i podnosząc ładne oczy na twarz przyszłej nauczycielki, z poważną minką przybliżyła do stołu wygodny fotel i położyła przed nim kilka książek i sporą ilość grubych zeszytów...
Marta jednak nie zaraz usiadła. Twarz jej, która po upłynionym świeżo miesiącu oczekiwania chudszą i bledszą była niż przedtem, okryła się w tej chwili wyrazem głębokiego zamyślenia, powieki w dół opadły, ręce, któremi objęła krawędź stołu, drżały nieco. Stała tak parę minut, z nieruchomą twarzą i postawą. Możnaby rzec, że rozmyślała nad tylko co usłyszanemi słowami matki swej uczennicy, albo sama sobie zadawała pytanie jakieś, odpowiedzi na nie szukając w rozumie swym lub sumieniu. Gdy podniosła wzrok, spotkała się oczami z utkwionem w nią spojrzeniem gospodyni domu. Spojrzenie to opłynęło przez chwilę od stóp do głowy smukłą, delikatną, wytwornie piękną postać nowej nauczycielki. Zatrzymało się przydłużej na szerokiej białej taśmie, żałobną pręgą okalającej czarną jej suknię, i spoczywało teraz na bladej, zamyślonej jej twarzy, z wyrazem współczucia i trochę ciekawości.
— Pani nosisz żałobę, zniżonym, łagodnym głosem wymówiła Marya Rudzińska, po matce może, lub po ojcu...
— Po mężu, wyrzekła Marta z cicha, a powieki jej znowu w dół opadły zwolna i ciężko.
— Pani więc jesteś wdową! zawołała Marya, a w głosie jej brzmiał ten żal, ta trwoga, jakich kobieta szczęśliwa w małżeństwie doświadcza, ilekroć słyszy, że ktoś podobne szczęście utracił, a więc, że i jej własne wiekuistem zapewne nie jest; i może... może pani masz dzieci?
Tym razem Marta podniosła wzrok, w którym żywe zadrgały światła.
— Mam córkę, pani! odrzekła, a jakby wyraz ten uderzył ją nagłem jakiemś, nakazującem przypomnieniem, usiadła na podanym jej przed chwilą fotelu i rękami, które jeszcze drżały trochę, zaczęła jedną po drugiej otwierać złożone przed nią książki. Z książek tych Marta dorozumiewać się mogła, że dwunastoletnia Jandzia wiele już uczyła się i daleko zaszła w nauce; o wysokiej znajomości języka, jaką posiadała przeszła nauczycielka dziewczynki, świadczyło tu i ówdzie rozsypane po zeszytach pismo biegłe, przełamujące z widoczną łatwością największe trudności językowe, wnikające w grunt i subtelne odcienia przedmiotu. Marta powiodła dłonią po oczach, jakby wzrok sobie rozjaśnić, lub myśl jakąś natrętną odpędzić od siebie chciała, i zamykając kajety i książki, zadała uczennicy swej kilka pytań. Marya Rudzińska tymczasem odeszła ku oknu i wziąwszy do rąk drobną jakąś robótkę, gotowała się usiąść z nią przy małym stoliczku, gdy portyera rozchyliła się nieco i ozwał się z za niej głos męski i dźwięczny:
— Kuzynko Maryniu! proszę tu na chwilę.
Marya cicho przebyła pokój, przyjazne spojrzenie raz jeszcze zatrzymała na twarzy nowej nauczycielki swej córki i z cicha zamknęła za sobą drzwi za portyerą ukryte, z gabinetu do salonu wiodące.
Na środku salonu stał młody, 26 lat może liczący mężczyzna, szczupły, zgrabny, według ostatniej mody ubrany, ze śniadą ściągłą twarzą, kruczymi włosami i jak węgiel czarnemi oczami. Powierzchowność człowieka tego miłą była, a nawet na pierwszy rzut oka zajmującą. Uderzała w niej przedewszystkiem niezmierna pełność życia swobodnego, wesołego, niecierpliwie jakby rwącego się i kapryśnie wybujałego. Pełność ta życia po bliższej uwadze wydawała się nawet jego nadmiarem. Źrenice młodego człowieka pałały, migotały, w koło ust na wpół okrytych czarnym wąsikiem wiły się roje uśmieszków, to przymilających się, to figlarnych, to żartobliwych, cała fizyognomia w jednej sekundzie, w jednem mgnieniu oka, mieniała się wyrazem dowcipu, żartu. Był to widocznie człowiek wiekuistej wesołości, wiekuistego śmiechu, ale zarazem widać było, że był to człowiek wesołego, o nic nie dbającego życia. To ostatnie objawiało się w zmęczonej nieco cerze jego twarzy, którą uwydatniały z przeciwieństwem młodość całej postaci, ognisty połysk źrenic, dziecinna niemal pustota uśmiechów.
W chwili gdy Marya Rudzińska wchodziła do salonu, postawa młodego człowieka tego była co najmniej osobliwa. Stał on twarzą zwrócony do zamkniętych przez gospodynię domu drzwi gabinetu, z postacią w tył nieco odgiętą, rękami wzniesionemi w górę, ze wzrokiem utkwionym w suficie. Teatralnej postawie tej towarzyszył wyraz twarzy, oznaczający również teatralne i wielce komicznie wyglądające zachwycenie:
— Olesiu! napominającym tonem wymówiła Marya, cóż to znowu za niedorzeczność?
— Bogini! półgłosem, nie zmieniając postawy ni wyrazu twarzy, wymówił młody człowiek. Bogini! powtórzył i wzdychając na sposób bohaterów komedyi, opuścił w dół głowę i ręce.
Marya nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Wzruszyła jednak ramionami i z robotą w ręku siadając na sofie, rzekła tonem lekkiej wymówki:
— Zapomniałeś przywitać się ze mną, Olesiu!
Na te słowa, młody człowiek poskoczył i kilka pocałunków złożył na rękę gospodyni domu.
— Przebacz, Maryniu, przebacz! mówił tym samym wciąż co pierwej patetycznym tonem, byłem tak zachwycony! och!
Usiadł na krześle obok młodej kobiety i przycisnąwszy dłoń do serca, podniósł znowu wzrok na sufit. Marya patrzała na niego tak, jak się patrzy na rozswawolone dziecko.
— Jakież znowu dziwactwo zajechało ci do głowy? spytała po chwili, siląc się widocznie na powagę, lecz nie mogąc w zupełności ukryć uśmiechu. Czy to w drodze do mego domu spotkałeś tę nową jakąś boginię, która cię w taki zachwyt pogrążyła? Boję się doprawdy bardzo, aby na cały już dzień nie pozbawiła cię ona rozsądku.
— Okrutna jesteś, Maryniu z tym twoim rozsądkiem, z nowem westchnieniem wymówił młody człowiek; w twoim to właśnie domu ujrzałem tę piękność...
Przy ostatnim wyrazie z przesadzonym gestem wskazał na drzwi gabinetu. Marya wydawała się na wpół rozśmieszoną, na wpół zdziwioną.
— Jakto? rzekła, więc to o nowej nauczycielce Jadzi mówisz?
— Tak, kuzynko, przybierając nagle poważną minę, odparł młody człowiek; mianuję ją królową wszystkich bogiń moich...
— Ale gdzieżeś ją widział, wietrzniku?
— Przychodząc do ciebie, dowiedziałem się w przedpokoju, że jesteś zajęta rozmową z nową nauczycielką swojej córki. Nie chciałem ci przeszkadzać i wszedłszy drzwiami od kuchni, zajrzałem przez portyerę... Żart na stronę jednak, mówił dalej, cóż to za piękna osoba! jakie oczy! co za włosy! wzrost królewski!
— Olesiu! z lekką niechęcią przerwała gospodyni domu, jest to widocznie nieszczęśliwa jakaś kobieta: nosi żałobę po mężu...
— Młoda wdówka! podnosząc znowu oczy w górę, zawołał młody człowiek; nie wiesz może o tem, kuzynko, że niema na ziemi milszych istot, jak młode wdówki... naturalnie wtedy, gdy są ładne... twarz blada, oczy sentymentalne... uwielbiam blade twarze i sentymentalne oczy u kobiet.
— Bredzisz! wyrzekła Marya, wzruszając ramionami, gdybyś nie był moim ciotecznym rodzonym bratem i gdybym nie wiedziała, że pomimo całej twej pustoty, jesteś w gruncie dobrym chłopcem, mogłabym znienawidzieć cię doprawdy za to dziwne lekceważenie kobiet...
— Lekceważenie! zawołał młody człowiek, ależ kuzynko, ja uwielbiam kobiety! Są to boginie serca mego i życia...
— Boginie, które liczysz na tuziny.
— Im więcej człowiek ma przedmiotów miłości, kuzynko, tem więcej kocha... Są to egzercycye, a tylko przez egzercycye serce nabiera tej siły, tego ognia, który...
— Dosyć ju tego, Olesiu, z żywą już i widoczną niechęcią przerwała gospodyni domu, wiesz dobrze, jak martwi mię kierunek umysłu twego i serca...
— Kuzynko! Kuzyniu! Kuzyneczko! Amen! na Boga, powiedz już amen! zawołał młody człowiek, odsuwając się wraz z krzesłem, na którem siedział i składając ręce jak do pacierza; pięknym usteczkom kobiecym nic mniej nie przystoi jak kazanie...
— Gdybym była prawdziwie dobrą siostrą, mówiłabym ci je od rana do wieczora...
— I nic byś dobrego nie uczyniła, siostruniu. Kazanie powinno być krótkiem; przepis wyjęty z praw moralnych, filozoficznych, artystycznych. Oto lepiej opowiedz mi cokolwiek o tej czarnookiej nimfie, która zaprawdę warta jest lepszego losu, niż ślęczenie nad twoją Jadzią.
— Oto lepiej, żywo podjęła gospodyni domu, powiedz mi, dlaczego w tej porze dnia jesteś tutaj?
— I gdzież mam być, jeśli nie u stópek twoich, droga kuzynko?
— W biórze, krótko odpowiedziała Marya Rudzińska.
Młody człowiek westchnął, ręce załamał i głowę na pierś opuścił.
— W biórze! szepnął, o Maryniu! jakże jesteś okrutną? Czyliż jestem śledziem? powiedz mi, czy naprawdę podobny jestem do śledzia?
Wymawiając te pytania, człowiek wiekuistego śmiechu podniósł głowę i patrzał na gospodynię domu tak szeroko roztwartemi oczami, z tak komicznym wyrazem żalu, obrazy i zdumienia, że Marya nie mogła wstrzymać się od głośnego prawie uśmiechu.
W krótce jednak powaga zastąpiła u niej chwilowe rozweselenie.
— Nie jesteś śledziem, wyrzekła patrząc na robotę, którą trzymała w ręku z obawy zapewne, aby nie zaśmiać się znowu, nie jesteś śledziem, ale jesteś...
— Nie jestem śledziem! zawołał młody człowiek, jakby po wielkiem przerażeniu, oddychając głęboko, dzięki Bogu, nie jestem śledziem! ponieważ zaś nim nie jestem, rzecz prosta, iż nie mogę po całych dniach dusić się w biórze, jak śledź w beczce...
— Ale jesteś człowiekiem i powinieneś raz już przecie poważniej zastanowić się nad życiem i jego zadaniami. Możnaż tak zawsze bąki tylko zbijać i za boginiami się upędzać? Żal mi doprawdy twego dobrego serca, które masz, i twych zdolności, których ci także nie brak. Jeszcze lat parę takiego życia, a staniesz się jednym z tych ludzi bez celu, bez zajęcia, bez przyszłości, których i tak już u nas za wiele...
Urwała i z wyrazem prawdziwego smutku spuściła twarz ku robocie. Młody człowiek wyprostował się i wymówił z uroczystością:
— Amen! kazanie długie było, nie można mu przecież odmówić pewnej esencyi moralnej, w której skąpane serce moje, jak w łzach umoczona gąbka, pada do stóp twoich, droga kuzynko!
— Olesiu! rzekła powstając gospodyni domu, jesteś dziś nierozsądniejszym jeszcze jak zwykle... nie mogę dłużej rozmawiać z tobą; idź do bióra, a ja pójdę do kuchni!
— Siostruniu! Maryniu! do kuchni! fi donc! c’est mauvais genre! Żona literata do kuchni! mąż jej pisze może o poetyczności obowiązującej niewiastę a ona idzie do kuchni!
Mówiąc to, wstał i z wyciągniętemi rękami patrzał na odchodzącą kobietę.
— Siostro! zawołał raz jeszcze, Maryo! ach nie opuszczaj mię!
Marya nie odwróciła się i była już przy drzwiach od przedpokoju. Wtedy młody człowiek poskoczył ku niej i pochwycił jej rękę.
— Czy rozgniewałaś się na mnie, Maryniu? Czy naprawdę rozgniewałaś się na mnie? No, wstydź się! daj pokój! czyż chciałem cię obrazić? Czyż nie wiesz, że cię kocham jak rodzoniuteńką, najrodzeńszą siostrę? Maryńku! no, spojrzże na mnie! Cóżem winien, żem młody! Poprawię się, zobaczysz, niech tylko wprzódy postarzeję trochę! Mówiąc to wszystko całował ręce młodej kobiety, a fizyognomia jego mieniła się takim wyrazem połączonych lub szybko po sobie następujących — żalu, pustoty, smutku, czułości, przymilenia, że patrząc na nią można było śmiać się lub odejść wzruszając ramionami, ale gniewać się na to dorosłe dziecko nie było sposobu. To też Marya Rudzińska opierając się chwilę pieszczotom i przeprosinom brata, skończyła na uśmiechu.
— Ileżbym dała za to, abyś ty mógł zmienić się, Olesiu...
— Ileżbym dał za to, abym mógł zmienić się, Maryniu! ale... natura nie sługa, wilka do lasu... ciągnie...
Mówiąc ostatni wyraz skurczył się nakształt dziecka nieśmiało wyrażającego swe żądanie, i wskazujący palec wyciągnął ku drzwiom od gabinetu.
— Czy znowu? rzekła Marya, kładąc dłoń na klamce.
— Ani słowa już więcej nie powiem o czarnookiej tej bogini, którą jak widzę niby anioł stróż osłaniasz skrzydłami pobożnej opieki! zawołał Oleś pochwytując znowu rękę kuzynki; ale przedstawisz mię jej, siostruniu? Nieprawdaż, że przedstawisz?
— Ani myślę o tem, odparła Marya.
— Moja droga! moja miła! moja jedyna! przedstaw mię jej, gdy tu wejdzie! Powiedz: oto jest brat mój, wzór wszystkich przymiotów i doskonałości, chłopak poczciwy...
— I zarazem wielkie nic dobrego!
Z ostatniemi słowami Marya wyszła z salonu. Oleś stał chwilę przy drzwiach jakby niepewny, czy ma zostać czy pójść za siostrą, poczem okręcił się na pięcie, stanął przed lustrem, poprawił krawata i fryzury, zanucił piosenkę, przestał nucić, na palcach podszedł ku drzwiom od gabinetu i uchyliwszy portyerę ucho przyłożył do drzwi. Za drzwiami słychać było głos małej Jadzi mówiący:
— L’imparfait du subjonctif! zapomniałam jak mam pisać trzecią osobę. Z jakiego czasu, pani, tworzy się l’imparfait du subjonctif?
Odpowiedź nie zaraz nastąpiła. Słychać było przewracanie kartek książki. Nauczycielka szukała znać w książce odpowiedzi, jaką zmuszona była dać swej uczennicy.
— Du passé défini de l‘indicatif, wymówiła po chwili Marta.
Oleś wyprostował się, wzniósł oczy w górę i powtórzył z cicha:
— De l‘in-di-ca-tif! co za anielski głosik!
W gabinecie panowała znowu cisza. Uczennica zajęta widać była pisaniem i po chwili dopiero ozwała się.
— Batau! nie wiem, pani, jak się pisze bâteau. Eau czy au?
Odpowiedzi nie było, nauczycielka milczała.
— O! szepnął Oleś, ciężko coś idzie mojej bogini! nie wie podobno co odpowiedzieć na pytanie tej małej mądrali... a może marzy... ach!
Na palcach odszedł od drzwi i stanął przy oknie, zaledwie jednak spojrzał przez szyby na dość ludną i ruchliwą ulicę, zawołał:
— Co widzę! panna Malwina tak rano już na mieście? Biegnę, lecę, pędzę!
Mówiąc to, pędził w istocie ku drzwiom i z wielkim impetem otwierając je, spotkał się oko w oko z Maryą, która do salonu wracała.
— Dla Boga, rzekła gospodyni domu, cofając się do przedpokoju, dokądże tak pędzisz? Czy do bióra?
— Zobaczyłem przez okno pannę Malwinę, spiesznie wkładając paltot odpowiedział młody człowiek, poszła ku placowi Krasińskich, zapewne do sklepów po sprawunki. Muszę przecież być tam z nią koniecznie...
— Czy obawiasz się, aby panna Malwina nie wydała w sklepach za wiele pieniędzy, jeśli opiekować się nią nie będziesz?...
— Głupstwo pieniądze! ale kawałeczek serca swego zgubić może po drodze. Do widzenia, Maryniu... kłaniaj się odemnie czarnookiej bogini...
Ostatnie wymawiał już na wschodach.
W niespełna godzinę potem Marta wchodziła do izby swej na poddaszu. Opuszczając ją, miała twarz ożywioną, krok lekki, z uśmiechem przyciskała do piersi i całowała w czoło małą córkę, nauczając ją, jak w czasie nieobecności jej bawić się ma ze swą lalką i dwoma kalekiemi krzesłami, służącemi lalce za łóżko i kołyskę; wróciła powolnym krokiem ze spuszczonemi oczami i wyrazem ciężkiego zamyślenia na twarzy. Powitalnym wykrzykom i uściskom dziecka odpowiedziała przelotnym, zaledwie milczącym pocałunkiem. Jańcia popatrzyła na matkę swemi wielkiemi pojętnemi oczami.
— Mamo! rzekła, otaczając szyję matki drobnem ramieniem, czy nie dali ci roboty? Nie śmiejesz się już, nie całujesz mię, jesteś znowu taką, jaką byłaś wtedy... wtedy kiedy ci nie dawano roboty.
Dwie te istoty różnych wieków tak zeszły się ze sobą, wśród biedy i osamotnienia, że dziecko z wyrazu twarzy i siły pocałunku odgadywało smutki i niepokoje kobiety. Tym razem jednak Jańcia pytała daremnie, matka jej wsparła czoło na dłoni i w tak głębokie zapadła zamyślenie, iż nie słyszała nawet jej głosu. Po chwili jednak Marta powstała.
— Nie, rzekła z cicha, tak być nie może. Nauczę się, muszę nauczyć się, muszę umieć! Trzeba mi książek, dodała i po chwilowym namyśle otworzyła mały tłómoczek, wydobyła zeń jakiś przedmiot, owinęła go chustką i wyszła na miasto. Wróciła, przynosząc ze sobą trzy książki. Była to gramatyka francuska, chrestomatya i przeznaczona do użytku szkół, historya francuskiego piśmiennictwa.
Wieczorem w izdebce na poddaszu paliła się mała lampka, a przy niej nad roztwartą książką siedziała Marta. Oparła czoło na dłoniach i pożerała oczami karty książki. Zawiłe prawidła gramatyczne, tysiączne zagadnienia jednej z najtrudniejszych w świecie pisowni, plątały się przed oczami jej, jak pasma powikłanych nici, jak labirynt wskazówek i faktów naukowych, nieznanych całkiem, lub tak dobrze jak nieznanych, bo zapomnianych. Marta skupiała całą moc swego pojęcia, wszystkie siły swej pamięci, aby w ciągu jednego wieczoru, jednej nocy, zrozumieć, zapamiętać, przywłaszczyć sobie to, czego zrozumienie wymaga pracy lat kilku, pracy powolnej, cierpliwej, systematycznej, logicznie prowadzonego, stopniowo zaokrąglonego kursu. Biedna kobieta myślała, że wytężone, gorączkowe wysilenie wynagrodzić zdoła umysłowi lata zastoju, że drobna chwila obecna zaważy na szali z przeszłością całą i przeważy ją, że pragnienie niezmierne jednoznaczy w życiu z możnością. Łudziła się. Długo łudzić się jednak nie mogła. Wysilenia jej trawiły się w gorączce, nużyły ciało i ducha, samem swem naprężeniem uniemożebniały postęp wszelki, chwila obecna na wskróś przejęta dolegliwym niepokojem, niewyraźną jeszcze, lecz już gryzącą gorycz sączyła w serce kobiety, która opuszczona przez wszystko na ziemi, zaczynała pojmować, iż zawiodła się na samej sobie, że najmniej była przyjazną dla studyów, które aby obfite przyniosły owoce, jak ptak dla rozwoju skrzydeł swych powietrza, potrzebują spokoju. Najsilniejsze pragnienie, najgorętsza aspiracya ducha, najgwałtowniejsze porywy woli nie mogły sprawić, aby umysł nieświadomy przejrzał odrazu tajemnice nauki, aby władze pojęcia i pamięci niewyćwiczone, gięły się jak delikatne struny, jak błyskawice zakreślały szybkie kręgi, jak wosk rozmiękczony w probierczym ogniu, wsiąkały w siebie to, czem je pojono.
Łudzić się długo Marta nie mogła, ale głusząc w sobie rozbiór wszelki całą siłą umysłu swego i woli, upierała się przy myśli: naucz się! tak jak rozbitek walczący z falami morza, całą siłą obu rąk swoich upiera się przy jedynej desce, której wsparcie wlewa mu do głowy myśl: utrzymam się na powierzchni!
Teraz jak wprzódy, w ciągu długich jesiennych nocy, na kształt szumiących wichrów huczały i nieskończoną gamą wzdymały się i opadały tajemnicze gwary wielkiego miasta, ale Marta już ich nie słuchała, słuchać lękała się, bo przejmowały ją tą nieokreśloną zgrozą , która ogarnia istotę ludzką, uczuwającą bezpomocne zapadanie w żywioł potężny, nieznany, przepaścisty.
Teraz o północnej godzinie chodziła po izbie oświetlonej bladawym płomykiem lampki, z jaskrawymi rumieńcami na policzkach, z opuszczonymi na plecy czarnymi warkoczami, rękami splecionemi z nerwową siłą, z ustami szepczącemi wciąż, szepczącemi wyrazy obce, zaczerpnięte z tej książki, która roztwarta pod promieniem lampy, jeżyła się jak kolcami rzędami tysięcznych końcówek, znaków, cyfr oznaczających prawidła, nawiasów, wyjątki. Książka ta, było owo dzieło Chapsala i Noëla, nauczające mnogich tajemnic subtelnej mowy Franków. Wyrazy powtarzane ustami Marty od zmroku do północy, częstokroć od północy do białego świtania, były to owe nudne deklinacye i konjugacye, nad któremi na kuli ziemskiej poziewają codziennie tysiące dzieci.
Ale Marta nie poziewała. Brzmienia suche i monotonne, ściany szkół napełniające echami nudy, w ustach jej posiadały znaczenie tragiczne. Łamała się z niemi i z sobą, z pojęciem swem niewprawnem, z pamięcią nie wyćwiczoną, z myślą ulatującą gdzieindziej, z niecierpliwością wprawiającą ciało w nerwowe drżenie. Łamała się ze wszystkiem, co było w koło niej, nadewszystko z tem, co było w niej samej, a z tej walki upornej nie wynosiła nic, lub prawie nic.
Postępowała zwolna, bardzo zwolna, dzień jutrzejszy niszczył i w otchłań zapomnienia pogrążał częstokroć to, co z ciężkim mozołem zdobyć zdołała wczoraj: wiedza przybliżała się i cofała, dawała okruchy pożytku, a zabierała ogromy sił i czasu. Marta załamywała ręce, jak posąg nieruchomy, ze skamieniałą twarzą przesiadywała nad książką godziny całe; wstawała, gorączkowym krokiem przebiegała izbę, piła zimną wodę, zanurzała w niej czoło i oczy i uczyła się znowu, aby nazajutrz obudziwszy się powiedzieć sobie: nie umiem jeszcze nic!
— Czasu! czasu! wołała niekiedy w myśli swej młoda kobieta, obrachowując, ile wierszy wyuczyć się może co dzień, lub stronic co tydzień. Gdybym miała przed sobą dwa lata, rok, choćby kilka miesięcy czasu!...
Ale czas tak hojny dla niej kiedyś w chwili bezczynności i spoczynku, gnał ją teraz postrachem głodu, chłodu, wstydu, nędzy. Pragnęła na wyłączną własność swą posiąść choćby rok jeden, a jutro nie należało już do niej. Jutro już powinna była umieć wszystko, czego zaledwie rok, szereg lat nauczyć może; powinna była, musiała, jeśli nie chciała, aby z dłoni jej wypadło narzędzie zarobku. Pora, w której kobieta ta rozpoczynała walkę o byt swój i swego dziecka, nie była już dla niej porą do nauki sposobną, a jednak ona uczyła się...
Miesiąc upływał od dnia, w którym młoda wdowa po raz pierwszy wchodziła do ładnego mieszkania przy Ś-to Jerskiej ulicy. Pani tego mieszkania witała ją zawsze uprzejmie, przemawiała do niej przyjaźnie, nawet serdecznie, ale do serdeczności przyłączał się coraz widoczniejszy odcień milczącego politowania, zakłopotania nawet niekiedy, przymusu powstrzymującego na ustach trudne do wymówienia wyrazy. Mała Jadzia względem nauczycielki swej zachowywała nieprzerwanie grzeczność dobrze wychowywanego dziecka, ale z ruchliwych, pełnych życia jej oczów strzelał od czasu żatobliwy promyczek, na świeżych ustach przebiegł uśmieszek figlarny, szybko wprawdzie stłumiony, niemniej przecież zdradzający wewnętrzne zadowolenie, lub zdumienie uczennicy, podchwytującej smutną tajemnicę nieświadomości swej nauczycielki, mówiącej sobie w duchu: ależ ja więcej umiem od niej!
Nadszedł dzień, w którym Marya otrzymać miała od matki swej uczennicy zapłatę za całomiesięczną swą pracę. Marya Rudzińska siedziała w saloniku z robotą w ręku, którą jednak w zamyśleniu opuściła na kolano. Pogodne zwykle czoło szczęśliwej kobiety dnia tego zachmurzone było nieco, piękne oczy jej z wyrazem smutku tkwiły w zamkniętych i portyerą okrytych drzwiach gabinetu.
— Czy można wiedzieć, co drogą siostrę moją wprawiło dziś w tak ponure usposobienie? ozwał się przy oknie głos męski.
Marya zwróciła wzrok w stronę mówiącego.
— Jestem w istocie bardzo zmartwioną, Olesiu, i proszę cię, abyś miał wzgląd na to moje usposobienie i nie niecierpliwił mię żadnymi żartami...
— O! o! o! o! wymówił młody człowiek, składając gazetę, którą dotąd twarz sobie przysłaniał; co za uroczystość mowy! Cóż się stało? czy artykułu, nakreślonego utalentowanem piórem szwagra mego, do druku nie przyjęto? Czy małej Jadzi koniec noska zabolał? Czy melszpejz z jabłek nie dopiekł się dostatecznie? Czy... Młody człowiek zadawał pytania te ze zwykłą sobie komiczną emfazą w głosie, nagle jednak przestał mówić, powstał, zbliżywszy się do siostry, usiadł przy niej i przez chwilę popatrzył w jej twarz z dłuższą i baczniejszą uwagą, niż można się było spodziewać po tak ruchliwej i roztrzepanej istocie.
— Nie; wyrzekł po chwili, to nie artykuł i nosek Jadziny i nie melszpejz. Jesteś Maryniu zmartwioną naprawdę i czemś ważnem... co to takiego...
Ostatnie wyrazy wymówił z prawdziwą czułością w głosie. Wziął przytem rękę siostry i przycisnął ją do ust.
— No, rzekł, patrząc jej w oczy, co to takiego, co się tak martwi? powiedz...
W tej chwili człowiek ten wiekuistego śmiechu wyglądał na chłopaka dobrego i szczerze do siostry swej przywiązanego. To też Marya przyjaźnie nań spojrzała.
— Wiem, że masz dobre serce, Olesiu, i że smutek mój martwi cię szczerze. Radabym ci powiedzieć go, ale lękam się wywołać twe żarty.
Oleś wyprostował się i dłoń do serca przyłożył.
— Mów śmiało, siostro! wyrzekł, słuchać cię będę z powagą księdza, siedzącego w konfesyonale, i z uczuciem brata, dla którego ty nieraz byłaś dobrym aniołem spowiednikiem... Słuchać cię będę z gotowością na wszystko... jeśli ci się chciało drzewka śpiewającego, lub ptaszka gadającego, pójdę po nie za góry i morza... Jeżeli Jadziunię nózia lub buzia zabolała, zwołam wnet wszystkich doktorów, jacy tylko w Warszawie śpią i jedzą... jeśli cię kto obraził... wyzwę na pojedynek lub... lub kijem obłożę, a że to wszystko zrobię i wykonam, przysięgam na wszystkie piękne oczy wszystkich moich bogiń... na pamięć lat dziecinnych z tobą Maryo spędzonych, na okurzone ściany mego bióra i na komórki serca mego, w których jedna z twoją, siostro, krew płynie!
Kiedy młody człowiek mówił to wszystko, kameleonowa natura jego okrywała mu twarz i postać tak rozlicznemi i szybko mieniącemi się barwami, pustej trzpiotowatości, serdecznego uczucia, przesadnej emfazy i rzeczywistej gotowości do poświęceń, że Marya czuła widocznie ochotę i do gniewu i do śmiechu i do uściśnienia ręki temu wietrznikowi, który jednak przypominał jej lata dziecinne, wspólnie z nim spędzone i jedną krew w ich żyłach płynącą.
— Nie jest to zresztą rzecz tak nadzwyczajnie ważna, rzekła po chwili wahania się, nic takiego, coby wpłynąć mogło na los mój, lub blizkich mi osób. Ale żal mi strasznie tej biednej kobiety, która w tej chwili jest tam, za temi drzwiami...
— A! więc to o czarnookę chodzi? no! chwała Bogu! odetchnąłem swobodniej... myślałem już doprawdy, że jakie nieszczęście...
— Jest to w istocie nieszczęście, tylko nie nas tyczące się, ale jej...
— Nieszczęście, doprawdy? no to chyba i ja pożałuję już trochę interesującej tej wdówki. Ale i cóż jej stać się mogło? Czy nieboszczyk mąż przyśnił się? czy...
— Daj pokój z żartami, Olesiu! jest to jak widzę nieszczęśliwsza kobieta niż zrazu sądziłam... biedna, a podobno nic nie umie...
Oleś szeroko oczy roztworzył.
— Nic nie umie! i to całe nieszczęście! cha! cha! cha! beau malheur ma foi! Taka młoda i ładna...
Umilkł nagle, bo pąsowa portyera uchyliła się i do salonu weszła Marta. Weszła, postąpiła parę kroków i stanęła z ręką opartą o poręcz fotelu. Była w tej chwili bardzo piękną. Ciężka jakaś walka, ostatnia może chwila długo w piersi jej toczącej się walki, okryła blade policzki jej żywym rumieńcem; przed minutą lub dwiema w przystępie wielkiej jakiejś boleści zapuścić musiała ręce w czarną gęstwinę swych włosów, bo dwa ich pasma krucze i kędzierzwe, opadały teraz na czoło jej, głęboką bladością posępnie niemal odbijające od rumieńców, opływających policzki. Gdy stanęła z pochyloną nieco głową i nawpół spuszczonemi oczami, postawa jej nie wyrażała ani wahania się, ani znękania, tylko głęboki, ostateczny namysł.
Dość było jednego na nią spojrzenia, aby odgadnąć, że ważyła się ona w tej chwili na coś, co posiadało dla niej wagę ogromną, na krok jakiś, którego uczynić nie mogła bez wielkiego wysilenia, bez skupienia wszystkich władz swej woli. Podniosła nakoniec głowę i postąpiła ku gospodyni domu.
— Lekcya już ukończona? ozwała się Marya, która przy wejściu młodej wdowy powstała i siliła się na uśmiech swobodny.
— Tak, pani, zniżonym nieco, ale pewnym głosem odpowiedziała Marta, skończyłam dzisiejszą lekcyę z panną Jadwigą i przyszłam, aby oznajmić pani, że była ona ostatnią. Nie mogę dłużej uczyć córki pani...
Na twarzy Maryi Rudzińskiej malowały się: zdziwienie, smutek i zmieszanie. Ostatnie było najsilniejszem. Serce dobrej kobiety nie pozwoliło jej w obec dobrowolnego tego zrzeczenia się wymówić słowo, o wymówieniu jednak którego myślała sama oddawna.
— Pani nie będziesz już uczyła córki mojej? wymówiła Marya jąkając się, dlaczego, pani?
— Dlatego, zwolna i cicho odrzekła Marta, dlatego że nie umiem uczyć.
Mówiąc to, spuściła oczy; rumieniec okrywający jej policzki, podniósł się na czoło i okrył twarz całą wyrazem pognębiającego wstydu.
— Omyliłam się na samej sobie, mówiła dalej; zostając ubogą, pojęłam, że pracować powinnam... widziałam, słyszałam, że ubogie, lub zubożałe kobiety, po większej części zostają nauczycielkami... myślałam więc, że i ja także w zawodzie tym znajdę dla siebie pracę i chleb... Powiedziano mi, że jednego tylko francuskiego języka nauczać jestem zdolną, sądziłam w istocie, że język ten posiadam, bo mówię nim dość poprawnie i z łatwością. Teraz przekonałam się, że dobre mówienie nie stanowi jeszcze całej znajomości języka, żem nigdy nie uczyła się go gruntownie, a tę trochę wiadomości, którą nabyłam w dzieciństwie, zapomniałam... Były to nieoderwane, pobieżne, niedokładnie zrozumiane wiadomości, nic więc dziwnego, że wyszły mi z pamięci. Cudzoziemka, która dotąd udzielała lekcyi córce pani, była doskonałą nauczycielką... panna Jadwiga daleko więcej umie odemnie...
Umilkła na chwilę, jakby potrzebowała na nowo zebrać swe siły.
— Zarobek jest dla mnie zapewne rzeczą bardzo ważną, rzekła, niemniej jednak gdy przekonałam się, że nie mogę nauczyć się prędko wszystkiego, co umieć mi trzeba, pomyślałam, iż nie powinnam postępować wbrew memu sumieniu... Wszak zawierając ze mną umowę, powiedziałaś mi pani, iż przedewszystkiem i wyłącznie prawie żądasz od nauczycielki swej córki, aby nauczanie jej było szerokie i gruntowne, obejmowało wszystkie gałęzie przedmiotu... ja o nauczaniu takiem marzyć nawet nie mogę... przytem pani byłaś dla mnie tak dobrą, że oprócz nieuczciwości byłabym jeszcze niewdzięczną, gdybym...
Tu Marya nie pozwoliła już nieszczęśliwej kobiecie mówić dłużej. Pochwyciła obie jej ręce i ściskając je mocno w swych dłoniach, rzekła:
— Kochana, droga pani! nie mogę zapewne zaprzeczyć temu, co mówisz o sobie samej, ale wierzaj, że bardzo, bardzo mi smutno rozstawać się z panią. Może przynajmniej mogę ci być w czem użyteczną... mam znajomości, stosunki...
— Pani, rzekła Marta, podnosząc oczy, jedynem pragnieniem mojem jest otrzymać możność pracowania...
— Ale jakże, nad czem pracować by pani chciała i mogła? z pośpiechem zapytała pani domu.
Marta milczała długo.
— Nie wiem, odrzekła w końcu cichym głosem, nie wiem, co umiem, czy umiem dobrze cokolwiek?
Przy ostatnich wyrazach powieki jej w dół opadły; w głosie zadrżało głębokie upokorzenie.
— Możebyś pani życzyła sobie udzielać lekcyi muzyki? Jedna z moich krewnych poszukuje teraz właśnie kogoś, ktoby lekcye muzyki dawał jej córce.
Marta przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie, pani, rzekła, w muzyce dziesięć razy jeszcze słabszą jestem, niż we francuskim języku.
Marya zamyśliła się. Nie wypuszczała jednak ręki Marty ze swych dłoni, jakby obawiała się, aby kobieta ta nie odeszła od niej bez otrzymania rady i pomocy.
— Może, ozwała się po chwili, może pani pracowałaś choć trochę nad naukami przyrodniczemi, mąż mój wychowuje młodego chłopaka, któremu trudno idzie w szkołach, dla przygotowania go więc, dla korepetycyi...
— Pani, przerwała Marta, wiadomości moje z dziedziny nauk przyrodniczych tak są pobieżne, że zupełnie prawie żadne...
Zawahała się nieco i po chwili dodała:
— Umiem trochę rysować. Jeśli pani zna kogo, ktoby potrzebował lekcyi rysunku...
Marya po chwili namysłu przecząco wstrząsnęła głową.
— Z tem, rzekła, najtrudniej..., mało osób uczy się rysunku, a do tego jeszcze nauczają go przeważnie mężczyzni... Taki już zwyczaj.
— A więc, zaczęła Marta, ściskając rękę gospodyni domu, pozostaje mi tylko pożegnać panią i podziękować jej za okazywaną mi dobroć i uprzejmość.
Marya sięgnęła ręką po zgrabną kopertę, w której widać było parę asygnat, ale w tej chwili ktoś z boku dotknął jej rękawa. Był to wesoły Oleś, który przez cały czas rozmowy stał zdala w postawie bardzo skromnej i z wyrazem twarzy wcale nie wesołym. Oczy jego nawpół z zachwyceniem, nawpół ze szczerem politowaniem tkwiły w twarzy młodej wdowy, która na obecność jego nie zwracała najmniejszej uwagi. Być może, iż wchodząc do salonu widziała go, ale cóż obchodzić ją mógł jeden człowiek więcej, mający być świadkiem upokorzającego jej wyznania, skoro najstraszniejszym, a nierozłącznym z nią świadkiem jego była ona sama? Cóż obchodzić ją mogło przypuszczenie, iż oczy czyjeś patrzą na nią w chwili, w której wzrok jej własny zapadał z przestrachem w głębię własnej jej nieudolności, w głębszą jeszcze otchłań czekającej ją doli? Marta tedy nie zwracała uwagi na obecność młodego człowieka, Marya zapomniała o niej i czując, że ją ktoś z lekka pociąga za rękaw, odwróciła twarz z trochą zdziwienia. Zdziwiła się bardziej jeszcze na widok fizyognomii Olesia. Ruchliwe oczy jego były teraz pełne smutku, usta okrążone zwykle pustym uśmiechem, ułożyły się w zarys łagodny, a nawet trochę jakby poważny.
— Maryniu! rzekł z cicha młody człowiek, mąż twój pracuje przy jednem z pism ilustrowanych, możeby tam potrzebowano kogoś, kto umie rysować...
Marya klasnęła w ręce.
— Masz słuszność, zawołała, zapytam o to męża!...
— Ale trzeba to zrobić zaraz! zawołał Oleś ze zwykłą już sobie żywością, dziś właśnie sesya w redakcyi...
— I mąż mój jest na sesyi...
— Na sesyi najłatwiejby o tem dowiedzieć się można...
— Napiszę zaraz do mego męża...
— Ale co tam to pisanie! to za długo, pójdę i wywołam Adama z sesyi...
— Idź, idź, Olesiu...
— Idę, lecę, pędzę! zawołał młody człowiek, pochwycił kapelusz i z nadzwyczajnym pośpiechem nakładając go na głowę przed progiem jeszcze, zapominając o pożegnaniu się z dwoma kobietami, wpadł do przedpokoju. Tam narzucił palto na plecy i wołając raz jeszcze — biegnę, pędzę, lecę! biegł w istocie, pędził i leciał ze wschodów tak samo, jak czynił to przed miesiącem, kiedy szło mu o dogonienie ujrzanej przez okno młodej piękności. Marya nie myliła się, przypisując ciotecznemu bratu swemu dobroć serca, toteż z rodzajem zadowolenia przeprowadziła go oczami do progu, poczem zwróciła się wnet znowu ku Marcie. Młoda wdowa stała nieruchoma, z gorętszym jeszcze jak wprzódy rumieńcem na twarzy. Nie mogła nie widzieć, że obudzała litość nietylko w tej kobiecie, która przed chwilą ściskała jej dłonie, ale i w owym młodym człowieku, nieznanym jej prawie, zaledwie bowiem parę razy mimochodem przez nią widzianym. Po raz to pierwszy w życiu swem była przedmiotem litości ludzkiej, wywołała ją niemal sama, uchylić się od niej, odrzucić ją, naglona gwałtowną potrzebą nie mogła, a jednak uczucie to okazywane jej, dobre samo przez się, przytłaczjącym ciężarem spadło na głowę jej i w dół ją chyliło... Nie była zadowoloną z siebie, ze swej rozmowy z Maryą, która u ludzi całkiem jej obcych wywołała oznaki litości nad nią... Przebiegała jej przez głowę myśl, iż powinna była być silniejszą, skrytszą, powściągliwszą, doświadczała takiego poczucia, jakby w tej chwili ubyła cząstka godności jej osobistej, człowieczej, jakby po raz pierwszy wyciągała dłoń po jałmużnę. Kiedy siostra i brat zamieniali ze sobą żywe wyrazy, ją mające na celu, kiedy młody człowiek wybiegał z pokoju, aby do nieznanych, nigdy przez nią niewidzianych ludzi nieść prośbę w jej imieniu, powstało w niej niezmierne pragnienie odejść, odejść natychmiast, za chwilę litości zapłacić słowem podzięki, ale jałmużny nie przyjąć i powiedzieć:
— Mam nadzieję, że sama poradzę sobie.
Pragnienie to było silne, zatamowało głos w piersi młodej kobiety, fala krwi rzuciła jej się do głowy, a jednak nie uległa mu, nie odeszła, stała nieruchoma z głową pochyloną i splecionemi rękami. W najdalszej głębi jej istoty rozlegał się szept posępny. Nie mam nadziei, abym sobie poradzić mogła. Nie mogę ufać sobie! Było to rodzące się poczucie nieudolności własnej. Pod wpływem uczucia tego rósł w niej wstyd nieokreślony, lecz dolegliwy. Gdybym była sama na świecie!... myślała. Gdybym nie miała dziecka!
— Chciej mi pani powiedzieć, przemówiła Marya, jakim sposobem oznajmić jej będę mogła o wyniku starań, jakie ja i mąż mój czynić będziemy w celu pozyskania dla niej zajęcia... Zostawisz mi pani może swój adres?
Marta myślała chwilę.
— Jeżeli pani pozwoli, odrzekła, przyjdę tu sama zasięgnąć wiadomości.
Chciała zrazu dać swój adres, ale przemknęła jej przez głowę myśl, że młoda, szczęśliwa kobieta zapomnieć o niej może. Zawstydzała ją litość, jakiej była przedmiotem, ale bardziej jeszcze przestraszało przypuszczenie, że nadzieja zarobku, która błysnęła przed jej oczami, zniknie znowu i zostawi ją w okropnej niepewności, nieokreśloności położenia.
Zarobek! jakiż to prozaiczny, trywialny, czysto ziemski wyraz! zawołacie może czytelnicy. Gdyby na miejscu jego była tu jaka pałająca miłość, sercowa tęsknota, wzniosłe marzenie, uczucia i myśli młodej kobiety obracałyby się we właściwszym dla nich kręgu moralnych zjawisk, obudzałaby sympatyi więcej, współczucie silniejsze! Być to może, nie wiem. Co pewna, to, że Marta myślała, albo przeczuwała, że jedyną rękojmią życia i zdrowia jedynego na ziemi przedmiotu jej miłości, dziecięcia jej, ukojenie tęsknoty, której pełnemi były samotne kąty ubogiej jej izby, nie już wzniosłości, ale czystości i uczciwości jej marzeń i myśli była praca — przynosząca zarobek. Marta myliła się może; przyszłość jej dopiero udowodnić miała prawdziwość lub błędność tego jej mniemania.
Po kilku jeszcze zamienionych wyrazach Marta Świcka żegnała gospodynię domu. Marya sięgnęła znowu po kopertę z liliowymi brzeżkami.
— Pani, rzekła z trochą nieśmiałości, oto jest dług, który względem niej zaciągnęłam za całomiesięczne nauczanie mej córki.
Marta nie wyciągnęła ręki.
— Nic mi się nie należy, rzekła, bo ja niczego wcale córki pani nie nauczyłam.
Marya Rudzińska chciała nalegać, ale Marta pochwyciła jej rękę, uścisnęła ją silnie w swych dłoniach i spiesznie opuściła pokój. Dlaczego uchodziła tak spiesznie? Pragnęła może umknąć po raz pierwszy w życiu doświadczanej złej pokusie? Czuła, że pieniądze, które jej ofiarowywano, nie należały do niej, że nie zarobiła na nie niczem, chyba bezowocnemi dobremi chęciami, że gdyby je przyjęła, popełniłaby postępek nieuczciwy. Toteż nie wzięła ich, ale gdy o szarej godzinie, dla oszczędności nie rozniecając w izbie lampy, przy niepewnem świetle dnia dogorywającego, otworzyła swój pugilaresik i przeliczyła znajdujące się w nim sztuki drobnej monety; gdy pomyślała, że oprócz pieniędzy tych, starczyć mogących zaledwie na dni parę, żadnych już innych nie ma, a te są resztkami sumy otrzymanej ze sprzedaży jednej z dwóch posiadanych przez nią sukien; kiedy mała Jańcia, tuląc się do jej kolan, poskarżyła się na zimno panujące z izbie i poprosiła o zapalenie ognia na kominie, a ona odmówić jej tego musiała, bo zasób drewek był bardzo już szczupłym, a o zwiększeniu go i marzyć teraz nie mogła; kiedy nakoniec ogarnęły ją ciemności nocne, powiększające smutek, niepokój zamieniające w trwogę, przed oczami jej tajemną jakąś siłą wyobraźni wywołana, przesunęła się zgrabna koperta ozdobiona liliowymi brzeżkami, z trzema pięciorublowemi asygnatami wewnątrz. Marta zerwała się z siedzenia i zapaliła lampę. Widmo niezapracowanych pieniędzy znikło wraz z ciemnością, ale w umyśle Marty pozostało po niem głuche przerażenie. Mogłożby to być, zawołała, abym żałowała tego, iż nie popełniłam nieuczciwości?
Głęboko zawstydzająca myśl ta wzbudziła w niej reakcyę ducha, nowe wyprężenie upadłej na chwilę energii. — Zdaje mi się, rzekła sobie, że daremnie niepokoję się tak bardzo. Wszak obiecano mi nowe zajęcie... rysowałam przecież kiedyś nieźle, znajdywano we mnie dość wielką nawet zdolność do rysunku... Zadanie to, jeśli mi je tylko do spełnienia dadzą, spełnię już chyba dobrze! Mój Boże! jakże gorliwie starać się będę, aby tym razem już praca nie wymknęła się z rąk moich. A że dostarczą mi jej ludzi obcy przez litość, przez współczucie? cóż stąd? Nie powinno mię to upokarzać! Jestem jeszcze za dumną! Słyszałam wprawdzie nieraz, że ubóstwo z dumą chodzić w parze mogą, ale muszą to być tylko teorye, przekonywam się, że jest inaczej! Ostatnia myśl ta ponowiła się w głowie Marty, gdy nazajutrz z rana schodziła na dół i nieśmiało pukała do drzwi mieszkania rządcy.
Rządca domu przyjął ją w pokoju dobrze ogrzanym i wygodnie urządzonym.
— Panie! rzekła Marta, za dwa dni nadejdzie termin, w którym obowiązaną jestem uiszczać opłatę za najem mieszkania i sprzętów.
— Tak, pani, tonem twierdzenia i zarazem pytania odpowiedział rządca.
— Przyszłam, aby oznajmić panu, że nie będę jeszcze w stanie opłatę tę uiścić...
Wyraz twarzy rządcy objawił na te słowa pewne dość widoczne niezadowolenie. Nie był to jednak człowiek zbyt surowy, fizyognomię miał uczciwą, łagodną i noszącą ślady długich lat przebytych i wielu trosk doświadczonych. Spojrzał uważnie na twarz młodej kobiety i po chwili namysłu odpowiedział:
— Bardzo to przykro jest... ale cóż robić? Lokal, który pani wynajmujesz, jest nie wielkim i sądzę, że właściciel domu nie zechce odmawiać go pani przy pierwszej nieakuratności w opłacie. Jeżeliby jednak powtórzyła się ona...
— Panie! z żywością przerwała Marta, mam przyobiecaną robotę, która, jak sądzę, dostarczy mi środków do życia.
Rządca skłonił się w milczeniu, Marta spłoniona i ze spuszczonemi oczami wyszła na ulicę. Niebawem wróciła do izby swej, przynosząc w chustce rozmaite zakupione na mieście przedmioty. Nie mogła już brać obiadów z garkuchni, wyrzucała sobie nawet, że brała je dotąd, ponieważ wydała na nie więcej niż wydać mogła. O sobie mało myślała; w obec trosk, które ją obległy, i celu, ku któremu dążyła, ilość i rodzaj żywności, mającej podtrzymać jej życie, nie mogły w myślach jej wielkiego zajmować miejsca. Sądziła, że szklanką mleka i parą bułkami dziennie zdoła przez czas jakiś dostatecznie podtrzymać swe siły. Ale mała Jańcia, drżąca nieraz od chłodu w izbie źle ogrzanej, potrzebowała koniecznie raz na dzień przynajmniej ciepłego pokarmu.
Toteż młoda wdowa, za pozostałe jej kilka złotych, zaopatrzyła się w trochę masła, kaszy i mały garnuszek. Zamiast z rana, palić w piecu teraz będę w południe, myślała i zarazem zgotuję codzień dla Jańci trochę gorącej strawy!
Nie mogła też oswoić się z myślą, że dziecko jej zaprzestanie jeść mięso. I tak już było ono blade, wątłe, zmęczone licznemi niewygodami, których dawniej nie znało. Ale mięso świeże kosztuje dużo, dla sporządzenia zeń potrawy trzeba też sporo drzewa spalić. Marta kupiła więc funt wędzonej szynki. Gdy załatwiała wszystkie te sprawunki, przychodziły jej na myśl tanie kuchnie. Słyszała o nich kiedyś, wtedy gdy była jeszcze żoną urzędnika, pobierającego znaczną płacę i sama hojną ręką przyczyniała się do składek na rzecz dobroczynnych instytucyi urządzanych. Oprócz tego jednak, że kuchnia tania w obecnem jej położeniu mogłaby dla niej być jeszcze za drogą, Marta czuła instynktowy, nieprzezwyciężony wstręt do uciekania się pod skrzydła jakiejkolwiek filantropijnej instytucyi.
Istnieje to dla starców, myślała, dla chorych, kalek, dla dzieci zresztą pozbawionych opieki, lub ludzi ostatecznie niedołężnych, czy zniedołężniałych moralnie i umysłowo.
Jestem młodą i zdrową, wielu jeszcze rzeczy robić nie próbowałam, które może robić potrafię, a że nie udało mi się znaleść zarobku w jednym zawodzie, mamże dlatego uciekać się do dobroczynności publicznej? Nigdy! zawołała w duchu i otworzywszy znowu swój pugilaresik, przeliczyła pozostałą w nim po załatwieniu sprawunków drobną monetę. Znajdowało się tam jeszcze około trzech złotych. Wystarczy to jeszcze przez tydzień na mleko i bułki dla mnie i dla Jańci, myślała, tymczase dobrzy ci ludzie znajdą dla mnie pewno robotę...
Znajomi Marty przy Ś-to Jerskiej ulicy mieszkający byli w istocie ludźmi bardzo dobrymi i szczerze zajmowali się przyniesieniem pomocy ubogiej kobiecie, która wzbudziła w nich współczucie połączone z szacunkiem.
Poczciwym tym usiłowaniom dopomagało wielce szczęśliwe położenie, jakie zajmował mąż Maryi Rudzińskiej względem jednego z pism warszawskich ilustrowanych, najzamożniejszych i najwięcej rąk zatrudnić mogących. Był on współpracownikiem pisma tego dawnym, zasłużonym i wysoko szanowanym. Głos jego tak u wydawcy, jak na sesyach redakcyjnych znaczył wiele, wstawienie się za kimś, słowo prośby przez niego wymówione, lekceważonem być nie mogło. Do tego jeszcze Adam Rudziński był pisarzem wyłącznie prawie poświęcającym się badaniom kwestyi społecznych, a pomiędzy niemi i położeniem w społeczeństwie kobiet ubogich. Martę widział on kilka razy w swoim domu, gdy udzielała lekcye jego córce, a zajmująca powierzchowność młodej kobiety, żałobna jej suknia, pełen godności układ w połączeniu ze szlachetnym postępkiem jej, o którym w słowach pełnych zapału opowiedziała mu Marya, wzmogły gorliwość jego usiłowań.
Skutek usiłowań tych pomyślny był i prędki.
Jedna więcej para rąk nie okazała się zbyteczną dla pisma, które potrzebowało szerokiego współdziałania i szło już tylko o stopień uzdolnienia nowej robotnicy, mający wyrokować o przyjęciu lub odrzuceniu jej prośby.
Jakkolwiek jednak starania Adama Rudzińskiego względnie do natury okoliczności otrzymały skutek bardzo prędki, względnie do położenia Marty czas trwania był bardzo długim. Od dnia, w którym dowolnie zrzekła się zawodu nauczycielskiego, upłynął tydzień, szczupłe pieniężne zasoby młodej kobiety wyczerpały się całkiem prawie, oprócz tego przymusowa bezczynność ciężyła jej straszliwie, sen odbierała i sumienie niepokoiła. Marta, wyszedłszy pewnego ranka na miasto, udała się na ulicę Długą i zapukała do bióra informacyjnego. Ludwika Żmińsa przyjęła ją daleko zimniej i urzędowniej jak wprzódy.
— Słyszałam, rzekła, że pani nie udzielasz już lekcyi w domu państwa Rudzińskich. To szkoda, wielka szkoda, jak dla pani, tak dla mnie, od zdania bowiem takich domów zależy po większej części opinia podobnych mojemu zakładów.
Marta oblała się rumieńcem; zrozumiała wymówkę mieszczącą się w słowach właścielki bióra. Szybko jednak podniosła głowę i z wyrazem otwartości rzekła:
— Przebacz mi pani, że naraziłam ją na zawód...
— Zawód osobiście mnie sprawiony bardzo tu małą posiadałby wagę, przerwała Żmińska, ale jeżeli ludzie zawodzą się na mojem słowie, zakład mój cierpi na tem bardzo...
— Omyliłam panią, ciągnęła Marta, dlatego, że omyliłam się na samej sobie. Panna Rudzińska była uczennicą zbyt daleko już dla mnie posuniętą w nauce. Sądzę przecież, iż gdyby szło o właściwe początki, zdołałabym odpowiedzieć może zadaniu. Z tą myślą przyszłam raz jeszcze do pani. Czy nie mogę otrzymać lekcyi początków?
Postawa Ludwiki Żmińskiej była bardzo zimną.
— Osób, poszukujących początkowych lekcyi, jest daleko więcej niż takich, które pobierać je potrzebują, odrzekła po chwili z odrobiną ironii w głosie. Konkurencya ogromna, ceny więc bardzo nizkie. Czterdzieści groszy, dwa złote najwyżej za godzinę...
— Przystałabym na wszelką opłatę, wymówiła Marta.
— Zapewne, przystać trzeba, skoro inaczej być nie może. Ja jednak nic pani nie przyrzekam. Zobaczę, postaram się... w każdym razie wszystkie wiadome mi miejsca są dziś zajęte i przyjdzie pani długo czekać...
Gdy właścicielka bióra wymawiała te słowa, Marta bacznie na nią patrzała. Oczy jej smutne, zamyślone, lecz spokojne, szukały może na twarzy niemłodej kobiety tego błysku rozrzewnienia i życzliwości, jaki zjawił się na niej, gdy była tu po raz pierwszy; ale Żmińska była tym razem niewzruszoną, chłodną i urzędową. Marcie przyszły na myśl słowa przed dwoma miesiącami z ust jej usłyszane:
„Kobieta wtedy tylko utorować sobie może drogę pracy, zdobyć byt niezależny i położenie szacunek nakazujące, jeśli posiada wyłączny jakiś talent lub doskonałą jaką umiejętność“. Marta żadnego z warunków tych nie posiadała; właścicielka informacyjnego bióra raz już zawiódłszy się na niej, poznawszy szczupły zasób jej wiadomości, małą doniosłość jej uzdolnienia, uważała ją widocznie za klientkę bardziej natrętną i kompromitującą, niż jakąkolwiek korzyść zakładowi jej obiecującą. Tam zaś, gdzie zjawiało się codziennie kilka lub kilkanaście osób w tem samem położeniu, w jakiem ona była, zostających, z temi samemi prośbami na ustach, z takim samym niedostatecznym zasobem w głowie, o trwałem współczuciu ze strony osoby, która je przyjmowała, i mowy być nie mogło.
Marta pojęła, że karyera jej w zawodzie nauczycielskim stanowczo skończoną została, że gdziekolwiek z żądaniem swem udałaby się teraz, przejrzanoby naprzód towar wiedzy przez nią przynoszony, a przekonawszy się o podrzędnym jego gatunku, odprawionoby ją z niczem lub zepchnięto w szeregi czekające długo na zarobki maleńkie. Ona poprzestałaby zapewne na zarobku małym, ale czekać długo nie mogła.
Z ulicy Długiej idąc na Ś-to Jerską, Marta jedną tylko myśl miała w głowie. Jakże nierozsądną byłam, jak nie znałam świata i siebie samej wtedy, gdym owego pierwszego wieczoru po zamieszkaniu w nędznej izbie myślała, że trzeba mi tylko pójść oświadczyć się z chęcią pracowania, aby zostać przyjętą w szeregi pracujących.
Oto idę teraz z ulicy w ulicę, od jednego domu do innego i szukam... A jednak... gdybym umiała!...
Marya Rudzińska spotkała przychodzącą do niej z wesołą twarzą, uścisnęła gorąco jej ręce i uprzedzając pytanie, rzekła:
— Pismo, którego mąż mój jest współpracownikiem, a po części i współredaktorem, potrzebowało właśnie osoby umiejącej rysować. Oto jest szkic narysowany przez znanego u nas rysownika, którego skopiowanie pani powierzonem zostało. Co do opłaty, zależeć już ona będzie całkiem od zalet pracy pani; ta, którą wykonasz teraz, ma być próbą, stanowiącą o zamówieniach dalszych.
Blady promień grudniowego słońca przebijając się przez las gzemsów i załomy murów, ozłacał małe okienko poddasza i ślizgał się po czarnej powierzchni stołu, nad którym siedziała Marta z oczami utkwionemi w leżący przed nią rysunek. Było tam tylko parę drzew rozłożystych, kilka gęstych krzewów, w cieniu ich siedząca piękna postać kobieca i parę uśmiechniętych główek dziecięcych, wychylających się z za uplotów gałęzi. Na najdalszym planie w niepewnych już, ale wdzięcznych zarysach, ukazywał się domek wiejski z werandą, oplecioną bluszczem, i wybiegająca z niego droga, której szlak kręty i mgłą przysłoniony rozpływał się i niknął w oddaleniu. Była to kompozycya prosta, jedną ze scen codziennego, wiejskiego życia przedstawiająca, ale wykonana biegłą i natchnioną ręką utalentowanego rysownika, stanowiła piękne acz drobne dzieło sztuki. Od wiejskiego domku, czterema swemi prostemi oknami wdzięcznie spoglądającego na widza, i smukłej postaci kobiecej, w pełnej rozkosznego zaniedbania postawie, siedzącej pod cieniem drzewa, do figlarnych twarzyczek dziecięcych, przeglądających z za uplotu różanych gałęzi i krętego szlaku drogi, rozpływającego się śród mgły i przestrzeni, wszystko tu nosiło na sobie piętno szczęśliwie pochwyconej i dobrze uwydatnionej charakterystyki, zachwycało oko, budziło wyobraźnią, skłaniało myśl do porównań i odgadywań. Wyborna poprawność i przedziwna lekkość rysunku szła tu w parze z poetycznością pomysłu, uwydatniając i podnosząc jego zalety. Natchnienie i znajomość techniki zarówno dopisały artyście w chwili, gdy lekką, a zarazem pewną siebie ręką, rzucał na papier tę wiązkę linii, z której powstała całość, pełna głębokiego uczucia, prostego wdzięku i cichej harmonii.
Techniczne zalety rysunku nie odrazu przecież przykuły do siebie uwagę Marty, siłą wspomnień i tragicznością kontrastu pochwyciła ją naprzód myśl kompozycyi. Z wiejskiego domu, z drzew cienistych i krzewów gałęzistych, z twarzy młodej matki, ścigającej wzrokiem falujące za przeczystą gęstwiną ruchy dwóch drobnych postaci dziecięcych, trysnęły ku młodej kobiecie wspomnienia, zalewające pierś jej falą uczucia bolącą i zarazem rozkoszną. I ona także żyła kiedyś w takiej cichej, kwiecistej, cienistej ustroni, deptała lekką stopą puszystą murawę, zrywała róże z chylających się ku niej gałęzi krzewów i z drobnemi rękami, pełnemi wonnego kwiecia, biegła ku takiej werandzie takim jak tu bluszczem ocienionej, śród czterech okien, rozgrzanych upalnem słońcem, rozwieszającej namiot zielony, pod chłodną i orzeźwiającą osłonę gotowy przyjąć ukochane dziecię domu!
I za jej także hyżemi stopami posuwało się niegdyś troskliwe spojrzenie matki i ku niej także trwożny głos macierzyński wołał, aby nie wybiegały poza dom daleko, na tę drogę, która pełna kamieni i wąwozów, zawad i niebezpieczeństw, kręto wiła się i przepadała śród tajemniczych wzgórz i niedojrzanych przestrzeni. Daremne wołanie! daremne drżenie macierzyńskiego serca!
Przyszedł czas, w którym dziecię wiejskiego domu wyszło na ową drogę z za ścian jego wybiegającą krętym kamienistym szlakiem i poszło w świat, pomiędzy tajemnicze wzgórza, w nieznane przestrzenie, pomiędzy zawady i niebezpieczeństwa i zaszło tu, gdzie u szczytu wysokiej miejskiej budowy wznosiły się cztery ściany ciasne, nagie, zimne, duszne, samotne... Był to kontrast przeszłości z teraźniejszością. Marta oderwała oczy od rysunku, powiodła spojrzeniem w okół izby, zatrzymała ja na bladem dziecięciu, które owinięte od chłodu wełnianą chustką matki, drżało jednak i nakształt znękanej ptaszyny tuliło główkę do jej kolan... W uchu kobiety dźwięczał znany, dobrze zapamiętany śpiew małego ptaszka, tego samego zda się ptaszka, który na rysunku muskał rozpiętemi skrzydłami szczyt różanego krzewu, a z tem echem oddalonego wspomnienia łączył się ciężki, drżący od zimna oddech jej dziecka... Po nici wspomnienia przypłynęła ku niej piękna twarz matki, potem łagodne oblicze ojca, potem jeszcze ujrzała zawieszone przed sobą w powietrzu ciemne oczy młodzieńca, które wpatrzone w nią z głębokim wyrazem, mówiły jej: kocham! w czasie gdy usta jego wymawiały: zostań moją żoną! Wszystkie te rysy drogie jej nad życie, pomroką śmierci pochłonięte na zawsze, wszystkie miejsca, w których rozwijała się bezchmurna sielanka dzieciństwa jej i pierwszej młodości, wszystkie światła pogasłe, uroki rozwiane, radości zatrute i połamane podpory drgnęły życiem, przybrały dawne kształty i barwy, skupiły się w jeden obraz i zawisły przed nią niby w ramy przerażającej brzydoty i nagości, oprawione w puste, szare, zimne kąty samotnej izby.
Marta nie patrzała już na rysunek; utkwione w pustą przestrzeń nieruchome jej źrenice zaszły szklistą powłoką, która jednak nie topiła się w łzy, pierś jej oddychała szybko i ciężko, ale łkań nie wydawała. Płacz gwałtowny rozrywał widocznie wnętrze tej kobiety, ale ona walczyła z nim, walczyła z sercem swem, usiłując stłumić przyspieszone jego bicie i z rozgorzałą swą głową, odtrącając od niej roje wspomnień i falę marzenia. Był w niej tajemny głos jakiś, który wołał, iż z każdą łzą, która wypłynie z jej oka, z każdem łkaniem, które wstrząśnie piersią, z każdą sekundą, spędzoną w tej strasznej męczarni ducha płaczącego nad grobami nadziei swych i miłości, ujdzie cząstka sił jej i woli, ubędzie odrobina energii, cierpliwości i wytrwałości. A jej tych sił, tej woli, tej wytrwałości trzeba było tyle! tyle! Południe życia jej stało się dla niej tak surowem i wymagającem, jak pieszczotliwym i pobłażliwym był jego poranek. Jańcia podniosła ku matce bladą twarzyczkę.
— Mamo! ozwała się jękliwym głosem, jak tu dziś zimno! Rozpal ogień na kominku!
Za całą odpowiedź Marta schyliła się, wzięła dziewczynkę w objęcia, przycisnęła mocno do piersi drobne jej ciałko, do czoła jej przylgnęła ustami i tak została przez chwilę nieruchoma... Nagle powstała, ściślej owinęła Jańcię wełnianym szalem, posadziła ją na nizkim stołeczku, przyklękła przed nią, uśmiechnęła się, pocałowała ją w blade usteczka i zupełnie prawie swobodnym głosem rzekła:
— Jeżeli Jańcia spokojnie bawić się będzie swoją lalką, jutro lub pojutrze skończę robotę, drewek kupię i rozpalę dla Jańci taki śliczny, ciepły ogień. Czy dobrze, Jańciu? czy dobrze, moje dziecko kochane?
Uśmiechnęła się mówiąc to i rozgrzewała w swych dłoniach zziębnięte ręce dziewczynki. Jańcia uśmiechnęła się także, usta jej dwoma pocałunkami zamknęły na chwilę wpatrzone w nią oczy matki, sięgnęła po lalkę swoją, po parę drobnych drewnianych zabawek i przestała patrzeć w okopconą, pustą i chłodem wiejącą głębię komina. Cisza zupełna panowała znowu w izbie, Marta siedziała za stołem i przyglądała się robocie wybornego rysownika.
Teraz zwyciężone i odepchnięte rozkazem woli wspomnienia i żale legły na dnie jej piersi nieumarłe lecz milczące, twarz jej wyrażała spokojne skupienie wszystkich władz umysłu i tylko oczy jaśniały żywym połyskiem zapału, z jakim przystępowała do tej nowej próby sił swych i uzdolnień. Teraz nie w pomyśle już artysty, nie w rzewnej uczuciowości i poetyczności obrazka zatonęła uwaga Marty, ale w technice wykonania, w tej technice, która biegła w znawstwie, bogata w środki, sięgała do gruntu istoty sztuki i zarazem z lekkością ptaszęcego pióra ślizgała się po jej powierzchni, małymi sposobami tworzyła rzeczy piękne, wcielała pomysł w każdą by najsubtelniejszą linijkę, posługiwać się umiała każdą cząstką płaskiej powierzchni, którą dowolnie jakby orzucała smugami świateł i cieniów. Marta nie rysowała nigdy z natury, ale kopiowała niegdyś małe krajobrazy, drzewa, kwiaty, twarze ludzkie. Doskonałość więc leżącego przed nią rysunku zachwyciła ją, ale nie zniechęciła.
Nie jestem zapewne taką artystką, jak ten, który narysował ten śliczny obrazek, myślała, ale skopiować robotę czyjąś potrafię chyba... potrafić muszę...
Myśląc tak, otworzyła podługowate pudełko, w którym mieściły się przyrządy do rysowania. Marya Rudzińska, wiedzona dobrocią serca i delikatnością uczuć, odgadła nową potrzebę, w jakiej najdzie się uboga kobieta i wręczyła jej to pudełko wraz ze wzorem, z którego kopia wykonaną być miała. Ołówek Marty posuwał się po gładkim papierze, czuła, że ręka jej była lekką, że myśl jej spajała się ściśle z myślą artysty, że oko jej dostrzegało bez trudności najzawikłańsze zgięcia linii, najsubtelniejsze różnice i przelewania się świateł z cieniami. Serce jej uderzało coraz silniej i radośniej, oddech stawał się coraz łatwiejszym, rumieniec występował na blade policzki, oczy rozpłomieniały się pogodą i płonęły zapałem. Pocieszycielka strapionych, towarzyszka samotnych, piastunka burzami życia miotanych, praca, wstąpiła na ubogie poddasze i przywiodła ze sobą — spokój. Daremnie promień słońca pieszczący z rana nagie ściany izby, zniknął za wysokimi dachami domostw, daremnie wielkie miasto toczyło w dole głuche swe tajemnicze nieustanne gwary, Marta nie widziała nic i nic nie słyszała.
Podnosiła czasem oczy od roboty, aby popatrzeć na cicho w kącie izby bawiące się dziecię, przemawiała doń słów parę i znowu pogrążała się w swem zajęciu. Niekiedy brwi jej zsuwały się, wyraz głębokiego namysłu osiadał na czole. Trudności i zagadnienia sztuki zjawiały się wtedy przed nią i stawiły jej twarde, urągliwe czoło. Ale ona łamała się z niemi i zdawało się jej, że przełamywała je szczęśliwie. Gdy podnosiła głowę i przypatrywała się swej robocie, miała uśmiech na ustach, który znikał, gdy porównywać ją zaczynała z robotą mistrza. W umyśle jej rodziły się znać wątpliwości i obawy, ale ona usuwała je od siebie, jak coś zbyt natrętnego, zbyt dla jej sił ciężkiego, dla serca dolegliwego. Pracowała z wielkiem skupieniem umysłu, z niezmiernem wytężeniem woli, z porywającym zapałem wyobraźni rozkochanej w przedmiocie swej pracy, pracowała z całego rozumu, z całej duszy i z całych sił swoich i przestała pracować wtedy dopiero, gdy do izby napływać poczęły pierwsze cienie wieczornego zmroku. Wtedy zawołała do siebie Jańcię, posadziła ją na kolanach i patrząc w dziecięcą twarzyczkę, uśmiechnęła się do niej znowu. Ale teraz uśmiech jej był innym niż z rana, nie wymuszonym przemocą na ściśniętem boleścią sercu, nie sprzeczający się z posępnym wyrazem oczu. Wykwitł on sam przez się i bez wysiłku z piersi młodej matki, ukojonej pracą, rozgrzanej nadzieją.
Marta opowiadała małej córeczce swej jedną z owych bajek, których treść upleciona ze zjawisk cudownych, z barw tęczowych, ze śpiewów ptaszęcych i skrzydeł anielskich, tak bardzo pochłania umysły i zachwyca wyobraźnie dziecięce; ale gdy usta jej snuły dla biednego, uczty podobnej oddawna spragnionego uszka długie nici fantastycznych opowieści, głowę jej napełniała myśl jedna, powtarzająca się wciąż niby przygrywka, mieszcząca w sobie temat pieśni życia. — Gdybym potrafiła... jeżeli potrafię... jeżeli umiem!...
Czy potrafiłam? czy umiem? myślała Marta w parę dni potem, wstępując na wschody mieszkania Rudzińskich.
Wewnętrzne pytania tej młodej kobiety nie otrzymały tym razem stanowczej odpowiedzi. Wkrótce jednak nastąpić ona miała; dzień jutrzejszy bowiem był dniem przeznaczonym na sesyę redakcyjną, na której ludzie kompetentni wydać mieli sąd o mierze artystycznych uzdolnień Marty i wartości dokonanej przez nią roboty.
— Przyjdź pani pojutrze z rana, rzekła Marya Rudzińska. Mąż mój przyniesie dla pani z jutrzejszej sesyi pewną już wiadomość.
Marta przybyła w oznaczonej porze. Właścicielka ładnego saloniku spotkała ją ze zwykłą uprzejmością i ukazała jej fotel stojący przy stole, na którym leżała przed dwoma dniami ukończona robota Marty i przy którym siedział mężczyzna średniego wieku, z twarzą rozumną, szlachetną i łagodną. Był to Adam Rudziński; powstał na powitanie Marty z pełnym uszanowania ruchem, podał jej rękę, a gdy usiadła, usiadł także, spuścił oczy i milczał chwilę.
Marya usunęła się w głąb salonu i widocznie zasmuconą twarz oparłszy na ręku, siedziała też ze spuszczonemi oczami w milczeniu. Przez kilkanaście sekund ciężka cisza panowała w salonie. Każdej z trzech obecnych osób pierwsze słowo mającej toczyć się rozmowy, trudnem znać było do wymówienia. Adam Rudziński pierwszy przerwał milczenie...
— Smutno mi bardzo, rzekł, iż jestem posłem przynoszącym pani niezbyt zapewne miłe wiadomości. Nie było przecież w mocy mojej, uczynić je innemi niż są...
Umilkła i patrzał na Martę oczami, w których malowała się szlachetna otwartość, połączona ze szczerem współczuciem. Przerwał na chwilę mowę swoją dlatego może, aby dać czas młodej kobiecie do zebrania sił, do przygotowania się na przyjęcie ciosu, który miał ją spotkać. Marta zbladła trochę i spuściła nagle oczy, ze skupioną uwagą wpatrzone dotąd w twarz przemawiającego do niej mężczyzny. Z ust jej nie wyszedł przecież wykrzyk żaden, ani z piersi westchnienie. Adam Rudziński z postawy i wyrazu twarzy młodej kobiety odgadł, że umiała powściągnąć się i mogła być mężną. Po chwili tedy mówił dalej:
— W sprawie, która obecnie panią zajmuje, sam kompetentnym sędzią nie jestem i powtórzę tu tylko słowa, które zlecono mi przed panią powtórzyć. Uczynię zaś to z zupełną otwartością dlatego, ażeby oszczędzić pani nowych zawodów i rozczarowań, i dlatego także, iż materyalnie i moralnie nic szkodliwszem nie jest dla człowieka, jak nieznanie własnych zasobów, z którymi przychodzi do wrót społecznego życia, jak częste mylenie się na samym sobie. Z roboty, którą pani wykonałaś, widocznie się okazuje, że uczyłaś się pani rysunki i posiadasz istotne zdolności, ale... uczyłaś się go pani za mało, za pobieżnie, za powierzchownie, przez co i zdolności jej niedostatecznie wyćwiczone a w wymagania sztuki nie wtajemniczone, należytego stopnia rozwoju i siły nie dosięgają. Sztuka wszelka posiada dwie strony: jedną, która wypływa z samej natury poświęcającego się jej człowieka, z przyrodzonego mu talentu i drugą, z którą nikt już nie rodzi się, którą nabyć można tylko pracą, nauką. Z talentu powstaje zapewne natchnienie, ale natchnieniem raz już istniejącem rządzi umiejętność. Umiejętność techniczna, nie ożywiona talentem, prawdziwego dzieła sztuki stworzyć nie może i posługuje co najwięcej rzemieślniczym robotom, ale nawzajem talent choćby najwyższy, pozbawiony umiejętności technicznej jest siłą pierwotną, ślepą, nierozwiniętą i zarazem nieokiełznaną, zdolną conajwięcej tworzyć rzeczy kalekie, chaotyczne i nie kompletne. Pani posiadasz do rysunku talent, talent dość nawet wysoki, skoro odgadnąć go można w robocie pani, pomimo więcej niż wadliwej techniki jej wykonania. Ale...
— Adamie! ozwał się w tej chwili głos gospodyni domu.
Marya Rudzińska powstała i zbliżając się do stołu, przy którym toczyła się rozmowa, patrzała na męża z wyrazem prośby w oczach, na słuchającą go kobietę z żalem i trwogą. Marta zrozumiała obawę dobrej kobiety. Podniosła głowę i rzekła pewnym głosem:
— Pani! ja pragnę usłyszeć całą, całą prawdę. Z krótkich dotąd doświadczeń moich przekonałam się o wielkiej słuszności tego, co mąż jej powiedział przed chwilą: nic materyalnie i moralnie szkodliwszem nie jest dla człowieka, jak nieznanie własnych zasobów, z którymi przychodzi do wrót społecznego życia, jak częste mylenie się na samym sobie...
Marya usiadła przy stole, Marta zwróciła wzrok na Adama Rudzińskiego, który mówił dalej.
— Sztuka posiada różne stopnie, znajomość jej ludzie nabywają dla różnych celów. Dość nizki nawet stopień artystycznego wykształcenia dostatecznym jest, aby dostarczyć posiadającemu go człowiekowi pewną sumę przyjemności, którą upiększa, urozmaica on chwile życia sobie i otaczającym. Pobieżna ta znajomość sztuki, owładanie drobną częścią wiadomości o niej i środków ku jej wcieleniu służących, nazywa się dyletantyzmem artystycznym, posiada pewne dodatnie znaczenie w salonach, a choćby w salonikach, zgadza się z bytem zamożnym, co najmniej dostatnim, zaprawiając go pewną dozą wdzięku, poezyi, świąteczności wrażeń i zajęć. Dyletantyzm ten jednak jakkolwiek nie pozbawiony całkowicie stron szlachetnych i pożytecznych, jakkolwiek dość szerokie miejsce zajmujący w duchowej ekonomice ludzkości, nie może być czem innem jak dodatkiem, przyozdobieniem życia, wdzięcznym wzrokiem, rzuconym na osnowę istnienia dla ubarwienia jej i urozmaicenia. Budować na nim byt fizyczny, owijać w koło niego przędzę ducha tak długą, jak długiem jest życie ludzkie — niepodobna i nie godzi się. Niepodobna, gdyż z przyczyny niekompletnej wynikać nie może skutek kompletny; nie godzi się, gdyż to, co oddaje światu drobną i wielce cząstkową przysługę, nie posiada prawa rościć do świata pretensyi o przysługę wzajemną, tak ważną i zupełną, jaką jest byt fizyczny i spokój moralny. Ponad dyletantyzmem artystycznym dopiero, w wysokościach, o których częstokroć ten najlżejszego niema wyobrażenia, istnieje — artyzm, siła potężna, kompletna, z rozwiniętego do ostatecznych granic, prawidłowo ukształtowanego, przyrodzonego talentu i gruntownej, szerokiej wiedzy złożona. Dyletantyzm jest zabawką życia — artyzm tylko może być dlań opoką. Może on być dla życia opoką, fizyczny byt zarówno jak moralny podpierającą. Ale w dziedzinie sztuki, jak nauki, jak rzemiosła, ten otrzymuje najwięcej, kto w dzieła swe, społeczności ofiarowywane, wkłada największy kapitał czasu, pracy, umiejętności i wprawy. Tu, jak gdzieindziej istnieje konkurencya, żądanie i ofiara stają naprzeciw siebie, przyglądają się sobie i ważą się wzajemnie, tu, jak gdzieindziej, stopień dobrobytu robotnika zostaje w prostym stosunku ze stopniem doskonałości wyrobów. W dziedzinie sztuki, tak jak w każdej innej dziedzinie, ofiarującej pole dla pracy ludzkiej, człowiek zdobyć może dostateczne, niekiedy świetne warunki bytu, zdobyć je przecież może wtedy tylko, jeśli posiada talent nietylko przyrodzony, ale wykształcony, jeśli nie jest dyletantem tylko, ale artystą.
Wypowiedziawszy to wszystko, Adam Rudziński powstał i z uszanowaniem skłaniając się przed Martą, dodał:
— Przebacz pani, że mówiłem tak długo. Nie mogłem jednak rozmowy mej z nią zawrzeć w kilku słowach. Lękałem się, abyś pani nie przypuściła, iż ci, którzy mojemi usty odrzucają jej pracę, powodują się kaprysem lub uprzedzeniem jakiem, któreby w tym razie było niemal występkiem. Rysunek pani nie odpowiada potrzebom pisma, któremu miał służyć. Nie jest on dość poprawnym, ani dość dokładnym, nie powtarza dostatecznie myśli i charakterystyki pierwowzoru. Twarz młodej matki naprzykład rysowaną była przez panią z widocznem uczuciem i zamiłowaniem, a jednak jakże rysy jej wydają się mglistymi w porównaniu z wyrazistością, którą im nadał umięjętny i wprawny rysownik. Jakże w skutek mglistości tej wiele ubyło wyrazowi tych oczu, ścigających poruszenia ukochanych im istot, charakterowi tej głowy podanej nieco naprzód, z gotowością niby wydania ostrzegającego lub pieszczotliwego wykrzyku. Drzewo to tak bogato na wzorze rozwijające gałęzistą swą gęstwinę, wygląda tu ubogo i chorobliwie, droga wybiegająca z za domu, którą artysta umyślnie orzucił mgłą tajemniczości, na rysunku pani całkiem prawie osłonięta zbyt grubymi pociągnięciami ołówka, staje się dla oka patrzącego zagadkowym prawie, niezrozumiałym, czarnym szlakiem. Zrozumiałaś pani pomysł artysty, wniknęłaś weń i polubiłaś go; jest to widocznem, niemniej przecież widocznie przy każdym szczególe, przy każdem pociągnięciu ołówka, łamałaś się pani z techniką sztuki i nie przełamałaś trudności, jakie ci ona stawiała; nie przeniknęłaś jej zagadnień, ponieważ w ręku swem nie posiadałaś dostatecznych środków umiejętności, wprawy... Oto jest cała prawda, którą wypowiadam z podwójnym smutkiem. Jako znajomy pani żałuję, żeś pani nie otrzymała pożądanej ci pracy, jako człowiekowi smutno mi, żeś pani nie kształciła dostatecznie swego talentu. Posiadasz pani niezaprzeczony talent; szkoda, że nie uczyłaś się więcej, gruntowniej, obszerniej, że uczyć się teraz już jej podobno nie sposób...
Marta powstała, zwolna puściła splecione ręce i wymówiła z cicha:
— Tak, uczyć się teraz już mi nie sposób... Nie mam na to czasu, dodała po chwili, poczem umilkła i stała chwilę ze spuszczonemi oczami w milczeniu.
Adam Rudziński patrzał na nią z wielkiem zajęciem, z trochą podziwu nawet. Spodziewał się, obawiał się może łez, jęków, wyrzutów, mdleń i spazmów, natomiast usłyszał kilka zaledwie słów, wyrażających żal nad niemożliwością uczenia się, nad brakiem czasu do uczenia się koniecznego.
Wiotka, delikatna, z wyniosłą postacią i piękną twarzą kobieta ta posiadać musiała wiele energii, skoro potrafiła bez łzy, bez westchnienia, wysłuchać surowego wyroku, wskazującego na śmierć drogą jej nadzieję, przyjąć na barki swe ten niewymowny ciężar niepewności, nieokreśloności położenia, jaki po krótkiej uldze spadł na nie znowu. Serce i głowa młodej kobiety bardzo ciężkiemi musiały być w tej chwili, nie rozpłakała się ona jednak, nie jęknęła, nie westchnęła nawet.
Znać pora jęków głośnych i płaczu, nie wstydzącego się oczów ludzkich, nie przyszła jeszcze dla niej, duma jej człowiecza nie była jeszcze złamaną, ani siły starganemi. Wszak stała ona u początku dopiero kalwaryjskiej swej drogi, dwie stacye jej tylko przebyła, dwa razy tylko spłonęła wewnętrznym wstydem, zadrżała do głębi w poczuciu własnej nieudolności.
Posiadała jeszcze dość sił, aby dumą i wolą powściągać wybuchy własnych uczuć, nie posiadała dość znajomości samej siebie, aby przestać spodziewać się...
Adam Rudziński uszanował żal ubogiej kobiety, obcy jej w zupełności, kilka razy zaledwie przez nią widziany uczuł, że w tej chwili oddalić się powinien. Pożegnawszy Martę pełnym szacunku ukłonem, wyszedł z salonu, ale żona jego wtedy dopiero pochwyciła ręce Marty i ściskając je w swoich dłoniach, rzekła pospiesznie:
— Nie trać nadziei, droga pani! nie mogę pogodzić się z myślą, abyś tym razem jeszcze opuściła dom mój niepocieszona i nie zaspokojona w słusznych swych żądaniach. Nie znam przeszłości twojej, ale zdaje mi się, iż odgaduję trafnie, sądząc, że ubóstwo zaskoczyło cię niespodzianie, że nie byłaś przygotowaną do zajęcia śród społeczności miejsca pracownicy dla siebie i dla innych byt zdobywającej...
Marta podniosła nagle oczy na mówiącą.
— Tak, przerwała z żywością, tak, tak...
Spuściła znowu oczy i chwilę milczała. Znać było, że myśl jej uderzoną została znagła uwyraźnieniem tego, co dotąd w nieokreślonych stawało przed nią zarysach.
— Tak, powtórzyła po chwili z mocą. Ubóstwo i potrzeba pracy zaskoczyły mię niespodzianie. Nic mię nie uzbroiło przeciw pierwszemu, nic nie nauczyło drugiej... Przeszłość moja była cała ciszą, miłością i zabawą... na burzę i samotność nie wyniosłam z niej nic...
— Okropny los! wyrzekła po chwili milczenia Marya Rudzińska, gdyby przeniknąć go, odgadnąć, zrozumieć całą jego okropność mogli wszyscy ojcowie, wszystkie matki!...
Powiodła dłonią po oczach i zwyciężając szybko swe wzruszenia, zwróciła się ku Marcie.
— Mówmy o pani, rzekła. Jakkolwiek z dwóch już dróg, na jakie wstąpić próbowałaś, wytrącił cię brak stosownych do torowania ich narzędzi, nie trać nadziei i odwagi. Zawody nauczycielski i artystyczny okazały się dla pani niestosownymi, ależ praca umysłowa i artystyczna, to jeszcze nie cały zakres działalności ludzkiej, a nawet kobiecej. Pozostaje jeszcze przemysł, handel, rzemiosło. Gdyś pani rozmawiała z moim mężem, przyszła mi do głowy myśl szczęśliwa... Znam zblizka właścicielkę jednego z najzamożniejszych sklepów bławatnych... byłam z nią nawet parę lat na pensyi i odtąd zachowałyśmy pomiędzy sobą stosunki jeśli nie przyjaźni, to przynajmniej dobrej znajomości. Sklep obszerny, modny i zasobny, do usług swych potrzebuje prawdziwej armii komisantów, subjektów i t. d. Co więcej, niedawniej jak przed tygodniem, Ewelina D., spotkawszy się zemną w teatrze, mówiła mi, że utraciła teraz jednego z najużyteczniejszych sklepowi jej subjektów i znajduje się z tego powodu w pewnym kłopocie. Czy zgodziłabyś się pani stać w sklepie za kontoarem, przyjmować gości sklepowych, mierzyć materye, urządzać w oknach wystawy itd. Miejsca takie bywają bardzo dobrze opłacane, aby spełniać przywiązane do nich czynności, niczego więcej prawie nie trzeba, jak uczciwości, przyzwoitości układu i dobrego smaku. Czy pojedziesz pani ze mną do Eweliny D.? przedstawię cię jej, w potrzebie poproszę, namówię...
W kwadrans po wymówieniu słów tych przez Maryę Rudzińską, dorożka, wioząca dwie kobiety, zatrzymała się przed jednym z najokazalszych sklepów, przy ulicy Senatorskiej istniejących. Przed drzwiami, opatrzonemi w szerokie zwierciadlane szyby, stały dwie karety, pięknymi bardzo końmi zaprzężone, ze stangretami w liberyi na koźle.
Dwie kobiety wysiadły z dorożki i weszły do sklepu. Na odgłos dzwonka, zawieszonego u drzwi, z za długiego stołu, całkiem prawie przedzielającego sklep na dwie połowy, wybiegł młody mężczyzna i z bardzo zgrabnym ukłonem zapytał, je czego żądają.
— Chciałabym widzieć się z panią Eweliną D., rzekła Marya Rudzińska, czy jest w domu?
— Nie wiem z pewnością, z nowym ukłonem odpowiedział młody człowiek, ale natychmiast slużyć pani będę z odpowiedzią.
Kończąc te słowa, poskoczył ku przeciwległej ścianie i przyłożył usta do otworu tuby, prowadzącej na wyższe piętra domu głos mówiący na dole.
— Wyszła, ale zaraz wróci, odpowiedziano z góry.
Młody człowiek poskoczył znowu ku dwom, niedaleko drzwi stojącym kobietom.
— Raczą panie usiąść, wymówił, wskazując stojącą w rogu sklepu, aksamitem obitą kanapkę, albo, dodał wyciągając rękę w stronę wschodów zasłanych kobiercem, może na górę...
— Zaczekamy tutaj, odrzekła Marya Rudzińska i wraz z towarzyszącą jej kobietą usiadła na kanapie. — Mogłybyśmy pójść na górę i doczekać się powrotu pani Eweliny w jej mieszkaniu, półgłosem mówiła Marya do swej towarzyszki, zdaje mi się jednak, że dobrze będzie, jeśli przed rozmową z właścicielką sklepu przypatrzysz się pani zwykłym zajęciom osób, sprzedających towary, i zobaczysz, na czem one polegają.
Widok, jaki oczom dwóch kobiet przedstawiał się w głębi sklepu, niezmiernie był ożywionym. Składało go ośm istot ludzkich, głośno i z nadzwyczajnym zapałem mówiących, i stosy materyi rozwijanych, zwijanych, szeleszczących połyskiem jedwabiu i wszystkiemi barwami tego świata, mieniących się i błyszczących. Z jednej strony długiego stołu, całkowicie zakrytego piętrzącemi się jedne na drugich, lub rozwiniętemi i falującemi sztukami kosztownych materyi, stały cztery kobiety, ubrane w atłasy i sobole, właścicielki zapewne dwóch przed drzwiami sklepu oczekujących karet. Z drugiej strony stołu znajdowało się czterech młodych mężczyzn... tak: znajdowało się, niepodobna bowiem dla określenia pozycyi, w jakiej zostawali, użyć innego wyrazu jak ten, który określa pozycye ciał ludzkich wszelkie: stojące, chodzące, skaczące, przyginające się na wszystkie strony, wdrapujące się na wszystkie ściany, rozdające ukłony wszelkich znaczeń i rozmiarów,dokonywające gesta najrozliczniejsze za pomocą najrozliczniejszych poruszeń rąk, piersi, głowy, ust, brwi, nawet włosów... Te ostatnie, jakkolwiek w zwykłym porządku rzeczy dość poślednią grające rolę w organizmie i powierzchowności człowieka, tu na szczególną zasługiwały uwagę.
Wypomadowane, wyperfumowane, połyskujące, woniejące, w misterne pierścienie poskręcane, lub w pełnym znaczenia nieładzie na czoła opadające, stanowiły one arcydzieła sztuki fryzyerskiej i zaraz do bardzo wysokiego stopnia podnosiły wytworność postaci młodych sklepowych. Być może, iż postacie te nie były z przyrodzenia wielce wytwornemi, znać było nawet, że natura obdarzyła je niepospolitą siłą fizyczną, grubością i jędrnością muskułów, w zupełności upoważniającą do zajęcia się rodzajem pracy cięższym nieco, mniej wybrednym i przyjemnym jak rozwijanie jedwabnych tkanin, przesuwanie w dwóch palcach pajęczych koronek i wywijanie politurowanym, leciuchnym, zgrabniuchnym łokciem. Ramiona ich były szerokie, ręce duże, palce grube, twarze niezbyt nawet młodzieńcze, dojrzałością rysów i bujnością zarostu trzydziestkę z górą objawiające. Ale z jakimże pełnym najwybredniejszego smaku wytworem sporządzone były czarne tużurki, szerokie ramiona te obejmujące, jak wspaniale poniżej bujnych zarostów kolorowe krawaty rozwijały motyle swe skrzydła, jak wdzięcznymi gestami poruszały się te duże muskularne ręce, jakie gustowne, a zarazem bijące w oczy pierścienie zdobiły te grube palce! Nic na świecie z wyjątkiem jednego śniegu prześcignąć nie mogło w białości koszul, puszystymi żabotami i wypukłymi haftami wzdymających się na ich piersiach, nic na świecie, żadna struna, żadna sprężyna, żadna gutaperczana piłka, ani gorsetem wykształcona kibić niewieścia, iść nie mogły w zawody z giętkością poruszeń ich, sprężystością poskoków, ruchliwością oczów i doskonałem wyćwiczeniem języków.
— Kolor Mexique w białe ramaże! mówił jeden z tych młodych panów, rozwijając przed oczami dwóch kupujących kobiet jedną ze sztuk materyi.
— Panie przełożą może Mexiqe pur! — zawołał drugi.
— Albo gros-grains, vert de mer! jest to ostatniej mody...
— Oto są koronki Cluny do oszycia peplonów i wolantów, brzmiał dźwięczny głos męski przy drugim końcu stołu.
— Valansieny, Alansony, Briuże, Imitacye, Blondyny, Illuzye...
— Fay koloru Bismark! może trochę zbyt światły, zbyt voyant? Oto inny z ramażem czarnym.
— Bordeaux couleur sur couleur! Pani żąda czegoś lżejszego?
— Mosambique! sultan! kolor the chair! wyborny dla brunetek!
— Panie życzą sobie czegoś w pasy! W horyzontalne czy w perpendykularne?
— Oto jest materya w reyony! białe i różowe, efekt wyborny! bardzo voyant!
— Reyony popielate, zupełnie dystyngowane!
— Rzut błękitny na białem fond! dla osób młodych!
— Koronka na puf, albo na papiliona? Oto są barby — z brzegami dentelés i unis, które panie wolą?
— Panie kupią Bismark z ramażem? bardzo dobrze! ile łokci? piętnaście? nie! dwadzieścia?
— Panie przekładają barby z brzegami dantelowanemi? gust wyborny! czy na papiliona?
— Dla pani reyony popielate, a dla pani rzut błękitny na białem fon? po ile łokci?
Urywki te rozmów prowadzonych przez czterech młodych panów z czterema kupującemi paniami składały się na pewien, jeśli tak wyrazić się można, szczebiot, który wychodząc z ust mężczyzn, sprawiał efekt wcale niepospolity. Gdyby nie brzmienia głosów, które jakkolwiek przedziwnie ukształconemi modulacyami naśladowały miękko szelesty falujących materyi i ciche szmery rozwijanych koronek, niemniej przecież wychodziły z piersi męskich, zaopatrzonych wyraźnie przez naturę w dość potężne płuca i doskonale zbudowane organa głosowe, niepodobnaby nawet wpaść na domysł, aby owe ramaże, reyony, rzuty, fony, barby, wolanty, peplony, papiliony, aby cały ten szczebiot niezrozumiały wszelkiemu niepoświęconemu uchu, niesłychaną erudycyą w dziedzinie gałganków rozwijający, wychodzić mógł w istocie z ust mężczyzn — mężczyzn, tych przedstawicieli poważnej siły, poważnego myślenia i poważnego pracowania.
— Pani Ewelina D. wróciła! rozległ się po sklepie basowy głos, z otworu tuby wychodzący.
Marya Rudzińska szybko powstała.
— Zaczekaj tu pani chwilę, rzekła do Marty, rozmówię się wprzódy sama z właścicielką sklepu, aby w razie odmowy z jej strony nie narażać pani na nadaremną przykrość. Jeżeli jak mam nadzieję, wszystko pójdzie dobrze, przyjdę wnet po panią.
Marta z wielką wciąż uwagą przypatrywała się odbywającej się z dwóch stron długiego stołu manipulacyi sprzedawania i kupowania. Po bladych jej ustach przesuwał się od czasu do czasu uśmiech; bywało to wtedy, gdy poskoki sklepowych panów stawały się najsprężystszymi, fryzury najruchliwszemi i oczy najwymowniejszemi.
Marya Rudzińska tymczasem przebiegła szybko wschody puszystym zasłane kobiercem, dwie duże sale ostawione dokoła oszklonemi szafami i weszła do bardzo pięknie umeblowanego buduaru, w którym po kilku zaledwie sekundach dał się słyszeć szelest szybko sunącej po posadzce jedwabnej sukni.
— Ach! c’est vous, Marie! — zawołał dźwięczny, pieszczony, bardzo mile w ucho wpadający głosik niewieści i dwie białe zgrabne rączki pochwyciły w uścisk obie ręce Maryi. — Usiądźże, moja droga, usiądź, proszę cię! uczyniłaś mi prawdziwą niespodziankę! Jestem zawsze tak szczęśliwą, gdy cię widzę! Jakże ślicznie mi wyglądasz? A szanowny małżonek twój czy zdrów i zawsze tak wiele pracuje? Czytałam ostatni artykuł jego o... o... nie pamiętam już doprawdy o czem... ale prześliczny! A miluchna Jadzia, czy dobrze uczy się? Mój Boże! gdzie się to te czasy podziały, kiedyśmy z tobą, Maryniu, uczyły się także razem u pani Devrient! Nie wyobrazisz sobie, jak drogiem mi jest wspomnienie tych chwil, z tobą na pensyi spędzonych!
Zgrabna, wystrojona, trzydziestoletnia przeszło kobieta z bardzo misternym kokiem z tyłu głowy, bardzo regularnymi, choć nieco już zwiędłymi rysami twarzy i z ruchliwemi czarnemi oczami, ocienionemi brwią czarną i szeroką, wymówiła ten potok wyrazów szybko, bez odetchnięcia prawie, nie wypuszczając z dłoni swych rąk Maryi, która usiadła przy niej na kozetce palisandrowej, kosztownym adamaszkiem obitej. Mówiłaby pewno dłużej jeszcze, ale Marya przerwała jej mowę.
— Droga Ewelino! rzekła, przebacz, że skrócę tym razem powitanie moje z tobą i nie wdając się w żadne wstępy, zacznę rozmowę o interesie, który mi bardzo leży na sercu!
— Ty, Maryniu, masz do mnie interes? mój Boże! jakże jestem szczęśliwą! mów, mów co najprędzej, w czem ci mogę być użyteczną! Gotowam dla ciebie pójść pieszo na koniec świata...
— O, nie tak wielkiej ofiary żądać od ciebie będę, kochana Ewelino! zaśmiała się Marya, poczem dodała poważnie: poznałam niedawno pewną biedną kobietę, która wzbudziła we mnie bardzo żywe zajęcie...
— Biedną kobietę! z żywością przerwała właścielka bogatego sklepu, żądasz więc pewno, abym jej w czem dopomogła? O, nie zawiodłaś się na mnie, Maryniu! ręka moja otwartą jest zawsze dla tych, którzy cierpią!
Mówiąc ostatnie wyrazy, sięgnęła do kieszeni i wydobywszy z niej spory pugilares z kości słoniowej, miała już go otworzyć, ale Marya zatrzymała jej rękę.
— Nie o jałmużnę tu idzie, rzekła, osoba, o której chcę ci mówić, nie żąda i nie przyjęłaby może jałmużny... pragnie ona i poszukuje pracy...
— Pracy! podnosząc lekko czarne brwi, powtórzyła piękna pani Ewelina, cóż więc przeszkadza jej pracować?
— Wiele rzeczy, o których zbyt długoby mówić, poważnie odparła Marta i ujmując rękę dawnej towarzyszki nauk z prośbą i uczuciem w głosie, dodała: Do ciebie właśnie przybyłam Ewelino z prośbą, abyś jej dała możność pracowania.
— Ja... jej... możność pracowania? a to jakim sposobem, moja droga?
— Abyś ją przyjęła na pannę sklepową.
Brwi właścicielki sklepu podniosły się wyżej jeszcze. Na twarzy jej malowały się zdziwienie i zakłopotanie.
— Droga Maryo, zaczęła po chwili jąkając się i z widocznem zmięszaniem, to do mnie nie należy... w ogóle interesami tyczącymi się sklepu, zajmuje się mąż mój...
— Ewelino! zawołała Marya, dlaczego mówisz przedemną nieprawdę? Mąż twój jest właścicielem sklepu w obec prawa, ale ty zarządzasz interesami wspólnie z nim, więcej nawet od niego i wszyscy wiedzą dobrze, tembardziej ja wiem, że znasz się na interesach wybornie i masz dużo energii w przeprowadzaniu swych planów... dlaczegoż więc...
Ewelina nie pozwoliła jej dokończyć.
— A więc tak, tak, wymówiła z żywością, przykro mi było odmawiać twej prośbie, Maryniu, i chciałam wymówić się znalezionym na prędce pretekstem, zrzucić wszystko na mego męża... postąpiłam źle, nie byłam od razu otwartą, wyznaję, ale też droga Maryo, życzenie twoje najzupełniej niepodobnem jest do spełnienia, najzupełniej... najzupełniej.
— Dlaczego? dlaczego? pytała Marya z takąż samą żywością, z jaką przemawiała do niej Ewelina.
— Ależ dlatego, zawołała Ewelina, że w sklepie naszym kobiety nie zajmują się nigdy sprzedażą towarów, tylko mężczyzni.
— Ale dlaczegoż, dlaczego kobiety nie zajmują się tem, tylko mężczyzni? Czy trzeba umieć po grecku, albo módz giąć w palcach sztaby żelazne, aby...
— Ależ nie, nie! przerwała znow gospodyni domu, mój Boże, wprawiasz mię, droga Maryo, w prawdziwy kłopot. Jakże ci ja odpowiem na twoje: dlaczego?
— Czy należysz do osób, które nie zdają sobie sprawy z powodów swoich czynności?
— Ależ naturalnie, że nie należę do takich osób... gdybym do nich należała, nie mogłabym być tak jak jestem, czynną wspólniczką męża mego w przemysłowem przedsięwzięciu... oto widzisz dlatego że... że taki już zwyczaj.
— Znowu chcesz mię zbyć niczem, Ewelino, a jednak nie uda ci się to. Dawne koleżeństwo daje mi prawo do pewnej nawet względem ciebie niedyskrecyi. Powiadasz, że taki jest zwyczaj... ależ zwyczaj każdy musi mieć swoje przyczyny, leżące w interesach lub okolicznościach osób, które się go trzymają.
Gospodyni domu zerwała się z sofki i szybko parę razy przebiegła pokój. Długi ogon jej sukni szemrał, sunąc się po posadzce, na twarz jej, na której tu i ówdzie ukazywały się ślady nie dobrze startego pudru ryżowego, wybił się lekki rumieniec zakłopotania...
— Przypierasz mię do muru! zawołała stojąc przed Maryą, przykro mi będzie wymówić to, co wymówię... ale przecież ciebie bez odpowiedzi pozostawić nie mogę. Odpowiem ci: publiczność nasza nie lubi kobiet sprzedających w sklepie... przekłada nad nie mężczyzn.
Maria zarumieniła się trochę i wzruszyła ramionami.
— Mylisz się, Ewelino, zawołała, albo mówisz znowu nieszczerze; to być nie może...
— A ja ci powiadam, że tak jest... młodzi, dobrze ułożeni, przystojni sklepowi sprawiają dobry efekt, pociągają do sklepu nabywców a raczej nabywczynie...
Tym razem twarz Maryi zapłonęła wstydem i oburzeniem. Ostatnie przemogło.
— Ależ to szkaradzieństwo! zawołała, jeżeli mówisz prawdę, nie wiem już doprawdy czemu ją przypisać...
— I ja nie wiem czemu fakt ten przypisać należy, po prawdzie nie zastanawiałam się nigdy bardzo nad jego powodami... co mi do tego...
— Jakto... co ci do tego? Ewelino, przerwała znowu Marya, czyż nie rozumiesz, że stosując się do tego, jak powiadasz zwyczaju, schlebiasz jakiemuś złemu, nie wiem dobrze jakiemu mianowicie, ale najpewniej złemu...
Właścicielka sklepu stanęła na środku pokoju i wpatrzyła się w Maryą szeroko otwartemi oczami...
W oczach tych było wiele sprytu, nawet rozumu, w tej chwili jednak po powierzchni czarnych błyszczących źrenic przelatywały powściągane uśmieszki.
— Jakto? wymówiła powoli, czyż sądzisz, Maryo, że dla jakichś tam teoryi powinnam antrepryzę naszą, jedyny fundusz nasz i naszych dzieci narażać na straty, na niebezpieczeństwa?... Dobrze to wam literatom rezonować w ten sposób siedząc nad książką i piórem, my przemysłowcy musimy być praktycznymi...
— Czyliż przemysłowcy dlatego, że są przemysłowcami, uważać się mają za uwolnionych od uczuć i obowiązków obywatelskich? zapytała Marya.
— Wcale nie! z nowem uniesieniem zawołała właścicielka sklepu, toteż ani mąż mój ani ja nie uchylamy się nigdy od spełnienia tych obowiązków. Dajemy zawsze ile tylko możemy...
— Wiem o tem, że jesteście dobroczynnymi, należycie do wszystkich składek, filantropijnych projektów i zakładów, ale czyż tu o jałmużnę tylko idzie, o filantropią? Jesteście ludźmi zamożnymi, pod pewnym względem wpływowymi, powinniście brać inicyatywę we wszystkiem, co ma na celu poprawienie złych zwyczajów, prostowanie błędów społecznych.
Ewelina zaśmiała się z przymusem.
— Moja droga, rzekła, poprawianie i sprostowanie należy do takich ludzi jak mąż twój naprzykład... do uczonych, pisarzy, publicystów... My jesteśmy ludźmi ścisłego rachunku... najściślejsze zaś rachunki prowadzić musimy z publicznością, z jej gustami i wymaganiami... ona jest naszą panią, do niej należy byt nasz... pomyślność i przyszłość naszego przedsięwzięcia...
— Tak, z mocą rzekła Marya, i dlatego powinniście schlebiać jej bezsensownym kaprysom i bardzo podejrzanej czystości i podejrzanego smaku sympatyom... Aby cię za to coś powiedziała, zmartwić trochę przynajmniej, powiem ci, kochana Ewelino, że twoi sklepowi krygujący się i nakształt papug paplający o ramażach i papilionach doskonale śmiesznie wyglądają...
Ewelina parsknęła śmiechem.
— Wiem o tem! zawołała zanosząc się od śmiechu.
— I że gdybym była na twojem miejscu, ciągnęła Marta, doradziłabym tym panom, aby zamiast do jedwabiów i koronek wzięli się do pługa, siekiery, młota, kielni, lub czegoś podobnego. Dalekoby z tem przyzwoiciej wyglądali...
— Wiem o tem, wiem! śmiejąc się wciąż wołała gospodyni domu.
— A na miejsce ich, kończyła Marya, wzięłabym kobiety, które zbyt mało mają sił fizycznych, aby orać, kuć i kamienice wznosić...
Ewelina przestała nagle śmiać się i z wielką powagą spojrzała na Maryę.
— Droga Maryo! rzekła; ci ludzie potrzebują także zarobku i potrzebują go daleko niezbędniej, gwałtowniej niż kobiety... są oni przecież ojcami rodzin...
Tym razem Marya uśmiechnęła się.
— Moja droga, rzekła, muszę znowu odwołać się do praw koleżeństwa, aby ci powiedzieć, że machinalnie powtórzyłaś w tej chwili to, o czem mówiących słyszysz ciągle, a nad czem nigdy chyba nie zastanowiłaś się sama. Ci ludzie są ojcami rodzin, być może, ale kobieta, za którą wstawiałam się do ciebie, ma także dziecię, które wyżywić i wychować musi. Gdyby mnie naprzykład spotkało nieszczęście utracenia zacnego i drogiego człowieka, który nietylko daje mi szczęście serca ale pracą swą byt mi zabezpiecza, nie byłażbym matką i odpowiedzialną opiekunką mojej rodziny? Gdybyście oboje, mąż twój i ty, za lat kilka zeszli ze świata i jak bywa często nie pozostawili po sobie majątku, czyliż najstarsza córka wasza nie byłaby obowiązaną do podtrzymywania bytu, do starań około wychowania i pokierowania w świecie młodszego rodzeństwa?
Ewelina słuchała słów tych ze spuszczonemi oczami, trudno jej było widocznie zebrać się na odpowiedź. Niemniejszej jednak trudności doświadczała w odrzuceniu bez dostatecznych powodów prośby kobiety, z którą stosunek miłym znać był jej sercu, a może i pochlebiał jej miłości własnej. Niepospolity spryt malujący się w wyrazie twarzy jej i oczów poddał jej po chwili nową odpowiedź.
— Gdyby zresztą i nie to, rzekła podnosząc oczy, znajdujeszże droga Maryo przyzwoitem, aby młoda kobieta (protegowana twoja jest zapewne kobietą młodą) po całych dniach przebywała za jednym stołem z kilku młodymi ludźmi? Czy podobna okoliczność nie byłaby powodem zajść zgubnych dla niej, przykrych dla mnie a sklep mój narażających w obec publiczności na pewną kompromitacyę?
— Powtórzyłaś znowu Ewelino jeden z krążących po świecie komunałów. Obawiacie się, aby praca wspólnie z mężczyznami podejmowana nie nadwyrężyła cnoty i honoru kobiety, a nie obawiacie się, aby tego samego nie uczyniła bieda. Protegowana moja, jak nazywasz osobę, o jakiej mowa, przed trzema miesiącami utraciła męża, ma dziecię, które kocha, smutna jest, poważna, cała zajęta wyszukaniem dla siebie środków zarobkowania i jak o tem przekonałam się sama, bardzo uczciwa. Czyliż możesz przypuścić, aby kobieta w takiem zostająca położeniu, z takiemi uczuciami, wspomnieniami, z taką trwogą o jutro, mogła najlżejszą zwrócić uwagę na twoich wyelegantowanych pomocników? Zaręczam cię, że żadna myśl płocha nie postałaby w jej głowie...
— Droga Maryo! zawołała Ewelina, tego co powiedziałać, niczem dowieść niepodobna. Kobiety są tak płoche... tak płoche...
— Prawda, z powagą patrząc na dawną koleżankę swą odparła Marya, ale czyż odpychanie ich od wszelkiej pracy dobrem jest lekarswem na płochość? Raz jeszcze powtarzam ci Ewelino, że kobieta, o której mówię, nie jest teraz ani płochą ani nieuczciwą... jeżeli jednak żebrząc pracy jak jałmużny, od wielu drzwi odejdzie tak jak od twoich za chwilę odejść jej przyjdzie, nie ręczę wcale, jaką stanie się w przyszłości.
— Przypierasz mię znowu do muru! zawołała właścicielka sklepu, a więc dobrze, wierzę ci, że osoba którą się zajmujesz, jest wzorem i uosobieniem cnoty, powagi, uczciwości... ale czy również będziesz mi mogła zaręczyć, że posiada ona tego ducha porządku, tę umiejętność ścisłego rachunku, tę akuratność w stawieniu się do roboty i pełnieniu jej, która nie cierpi ani chwili zwłoki, ani cienia zaniedbania?
Teraz przyszła na Martę kolej zawahania się z odpowiedzią. Przypomniała sobie niepowodzenie, jakie z powodu niedostatecznej umiejętności spotkało Martę w nauczaniu i rysowaniu, przypomniała sobie własne słowa Marty przed kilku godzinami do niej wyrzeczone: „Nic nie uzbroiło mię przeciw ubóstwu, nic nie nauczyło pracy.“
Marya milczała, gospodyni domu przenikliwa i żywa jak iskra, pochwyciła w locie chwilę zakłopotania i wahania się towarzyszki.
— Mówiłaś przed chwilą, droga Maryo, że osobom zajmującym się sprzedażą towarów trzeba tylko umieć rozwijać, układać i mierzyć materye. Tak to się zdaje na pozór. W gruncie powinny one posiadać wiele innych przymiotów, jak naprzykład: przyzwyczajenie do jak najściślejszego porządku, jeden bowiem przedmiot nie na właściwem miejscu umieszczony, jedna fałda materyi źle zagięta, jeden zwój koronki niedbale rzucony sprawia zamięszanie w sklepie lub przyczynia mu ważne straty. Trzeba także, aby sklepowi umieli rachować i nie byle jak rachować, tam bowiem gdzie w każdej godzinie, minucie niemal wpływają sumy coraz nowe i coraz inne cyfry reprezentujące, opuszczenie jednego grosza stać się może przyczyną nieładu w rachunkach, którego my najpilniej strzedz się musimy; nakoniec i przedewszystkiem sklepowi powinni znać świat, ludzi, wiedzieć, w jaki sposób z kim się obejść, jak komu dogodzić, komu wierzyć na słowo, komu odmówić kredytu itd. Wszystkich przymiotów tych najczęściej pozbawione są kobiety. Nie przyzwyczajone do porządku, nieakuratne, dla przerachowania najdrobniejszej sumy nosić muszą w kieszeni tabliczkę mnożenia, niewinne trusiątka tylko co odczepione od spódniczki mamy, zaledwie śmieją podnieść oczy na twarze kupujących, nie wiedząc jak do nich przemawiać, co o każdym z nich myśleć, albo też puszczone samopas, rozhukane, roztrzepane pozują na lwice, wdzięczą się, mówią i postępują bez taktu narażając siebie na niesławę, zakład, w którym pracują niby, na kompromitacyę. Mężczyźni jakkolwiek śmiesznymi wydają się z powodu układu swego i zajęć nie zupełnie męskich, dla właścicieli sklepów są bardzo dogodnymi i użytecznymi. Dlatego może każdy sklep na większą skalę do usług swych używa mężczyzn, kto tylko zaś próbował zastąpić ich kobietami, źle na tem wyszedł. Kobiety, moja droga, nie są dziś jeszcze wychowane tak, aby pogodzić się mogły z surowością obowiązku, despotycznością cyfry i wymaganiami tak różnolitej społeczności, jaką jest społeczność kupujących.
Właścicielka sklepu przestała mówić i z pewnym tryumfem patrzyła na swą towarzyszkę. Miała w istocie do tryumfowania słuszną przyczynę. Marya Rudzińska stała ze spuszczonemi oczami, z wyrazem smutku na twarzy i milczała. Ewelina wzięła jej rękę.
— No powiedz mi, droga Maryo, rzekła, powiedz szczerze: czy możesz ręczyć za to, że twoja protegowana jest osobą porządną, akuratną, biegłą w rachunkach, pełną taktu i znajomości ludzi, tak jak ręczyłaś, że jest ona uczciwą?
— Nie, Ewelino, z trudnością wymówiła Marya, za to ręczyć nie mogę.
— A teraz, z coraz większą żywością nacierała na towarzyszkę właścicielka sklepu, powiedz mi, czy możecie wy ludzie teoryi i rozumowań sprawiedliwie wymagać od nas, ludzi rachuby i praktyczności, abyśmy przez filantropią, przez, jak mówiłaś, inicyatywę obywatelską, przyjmowali do zakładów naszych osoby do interesów niezdatne, a przez to narażali się na kłopoty, straty, całkowity może upadek naszych przedsiębiorstw? Powiedz mi, czy ktokolwiek może słusznie wymagać od nas tego?
— Zapewne że nie, wyjąkała Marya.
— Widzisz więc, rzekła Ewelina, że powinnaś mię mieć za usprawiedliwioną jeśli życzeniu twemu zadość nie uczyniłam. Fakt wytrącenia z dziedziny przemysłu kobiet ubogich jest zapewne smutny, ale na konieczność jego i nieuniknioność składają się tak kaprysy i nie zupełnie jasne instynkta koboet bogatych żądnych rozrywki i Bóg wie jakich wrażeń, jak niedołężność, płochość, płytkość kobiet ubogich, potrzebujących pracy a pełnić ją nie umiejących. Kiedy pierwsze porozumieją i wyszlachetnieją, a drugie okażą się lepiej przygotowanemi do pełnienia zajęć ścisłych i obowiązkowych, wtedy odprawię moich subjektów, a ciebie poproszę, abyś na ich miejsce wybrała dla mnie z liczby twych protegowanych panny sklepowe.
Przy ostatnich słowach Ewelina D. z cechującą ją żywością ucałowała Maryę w oba policzki.
Siedząca w sklepie kobieta w żałobie usłyszała szelest sukni i kroków swej chwilowej opiekunki wtedy, gdy ta znajdowała się jeszcze u szczytu wschodów. Słuch jej był znać wyprężony, niecierpliwość wielka. Powstała i zatonęła oczami w twarzy zstępującej ze wschodów kobiety. Po kilku sekundach patrzenia ręka jej zadrżała lekko i oparła się o poręcz krzesła. Ze spuszczonych oczów Maryi i żywych rumieńców, które wystąpiły na jej policzki, odgadła wszystko.
— Pani! zbliżając się do Maryi rzekła z cicha, oszczędź sobie przykrości opowiadania mi szczegółów. Nie przyjęto mię... wszak prawda...
Marta potwierdzająco skinęła głową i w milczeniu uścisnęła dłoń Marty. Wyszły ze sklepu i stanęły na szerokim chodniku ulicy. Marta była bardzo bladą. Możnaby rzec, że ogarnął ją chłód dolegliwy, bo drżała trochę pod futrzanem okryciem, i że wstydziła się czegoś głęboko, bo nie mogła oderwać oczu od kamieni chodnika.
— Pani! pierwsza odezwała się Marya, Bóg widzi, jak mocno boli mię niemożność dopomożenia ci na twej trudnej drodze. Z jednej strony zapiera ci ją własne twe niedostateczne przygotowanie, z drugiej obyczaj, brak inicyatywy, zła sława, której używają kobiety pracownice...
— Rozumiem, zwolna i cicho wyrzekła Marta, nie przyjęto mię tu, bo opiera się temu zwyczaj, bo nie obudzam zaufania...
— Daj mi pani swój adres, unikając odpowiedzi rzekła Marya, może dowiem się o czemś dla pani pożytecznem, może będę kiedy mogła być jej pomocną...
Marta wymieniła nazwę ulicy i numer domu, w którym mieszkała, potem, podnosząc oczy, w których malowała się gorąca wdzięczność, obie ręce wyciągnęła ku dobrej kobiecie, chcąc ująć i uścisnąć jej dłonie.
Zaledwie jednak ręce dwóch kobiet połączyły się, Marta usunęła żywo swoją i cofnęła się o parę kroków. Marya Rudzińska wsunęła jej w dłoń tę samą kopertę z liliowymi brzeżkami, której ona dwa tygodnie temu przyjąć od niej nie chciała.
Marta stała chwilę nieporuszona, przedchwilowa bladość jej ustąpiła przed płomiennym rumieńcem.
— Jałmużna! szepnęła, jałmużna! i razem z tym wyrazem stłumiony jęk i głuche jakieś łkanie wstrząsnęły jej piersią. Nagle zaczęła biedz szybko w stronę, w którą poszła Marya. Fala przechodniów płynąca nieustannie chodnikiem, zakrywała przed nią osobę, którą dogonić pragnęła, i utrudniała gonitwę. Na rogu ulicy dopiero Marta ujrzała skręcając w przeciwną stronę dorożkę, a w niej siedzącą Maryę.
— Pani! zawołała.
Głos jej był słaby, głuchy; przytłumił go, zdławił całkiem gwar i turkot uliczny.
Kobieta obdarzona litościwą ręką skierowała się ku Śto-Jerskiej ulicy, z zamiarem zapewne zwrócenia daru, który gorącym rumieńcem upokorzenia piętnował jej czoło. Krok jej szybki zrazu i gorączkowy, po chwili jednak stawał się coraz powolniejszym i mniej pewnym. Czy wzruszenia moralne, jakich tyle doświadczyła w dniu tym, zachwiały jej fizyczną siłą? Czy może ogarniał ją namysł jakiś głęboki, jakieś wahanie się wewnętrzne wstrząsało zamiarem, który powzięła była przed chwilą? Ściskała w dłoni delikatną kopertę, w której szeleściło parę wartościowych papierków, na rogu ulicy Śto-Jerskiej stanęła. Stanęła i przec chwilę pozostała nieruchoma, ręką oparta o róg muru, z twarzą bladą i pochyloną nizko. Nagle zwróciła się w inną stronę i podążyła ku swemu mieszkaniu.
Duma i trwoga stoczyły w niej walkę ciężką, rozdzierającą, w której pierwsza uległa drugiej. Młoda i zdrowa, niczem jeszcze nie sterana i nie znużona, łaknąca pracy wszystkiemi siłami i pożądaniami swej istoty, Marta przyjęła jałmużnę. Nie przyjęłaby jej może, uczucie godności osobistej nie ustąpiłoby w niej może przed obawą nędzy, gdyby była samą na świecie. Ale u szczytu wysokiej kamienicy, pomiędzy czterema nagiemi ścianami dziecię jej drżało od zimna, tęsknemi oczami spoglądało w okopconą głębię pustego komina, bladością twarzyczki, zapadnięciem policzków, chorobliwą szczupłością drobnego ciałka, wzywało obfitszego pożywienia...
I był to w życiu młodej kobiety dzień bardzo ważny, lubo ona z ważności jego nie zdawała sobie może dokładnej sprawy. Był to dzień, w którym po raz pierwszy przyjęła ona jałmużnę, a więc skosztowała tego chleba, który gorzki dla starców i kalek, trującym jest i rozkładającym jadem dla młodych i zdrowych.
Tego wieczora w izbie na poddaszu palił się na kominie wesoły ogień, przy stole nad talerzem pełnym rosołu siedziała Jancia. Po raz pierwszy oddawna, dziecię to doświadczało przyjemnego poczucia ciepła i zajadało ze smakiem starannie sporządzoną, posilną potrawę. Toteż duże czarne oczy dziewczynki przenosiły się z kolei to na ozłoconą promieniem głębię komina, to na leżącą obok talerza krajankę chleba powleczoną warstewką masła, a usta jej nie zamykały się ani na chwilę. Marta siedziała przed ogniem w postawie nieruchomej; profil jej rysujący się na czerwonawem tle płomienia surowy był i zamyślony. Oczy jej błyszczały suchym połyskiem, brwi zbiegły się i utworzyły pośród białego czoła głęboką bruzdę.
Przed nią zawieszona w pustej przestrzeni stała postać kobieca ze śmiertelną trwogą na twarzy, z rumieńcem wstydu na czole, z załamanemi rękami. Postać ta była własną jej postacią odbitą w źwierciadle jej wyobraźni. Tyżeś to jest, mówiła w myśli Marta do zjawiska wyłonionego z własnego jej ducha, tyżeś to jest tą samą kobietą, która tak pięknie przyrzekała sobie i dziecięciu swemu, że pracować będzie, że wytrwałością, energią drogę sobie pomiędzy ludźmi utoruje i miejsce pod słońcem zdobędzie. Cóżeś od chwili owych bohaterskich postanowień uczyniła? Jak spełniłaś obietnicę, w głębinach ducha daną drogim cieniom ojca tego dziecięcia?
Postać niewieścia zakołysała się w przestrzeni na wzór gałęzi wiotkiej, miotanej wicharmi; za całą odpowiedź silniej załamała dłonie i drżącemi usty szepnęła: Nie potrafiłam! nie umiem! O, niedołężna istoto! zawołała w myśli Marta, jesteśże godną nosić nazwę człowieka, skoro głowa twa tak bezmyślna, że nie wie dobrze, co sądzić o sobie samej, ręce tak słabe, że nie zdołają osłonić opieką jednej drobnej, biednej główki dziecięcej! Za cóż więc ludzie szanowali cię kiedyś? Możeszże teraz szanować samą siebie?
Zawieszona w przestrzeni postać kobieca rozplotła dłonie i zakryła niemi twarz swoją, która schyliła się nizko.
Z suchych dotąd oczów Marty łzy potoczyły się gorącym strumieniem i bujnemi kroplami przeciekały przez palce, którymi sobie twarz przysłoniła.
— Ty płaczesz, mamo! zawołała mała Jancia i zerwała się z krzesła. Stanęła przed matką, oczami wpół zdziwionemi, wpół rozżalonemi patrzała na nią chwilę, aż nagle osunęła się na ziemię, drobnemi ramionami objęła jej kolana i pocałunkami okrywać zaczęła nogi jej i ręce. Marta odjęła dłonie od twarzy i kilka sekund siedziała jak skamieniała. Słodkie pocałunki ust dziecięcych paliły ją jak ślizgające się po ciele węże zgryzoty, gorąca miłość tej drobnej, u kolan jej klęczącej istotki rozrywała jej serce i na torturach rozciągała sumienie...
Pochyliła się, wzięła dziecię w objęcia, po kilka razu przycisnęła usta do czoła jej i policzków, potem zerwała się z siedzenia, poskoczyła ku oknu i upadając na kolana wzrok i ręce podniosła ku kawałkowi nieba, którego tło ciemne i głębokie błyszczało gwiazdami.
— Boże! zawołała głośno prawie, daj mi miejsce na ziemi! małe, biedne choćby miejsce, ale na którem pomieścićbym się mogła wraz z dzieckiem mojem! Nie pozwól, abym omdlała i bezsilna po raz drugi jeszcze przyjąć musiała jałmużnę, abym nie spełniła macierzyńskiego obowiązku, utraciła spokój sumienia i szacunek dla samej siebie!
Zaiste! prośby, które kobieta ta zanosiła do nieba niedorzecznie, niesprawiedliwie wymagającemi były, nieprawdaż, czytelnicy? Nie żądała ona wprawdzie zasiadać na ministerialnem krześle ani imienia swego głosić po świecie stugębną sławą ani w wyuzdanej swobodzie używać zabronionych rozkoszy, ale pragnęła żyć i jedynej istocie, którą kochała, na ziemi życie kawałkiem chleba podtrzymać, pragnęła uniknąć doli żebraczej i módz przed samą sobą wstydem nie płonąć... Jakże ambitną była, zazdrośną, pożądliwą i w pożądaniach swych rozuzdaną! nieprawdaż?
Zwyciężyła siebie znowu, zgnębiła i do milczenia zmusiła szarpiące ją: wstyd, żal, trwogę, powstała z klęczek ze spokojną twarzą, rozpłakaną dziewczynkę wzięła na swe kolana i cichym, łagodnym głosem opowiadać zaczęła ulubioną jej bajeczkę. Posiadała ona w sobie widocznie sporą sumę sił ducha i woli. Miałyżby siły te pozostać dla niej bez użytku, posługiwać jej tylko w walkach uczuć a giąć się kornie i upadać bezwładnie pod wrogą mocą niedołężności głowy i rąk, uciążliwości otaczających ją żywiołów zewnętrznych?
Przez całą długą noc zimową Marta nie zamykającemi się ani na chwilę oczami patrzała w ciemność zalegającą izbę, machinalnie ścigała uchem spokojny oddech śpiącego obok niej dziecka i myślała nad tem, co jej jutro czynić wypada.
Nazajutrz około południa kobieta w żałobie wchodziła do niezbyt wielkiego lecz bardzo wytwornego magazynu, za którego oknami zwieszały się bufiaste kobiece suknie, i nakształt roju motylów, najrozliczniejszemi barwami migotały zgrabne kapelusiki i malutkie czepeczki. Był to magazyn, w którym niegdyś Marta zaopatrywała się zwyczajnie w przedmioty do stroju potrzebne.
Na odgłos dzwonka, który zakołysał się u drzwi, z przyległego pokoju wyszła kobieta młoda jeszcze z piękną kibicią i bardzo przyjemną twarzą. Spojrzawszy na Martę uśmiechnęła się i ukłoniła bardzo uprzejmie. Znać poznała dawną swą klientkę i widziała ją znowu u siebie z przyjemnością.
— Jakże dawno pani u nas nie była, z jednostajnie uprzejmym uśmiechem rzekła właścicielka sklepu, wnet jednak szybkiem spojrzeniem orzucając żałobną suknię Marty dodała: Mój Boże! słyszałam o nieszczęściu, które panią spotkało. Znałam przecież dobrze p. Świckiego!
Wyraz boleści przesunął się po twarzy młodej wdowy. Dźwięk nazwiska człowieka ukochanego i utraconego ostrzem sztyletu drasnął świeżą ranę jej serca. Nie wolni jej było przecież utrzymywać się długo śród drogi i bezczynnie słuchać rozmawiających w jej wnętrzu głosów, żalów i wspomnień.
— Pani! rzekła, podnosząc oczy na stojącą przed nią kobietę, dotąd przychodziłam tu zwykle, aby nabywać różne rzeczy, teraz przychodzę do pani z prośbą, abyś chciała nabyć u mnie czas mój i pracę rąk moich.
Mówiąc to poskromiła drżenie głosu i na bladych ustach swych wymogła uśmiech.
— Szczerze pragnęłabym stać się pani w czem użyteczną, ale... nie zrozumiałam dobrze znaczenia słów jej.
— Czy nie przyjmiesz mię pani do zakładu swego na szwaczkę?
Właścicielka magazynu usłyszawszy słowa te, nie wydawała się wcale zdziwioną ani zmięszaną, nie zmieniła wyrazu twarzy pełnego uprzejmości i współczucia. Przez chwilę stała w milczeniu namyślając się, potem wskazała ręką na drzwi przyległego pokoju i bardzo grzecznie rzekła:
— Chciej pani wejść do pracowni; będziemy tam mogły wygodniej pomówić o interesie.
Pracownia przytykająca do magazynu zawierała się w dość dużej sali, w której przy stole pod oknami umieszczonym, mnóstwem wstążek, koronek, piór, kwiatów i kawałków materyi zarzuconym, siedziały trzy młode kobiety sporządzające kapelusze, stroiki na głowę i ozdoby do sukien delikatnego obrobienia wymagające. W głębi sali rozległ się turkot dwóch maszyn do szycia, nad któremi pochylały się także dwie postacie kobiece, pośrodku zaś stał stół cały okryty tablicami kroju i wielkimi kawałami sukien, płócien, batystów, muślinów, pośród których błyszczały stalowe nożyce, w ołów oprawne kredki i ołówki. Wszystkie kobiety znajdujące się w pracowni pilnie zajęte były swemi robotami, jedna z nich tylko przy wejściu Marty podniosła głowę z nad maszyny; popatrzała na wchodzącą i spotkawszy się z jej wejrzeniem oddała jej grzeczny ukłon.
Właścicielka magazynu wskazała Marcie krzesło przy jednym ze stołów umieszczone, poczem zwróciła się do młodej panny, która w tej chwili właśnie przypinała bogate strusie pióro do aksamitnego kapelusza:
— Panno Bronisławo! rzekła, pani ta życzy sobie pracować u nas. Zdaje mi się, że okoliczności składają się bardzo szczęśliwie. Wczoraj właśnie mówiłyśmy z panią, że jedna jeszcze para rąk byłaby nam bardzo użyteczną.
Panna w ten sposób wezwana i widocznie pomiędzy pracownicami magazynu pierwsze miejsce zajmująca, powstała i zbliżyła się do stołu.
— Tak, pani, rzekła, od oddalenia się panny Leontyny jedna z maszyn pozostaje bezczynną. Panna Klara i panna Krystyna nie mogą wydołać szyciu. Mnie także nie sposób zająć się krojem tyle ile trzeba, ponieważ muszę dyrygować wyrabianiem kapeluszy. Robota opóźnia się, zamówienia nie spełniają się we właściwej porze.
— Masz pani zupełną słuszność, po chwili namysłu odpowiedziała właścicielka sklepu, myślałam już o tem sama. A ponieważ pani Świcka przybyła tu z chęcią pracowania u nas, zdaje mi się iż nic nie przeszkadza, abym mogła spełnić życzenie osoby, która w innej porze była na nas łaskawą.
Panna Bronisława skłoniła się grzecznie.
— Zapewne, rzekła, jeżeli tylko pani zna się na kroju... Słowa te wymówione były tonem pytania. W tej samej chwili jedna z maszyn umilkła, a siedząca przy niej młoda kobieta podniósłszy głowę z widoczną uwagą zaczęła przysłuchiwać się rozmowie.
Trzy osoby, stojące przy wielkim stole pośrodku sali umieszczonym, milczały chwilę. Właścicielka magazynu i jej pomocnica z wyrazem pytania patrzały na Martę; Marta wiodła wzrokiem po rozpostartych na stole tablicach kroju, od góry do dołu zakreślonych czarnemi linijkami, kropkami, wężykami, które biegnąc wzdłuż i wszerz arkusza, krzyżując się, zbiegając, rozbiegając, zakreślając najrozmaitsze figury geometryczne przedstawiały nieumiejętnemu oku chaos do rozwikłania niepodobny.
Powieki Marty podniosły się zwolna i ciężko. Nie mogę, rzekła, przyznawać się do umiejętności, której nie posiadam, byłoby to z mej strony nieuczciwością i zresztą nie przydałoby się na nic. Krój znam trochę, ale bardzo mało, o tyle, aby módz wykroić kołnierzyk, może koszulę... sukien, okryć a nawet wytworniejszej trochę bielizny krajać nie potrafię...
Właścicielka magazynu milczała, ale po ustach panny Bronisławy przeleciał niechętny trochę uśmieszek...
— To dziwne! rzekła zwracając się do naczelniczki zakładu, mnóstwo osób żąda zajmować się szyciem a tak trudno znaleść kogoś, ktoby był biegły w krajaniu. Jest to przecież podstawa całej roboty.
Tu biegła i niewątpliwie wysoko opłacana szwaczka zwróciła się do Marty:
— Co zaś do samego szycia? wymówiła pytającym znowu tonem.
— Szyć umiem nieźle, odrzekła Marta.
— Na maszynie, zapewne.
— Nie, pani, na maszynie nie szyłam nigdy.
Panna Bronisława zesztywniała, założyła ręce na piersi i stała w milczeniu. Właścicielka magazynu wyglądała też w tej chwili sztywniej i chłodniej trochę niż wprzódy.
— Prawdziwie... zaczęła po chwili jąkając się i z trochą zmięszania, jestem prawdziwie bardzo zmartwioną... potrzebowałam głównie osoby zdatnej do kroju... zresztą i do szycia, ale na maszynie... u nas nie szyje się inaczej jak na maszynie.
I znowu pomiędzy kobietami stojącemi przy stole panowała chwila milczenia. Usta Marty drżały trochę, na twarzy jej gorące rumieńce mieniły się z bladością.
— Pani, wymówiła podnosząc oczy na właścicielkę magazynu, czy nie mogłabym nauczyć się... pracowałabym tymczasem darmo... byleby módz nauczyć się...
— To niepodobna! ostrym trochę tonem zawołała panna Bronisława.
— To trudno, przerwała właścicielka magazynu i grzeczniejsza od swej domownicy mówiła dalej. Sporządzamy różne ubiory po większej części na zamówienia z materyałów kosztownych, do nauki i wprawiania się służyć nie mogących... roboty wykonywać musimy śpiesznie, bo i tak z przyczyny niedostatku doskonale ukształconych pracownic, czujemy trochę brak dostatecznej ilości rąk i opóźniamy się... co przynosi nam straty i nieprzyjemności. Dlatego możemy przyjmować takie tylko pracownice, które są dostatecznie już przygotowanemi... Bardzo żałuję, niech pani wierzy, iż bardzo żałuję nie mogąc spełnić jej żądania...
Wtedy dopiero gdy właścicielka magazynu kończyła te słowa, maszyna, która umilkła była przy rozpoczęciu się rozmowy, zaturkotała znowu. Schylona nad nią kobieta łzę miała w oku.
Marta po wyjściu z magazynu skierowała się nie ku mieszkaniu swemu, ale w inną zupełnie stronę. Z wyrazu twarzy jej poznaćby można, że szła bez celu, ręce jej zasunięte były w rękawy okrycia i ściśle z sobą zwarte. Marta doświadczała wciąż bezwiednego, lecz gwałtownego pragnienia podniesienia w górę splecionych dłoni i ściśnięcia niemi głowy, która płonęła i ciężyła jej niewymownie. W głowie tej była zrazu jedna tylko myśl powtarzająca się z uporczywą nieustannością i nadzwyczajną szybkością: nie umiem! Myśl ta roztrzeliwała się na tysiące błyskawic, na tysiące sztyletów, które przeszywały mózg, kłuły w skronie i ostrzami spuszczały się aż na dno piersi. Po kilku minutach Marta pomyślała: zawsze i wszędzie to samo...
Przez chwilę nie myślała znowu o niczem a raczej bezwiednie już, ale nieustannie powtarzała w myśli: nie umiem!
Nagle wróciła do przedchwilowego twierdzenia i dodała doń pytanie: — Co to jest, co idzie za mną zawsze i wszędzie, wypycha mię zewsząd?...
Potarła dłonią czoło i sobie samej odpowiedziała.
— Wszędzie i zawsze idę ja sama ze sobą i sama siebie wypycham zewsząd...
Zdobyła się na wysilenie wielkie, aby módz myśleć, i sięgnęła w przeszłość, poczynając od owej chwili, w której w salonie informacyjnego bióra siadała do fortepianu, aby niefortunnie zagrać niefortunną prière d’une vierge, aż do tej ostatniej, w której stojąc w pracowni bogatego magazynu na zadawane jej pytania odpowiadać musiała: nie potrafię!...
— Zawsze to samo! powtórzyła w myśli, wszystkiego po trochu, nic gruntownie i do dna... wszystko dla ozdoby lub drobnych wygódek życia, nic dla jego użytku...
Kilkanaście słów tych wymożonych na umyśle, oplątanym jak siecią jednem słowem, nie umiem! zmęczyły ją. Dnia tego wychodząc z domu była tak stroskaną, tak zajętą, rozgorączkowaną niemal nowym powziętym planem, że nie pomyślała o przyjęciu posiłku. Patrząc na Jancię wypijającą zwykłą swą poranną szklankę mleka, czuła nawet pewien wstręt do jedzenia. Targana wciąż i raniona w niej strona moralna oddziaływała na fizyczną. Nogi chwiały się pod nią, serce uderzało z mocą i szybkością niezwyczajną, chociaż szła zwolna. Teraz tylko po głowie jej szamotało się nowe pytanie zawarte zrazu w krótkiej formule: dlaczego? Po chwili do wyrazu tego przyrastać poczęły inne wyrazy bezwładne zrazu, potem szykujące się w pewien logiczny wątek myśli. — Dlaczego... tak jest? pytała samą siebie młoda kobieta, dlaczego ludzie wymagają odemnie tego, czego nikt mi nie dał? Dlaczego nikt mi nie dał tego, czego dziś ludzie wymagają odemnie?
W tej chwili Marta drgnęła, uczuła, że ktoś dotknął z lekka jej ramienia.
— Czy pani pozwoli, abym przypomniała się jej znajomości? zadźwięczał za nią łagodny, nieśmiały nawet trochę, głos kobiecy.
Marta odwróciła się i zobaczyła tę samą kobietę, która przy wejściu jej do pracowni magazynu podniosła głowę z nad maszyny i oddała jej grzeczny ukłon, a potem szyć przestała i z uwagą przysłuchiwała się rozmowie o losie jej stanowiącej. Była to osoba nieładna i wcale niepokaźna, dość zgrabna, jednak jak każda prawie Warszawianka, bardzo porządnie ubrana, z wyrazem rozsądku i dobroci na ospą oszpeconej twarzy.
— Pani nie poznaje mię może, postępując obok Marty mówiła panna, jestem Klara, pracuję w magazynie pani N. od pięciu lat blizko, szyłam kiedyś suknie dla pani i odnosiłam je pani na Graniczną ulicę.
Maria patrzała na postępującą obok niej kobietę omglonemi oczami. — W istocie, przypominam sobie, wymówiła po chwili z trudnością.
— Przepraszam panią, że jestem tak śmiała i zaczepiam panią na ulicy, ciągnęła dalej Klara, ale pani byłaś dla mnie kiedyś tak dobrą i grzeczną... miałaś taką śliczną, malutką córeczkę... czy córeczka pani...
Zawahała się z dokończeniem pytania, ale Marta myśl jej odgadła.
— Dziecko moje, rzekła, żyje...
Ostatni ten wyraz wyrwał się z ust jej mimowoli zapewne, bo szybko i niewyraźnie, zadźwięczała w nim jednak gorycz taka, jakiej dotąd w głosie jej nie było nigdy. Klara milczała chwilę, jakby namyślając się, potem rzekła:
— Słyszałam o śmierci pana Świckiego i zaraz pomyślałam, jak też to pani da sobie radę na świecie... a jeszcze z dzieckiem. Ucieszyłam się bardzo, zobaczywszy panią przechodzącą do naszego magazynu i myślałam, że pani pracować z nami będzie. To byłoby bardzo dobrze, bo pani N. jest dobrą, i płaci nieźle... panna Bronisława tylko trochę kapryśna i czasem fonfry stroi, ale kiedy człowiek biedny, to musi przecież znieść czasem cokolwiek... byle robota była. To też było mi przykro, bardzo przykro, jak posłyszałam, że pani N. odmawia pani roboty... przypomniałam sobie zaraz moją biedną Emilkę... Ostatnie słowa szwaczka wymówiła ciszej i jakby do siebie, ale Marta uderzona niemi była więcej niż wszystkiemi poprzedzającemi.
— Któż to taki, ta biedna Emilka, panno Klaro? zapytała młoda wdowa.
— To moja siostra cioteczna, o parę lat odemnie młodsza. Moja matka i jej matka były rodzonemi siostrami, ale jak często bywa nie jednostajne miały dole. Jej matka wyszła za urzędnika, moja za rzemieślnika. Kiedy dorastałyśmy obie, Emilka była panienką a ja prostą dziewczyną. Do tego jeszcze ona była ładną, a mnie ospa do reszty już zeszpeciła, kiedym jeszcze miała lat dwanaście. To też ciotka bywało mówiła zawsze, Emilce dam edukacyą a potem za mąż ją wydam dobrze... trzymała do niej guwernantkę na początki, potem na jakąś małą pensyjkę posyłała. Moja matka martwiła się naprzód okropnie, że mię ospa tak zeszpeciła, ale ojciec nie bardzo martwił się. — To i cóż? mówił, brzydka będzie; za mąż nie pójdzie, wielka bieda! albo to jeden mężczyzna nie żeni się, a dlatego żyje na świecie i nie bardzo mu źle! Moja matka odpowiadała: — Mężczyzna to co innego! broń Boże czego na nas, to Klara nie wyszedłszy za mąż z głodu umrze! Ale ojciec zamiast martwić się tak jak matka, śmiał się a czasem i gniewał się. — Oj, wy baby, baby! mówił, u was tak, jak tylko za mąż nie pójdzie, to i z głodu umrze! Albo to dziewczyna rąk nie ma, czy co? A trzeba wiedzieć, że sam był cieślą i lubił chwalić się swoją siłą. Bywało mówił: — Ręce panie, to grunt! Głowę Pan Bóg jednemu daje, drugiemu nie daje, ręce każdy ma! — Miałam tedy lat trzynaście kiedy rodzice zaczęli posyłać mię na naukę do szwalni, naturalnie że płacili na mnie i dużo płacili, ale też chwała Bogu nauczyłam się wszystkiego czego trzeba...
— I długo pani uczyłaś się? zapytała Marta, która z coraz większem zajęciem słuchała prostego opowiadania szwaczki.
— O! uczyłam się dobre trzy lata! odpowiedziała panna Klara, a i potem jeszcze odrazu zarabiać nie mogłam tylko cały rok pracowałam darmo w magazynie, aby tylko wprawić się w krajanie, w szycie na maszynie i nabrać gustu. Teraz za to umiem już tyle, że mogłabym sama założyć szwalnią albo magazyn, gdybym miała pieniądze, bo na to trzeba mieć choć trochę pieniędzy... ale trzy lata temu ojciec nas odumarł, oprócz mnie zostało przy matce dwóch młodszych braci, z których jeden terminuje u stolarza, a drugi do szkół chodzi... za naukę obydwóch trzeba płacić a i matce, niemłodej już kobiecie, jaką taką dać wygodę...
— I pani sama pracujesz na to wszystko?
— Prawie sama, bo po ojcu został się nam tylko mały domek na Solnej, w którym mieszkamy... no to już za mieszkanie płacić nie potrzebujemy... zresztą pani N. płaci mi dobrze i jakoś tem co od niej biorę, łatamy się jako tako, żeby i wyżyć i braci w świecie pokierować.
— Mój Boże! zawołała Marta, jakaś pani szczęśliwa!
— Tak, odrzekła Klara, po prawdzie nie bardzo to wesołe życie, siedzieć tak po całych dniach przy robocie i tylko w niedzielę albo święto na świat boży wychodzić, ale kiedy pomyślę sobie, że robota moja daje sposób do życia matce i jaką taką przyszłość zapewnia braciom, czuję się bardzo szczęśliwą i wielką mam litość nad temi, którzy jak bywało ojciec mój mówił, ani głowy ani rąk nie mają. Com się ja nie namartwiła nad tą Emilką, com ja nie napłakała się z jej przyczyny...
— Czy nie wyszła za mąż? zapytała Marta.
— Ot tak, jakoś się stało, że choć miała edukacyą i była ładną, za mąż nie wyszła. Ojciec jej stracił posadę i ze zgryzoty zaniemógł, do tego czasu jeszcze leży w łóżku biedaczysko ni to żywy ni to umarły. Matka także chorowita i prawdę mówiąc, kapryśna kobieta, zgryźliwa; oprócz Emilki ma jeszcze w domu młodszą córkę i syna, z którymi nie ma co zrobić, bo za naukę wszędzie płacić trzeba, a tu w domu bieda, głód nietylko co... Emilkę ciotka zaczęła odrazu pędzić do pracy jak tylko zubożeli, ale oprócz tego, że dziewczynie rozbałamuconej balami i strojami nie chciało się wziąść do pracy, pokazało się, że ta wielka edukacya, którą jej ciotka dawała, nie dała jej ani głowy ani rąk. Chciała być nauczycielką, ale gdzie tam! brząkać brząka na fortepianie i po francusku podobno nieźle mówi, ale jak przyszło do uczenia, ani w ząb... nikt jej nie chciał... dostała była dwie lekcye po 40 groszy za godzinę a i te prędko jakoś straciła...
Zresztą nic dobrze nie umie... gdzie tylko udała się prosząc o robotę, odprawiali ją z kwitkiem, a tu matka w domu gryzie za próżniactwo, chory ojciec w łóżku stęka, brat bąki zbija po ulicach i tylko patrzeć, jak złodziej z niego będzie, siostra z nudów i ze złości kłóci się z całą familią, jeść czego nie ma ani w piecu czem zapalić... Emilka ma dobre serce, to też martwiła się okrutnie, wymizerniała, myśleliśmy, że już suchot dostanie, aż dwa miesiące temu dopiero znalazł się zarobek...
— Znalazł się jednak! zawołała Marta i odetchnęła głęboko, jakby z piersi jej zsunął się tłoczący jakiś ciężar. Gdy słuchała historyi biednej nieznanej dziewczyny, zdawało się jej, że ktoś opowiada dzieje kilku ostatnich przez nią samych przeżytych miesięcy. Podobieństwo smutnej doli tej do własnego jej losu budziło w niej palące współczucie i ciekawość. Klara przecież milczała chwilę. Po namyśle dopiero i lekkiem jakby wahaniu się nieśmiałym trochę głosem zaczęła mówić.
— Kiedy pani wyszła z naszego magazynu, starałam się ją dopędzić na ulicy... na szczęście jest to pora, w której codzień idę do domu na dwie godziny, aby obiad zjeść i matce w uporządkowaniu kuchni dopomódz... potem wracam znowu na pięć godzin do magazynu... Otóż wybiegłam za panią, aby pani powiedzieć, że jeżeli... jeżelibyś pani wypadkiem... w takiem samem znajdowała się położeniu, w jakiem dwa miesiące temu była moja biedna Emilka, to może... możebyś pani zgodziła się pracować tam, gdzie ona teraz pracuje...
Nieśmiałość, z jaką słowa te wymówionemi były, uprzedzała już z góry, że zawierająca się w nich propozycya nie była arcyświetną. Ale Marta szybko i jakby z długiego snu zbudzona pochwyciła rękę szwaczki.
— Panno Klaro, zawołała, mów pani, mów prędzej, na wszystko zgodzę się, na wszystko w świecie! jestem przywiedziona do ostateczności. Głos jej, gdy mówiła, stłumiony był i drżący, dłoń z konwulsyjną niemal siłą ściskała rękę szwaczki.
— Ach mój Boże! zawołała z kolei panna Klara, jakże to szczęśliwie, że mi ta myśl przyszła do głowy, skoro pani w takiem przykrem zostajesz położeniu, a jeszcze z dzieckiem... z tym ślicznym aniołkiem, z którym pani pozwalałaś mi czasem bawić się, kiedy odnosiłam suknie jej na Graniczną ulicę. Chociaż znowu doprawdy... nie zazdrośny to los tych kobiet, które u Szwejcowej pracują...
— Któż to jest ta Szwejcowa? gdzie mieszka? czem zajmuje się? pytała Marta z gorączkową ciekawością i niepokojem.
— Szwejcowa, pani, ma przy ulicy Freta zakład szycia, w którym sporządzają najrozmaitszą bieliznę. Ale to dziwny zakład doprawdy, obszerny i bardzo nawet zamożny, pracuje w nim około dwudziestu kobiet a ani jednej niema maszyny. Od sześciu z górą lat we wszystkich szwalniach i magazynach nie szyją inaczej jak na maszynach, ale Szwejcowa nie kupiła ani jednej, krojem zajmuje się sama z córką, a do szycia przyjmuje takie tylko robotnice, które na maszynie szyć nie umieją, a roboty na gwałt potrzebują... to też płaci im płaci... aż wstyd i żal o tej zapłacie mówić...
— Wszystko to nie zmienia postanowienia mego, panno Klaro, przerwała żywo Marta, ja także tak jak cioteczna siostra twoja nic dobrze nie umiem, i muszę iść tam, gdzie wymagają najmniej.
— I dają najmniej, ze smutkiem dokończyła Klara, zapewne, mówiła dalej, lepiej przecież mieć coś jak nic. Skoro więc pani życzysz sobie tego; mogę panią zaprowadzić do Szwejcowej.
— Daj mi pani tylko dokładny adres, pójdę sama. Wszak nie masz wiele czasu do stracenia.
— Nie, pójdę z panią; spóźnię się tylko na obiad, ale to nic nie szkodzi; matka moja nie będzie niespokojną o mnie, bo zdarza się czasem, że zatrzymują mię w magazynie dłużej niż zwykle, gdy pilna jest robota. Zresztą i Emilki dawno już nie widziałam, pójdziemy razem.
Marta nowym uściskiem ręki podziękowała poczciwej szwaczce i obie kobiety poszły drogą prowadzącą ku ulicy Freta. Po drodze Klara mówiła do Marty:
— Szwejcowa jest kobietą niemłodą i różnie ludzie o przeszłości jej opowiadają. Założyła szwalnię lat temu już ze dwadzieścia, ale nie szczególnie jej szło, dopóki maszyn do szycia nie było. Odkąd zaczęto szyć na maszynach, Szwejcowa wzbogaciła się. Może to komu wydać się dziwnem, a jednak tak jest. Słyszałam, jak pani N. rozmawiając z panną Bronisławą mówiła, że Szwejcowa eksploatuje biedne robotnice, które mało umieją i z wielkiej biedy muszą pracować za byle co. Nie rozumiem dobrze, co ten wyraz znaczy, ale zdaje mi się, że jeżeli Szwejcowa krzywdzi biedne kobiety, nie tylko jej w tem wina, ale jeszcze i kogoś innego...
Tu szwaczka umilkła i zamyśliła się. Nie umiała widocznie zdać sobie dokładnej sprawy z jakiejś myśli, która świtała w jej głowie.
— Nie wiem już doprawdy, czyja to wina, ale proszę pani, dlaczegoż są na świecie kobiety takie, które można krzywdzić, co ja mówię, które chodzą i proszą jeszcze, aby je krzywdzono, byleby tylko dano im także kawałek czarnego chleba?
Marta przyśpieszała wciąż kroku; szła tak prędko, że Klara zaledwie podążać za nią mogła. Niebawem też znalazły się na ulicy Freta.
— Tu, pani, rzekła Klara wchodząc w nizką, wilgotną bramę jednej z kamienic.
Z bramy weszły na dziedziniec, wązki, długi, ciemny, z czterech stron otoczony wysokimi, starymi i wilgotnymi murami, z podługowatym kawałkiem chmurnego nieba w górze. Pochmurno musiało być tam zawsze i duszno, bo nad wysokimi murami znajdowała się znaczna ilość kominów, z których wychodzący dym party ku dołowi wilgotnem powietrzem, kłębił się w ciasnem zamknięciu i grube szare opony rozpościerał w różnych stronach dziedzińca.
W najdalszej głębi dziedzińca, naprzeciw bramy, nad drzwiami nadpruchniałemi nieco i kilku wschodkami nad poziom wyniesionemi, wisiała wązka i długa tablica, na której brunoszafirowem tle wielkie żółte litery składały następujący napis: Zakład szycia bielizny męskiej i damskiej, B. Szwejcowej.
Klara prowadząc za sobą Martę weszła do wielkiej sieni, w której śród głębokiego zmroku widać było wschody prowadzące na wyższe piętra domu i otworzyła jedne z drzwi znajdujących się po obu stronach sieni. Gęsta fala stęchłego, wilgotnego powietrza uderzyła twarze obydwóch wchodzących kobiet. Weszły jednak i znalazły się w izbie obszernej, więcej długiej niż szerokiej, oświetlonej trzema oknami na dziedziniec wychodzącemi i do połowy białą muślinową firanką przysłonionemi, z głębią zatapiającą się w zupełnym prawie zmroku. Sufit był tam nizki, belkowany i okurzony, podłoga z prostych niepomalowanych desek, ściany tynkowane, spopielaciałe już nieco od pyłu, w kątach zaś i powyżej podłogi wielkiemi czarnemi i błękitnemi plamami wilgoci okryte.
Z pośród szarego tła smutnej tej izby, mętnemi barwami, lecz z wyraźnymi kształty, występowały mnogie postacie kobiece, to grupami wkoło okien i stołów umieszczone, to pojedynczo siedzące w pobliżu ogromnych szaf, z za szyb których widać było stosy płócien uszytych lub do szycia przygotowanych. Pośrodku stał wielki na czarno pomalowany stół, a nad nim pochylały się dwie kobiety z nożycami w jednym ręku, z arkuszem szpilkami nasadzonym w drugim.
Znalazłszy się o parę kroków od progu Klara skinęła głową kilku robotnicom, które na nią wzrok podniosły, potem zwróciła się do stojącego pośrodku izby stołu.
— Dzień dobry, pani Szwejc, rzekła.
Jedna ze stojących przy stole kobiet zwróciła się twarzą ku przybyłej i uśmiechnęła się bardzo uprzejmie.
— A to pani, panno Klaro! przychodzisz zapewne, aby odwiedzić swoją siostrę. Panno Emilio! panno Emilio!
Na dźwięk dwukrotnie powtórzonego imienia jedna z kobiet samotnie i w cieniu siedzących podniosła głowę. Była znać tak zajęta robotą swą lub tak pogrążona w myślach, że nic wcale nie widziała, co się w koło niej działo. Teraz spojrzała przed siebie mętnemi oczami i zobaczyła Klarę. Nie zerwała się jednak z siedzenia i nie poskoczyła ku siostrze. Powstała zwolna, położyła robotę swą na stołku i zwolna postąpiła kilka kroków.
— A! to ty, Klaro! rzekła, przyczem wysunęła ku przybyłej rękę białą, bardzo chudą, z palcami igłą nakłutymi.
Teraz całą postacią wysunęła się na światło przez okna płynące, a Marta orzuciwszy ją spojrzeniem poznała w niej ową młodą dziewczynę, którą spotkała na wschodach informacyjnego bióra wtedy, gdy przybywała tam po raz pierwszy. Emilia tę samą nawet co wtedy miała na sobie suknię, tylko że przez trzy upłynione miesiące suknia wyszarzała się bardziej, świeciła tu i owdzie naprawkami i łatami, a twarz młodej dziewczyny pobladła i schudła. Odzież i powierzchowność jej objawiały zarazem, że życie przedwcześnie zaczęło i szybko odbywało na niej złowrogi proces niszczenia.
Dwie siostry podały sobie ręce, przywitanie ich było krótkie i milczące. Emilia odeszła na opuszczone przed chwilą swe miejsce, Klara zwróciła się do naczelniczki zakładu.
— Pani Szwejc! rzekła, oto jest pani Marta Świcka, która życzy sobie znaleźć u pani robotę.
Szwejcowa od kilku już chwila patrzała na Martę, ale wyrazu oczu jej nie można było dojrzeć, bo okryte one były okularami. Głos jej przecież brzmiał bardzo uprzejmie, słodko, nieledwie czule, gdy na odezwę Klary odpowiedziała.
— Bardzo wdzięczną jestem pani... jakże? pani Świckiej, że pomyślała o skromnym moim zakładzie, ale doprawdy... tyle już mam robotnic, że nie wiem, czy będę mogła...
Marta chciała coś mówić, ale Klara pociągnęła z lekka rękaw jej okrycia i szybko wpadła jej w mowę.
— Moja pani Szwarc, rzekła z rezolutnością osoby zupełnie niezależnej, a poniekąd wyższość swą czującej, po co tu daremnie słowa tracić? To samo mówiłaś pani Emilce, kiedy poraz pierwszy tu przyszła, a jednak przyjęłaś ją... cała rzecz w tem, żeby zgodzono się na jak najmniejszą opłatę, nieprawdaż?
Szwejcowa uśmiechnęła się.
— Panna Klara zawsze żywego temperamentu, rzekła z jednostajną słodyczą, porównywasz pani opłatę, jaką pobierają robotnice u pani N., z tą, jaką dać może biedny nasz zakład i dlatego wydaje się pani, że płacimy zbyt mało...
— O tem co ci się wydaje, kochana pani Szwejc, wiem już ja sama, przerwała Klara; chciałabym tylko, abyś pani jaknajprędzej powiedziała, czy pani Świcka znajdzie tu dla siebie robotę, bo w przeciwnym razie pójdziemy gdzieindziej...
Szwejcowa splotła ręce na piersi i spuściła głowę:
— Miłość bliźniego, zaczęła z cicha i przewlekle, miłość bliźniego nie pozwala odmawiać pracy osobie...
Klara uczyniła niecierpliwe poruszenie.
— Moja pani Szwejc, rzekła, miłość bliźniego nie ma tu nic do czynienia. Pani Świcka ofiaruje pani swoją pracę, za którą pani płacić jej będziesz, ot i koniec. To tak samo jak kiedy człowiek przychodzi do sklepu, bierze towar i kładzie za niego pieniądze na stół. Po co tu miłość bliźniego?
Szwejcowa westchnęła z cicha.
— Moja panno Klaro, rzekła, wiesz dobrze, jak dbam o zdrowie moich robotnic, a przedwszystkiem o ich obyczaje...
Przy ostatnim wyrazie twarz jej długa i pomarszczona okryła się w istocie wyrazem twardym i surowym.
Klara uśmiechnęła się.
— Wszystko to do mnie nie należy. Chciałabym tylko usłyszeć nakoniec: czy przyjmujesz pani panią Świcką do zakładu swego, czy nie?
— Cóż mam robić? cóż mam robić? chociaż doprawdy tyle mam już robotnic, że i robity niestaje...
— A więc na jakich warunkach? żywo nacierała Klara.
— A cóż? na takich, na jakich pracują wszystkie te panie, 40 groszy na dzień. Dziesięć godzin roboty.
Klara przecząco wstrząsnęła głową.
— Pani Świcka nie będzie za taką cenę pracować, rzekła rezolutnie i śmiejąc się dodała, 40 groszy za dziesięć godzin roboty, to znaczy cztery grosze za godzinę... To żart chyba.
Zwróciła się do Marty i rzekła:
— Chodźmy pani gdzieindziej. Klara zwróciła się już do drzwi, ale Marta nie postąpiła za nią. Stała chwilę jak przykuta do miejsca, nagle podniosła głowę i rzekła:
— Zgadzam się na warunki pani. Będę szyła po dziesięć godzin dziennie za 40 groszy.
Klara chciała jeszcze coś mówić, ale Marta nie dopuściła ją do słowa. Tak już postanowiłam, rzekła i ciszej dodała: samaś przed godziną mówiła panno Klaro, że lepiej mieć coś jak nic.
Umowa stanęła. Od następnego dnia Marta rozpocząć miała zawód szwaczki w zakładzie Szwejcowej. Nakoniec więc, po długich poszukiwaniach, po trudach podejmowanych nadaremnie, upokorzeniach również nadaremnie przenoszonych, po bezowocnem szamotaniu się śród dróg różnych i żebraczem pukaniu do drzwi wielu, Marta znalazła robotę, możność zarobkowania, tę podstawę, na której budować się musiał byt jej i jej dziecka. A jednak gdy zmęczona długiem chodzeniem po mieście, wróciła do swej izdebki, nie uśmiechała się tak jak owego dnia szczęśliwego powrotu z bióra informacyjnego, nie otworzyła ramion ku biegnącemu ku niej dziecięciu, i nie powiedziała mu ze łzą w oku i z uśmiechem na ustach: dziękuj Bogu! Blada, zamyślona, z głęboką fałdą na czole i zwartemi usty, Marta usiadła dziś przy małem okienku, szklanemi oczami wpatrzyła się w dachy otaczających domostw, i żadnego dźwięku rozróżnić niezdolnem uchem wsłuchiwała się w gwary wielkiego miasta.
Nizka cyfra przyobiecanego zarobku nie przestraszała jej; zbyt mało jeszcze upłynęło czasu, odkąd poczęła związywać i łatać środki do życia na kształt szmaty spruchniałej, rwącej się i rozpadającej w ręku, zbyt niewprawną jeszcze była w groszowe rachunki ubogich i zbyt nieświadomą tego roju codziennych szczególików, z których każdy drobniejszy od najdrobniejszej muszki zawieszonej w przestrzeni, kamiennem przecież brzemieniem spada na barki ubogiego, aby od razu zmierzyć mogła przyszły zarobek z przyszłemi potrzebami i jasno dojrzeć niewystarczalność pierwszego, dolegliwość drugich.
Nie wiedziała jeszcze dokładnie, czy wraz z dzieckiem swem wyżyć będzie mogła 40-stu groszami dziennie, mała ta cyfra dzisiejsza była zresztą wielką w porównaniu z wczorajszą, która przedstawiała zero. Ale jeżeli Marta nowicyuszką była, acz srodze już doświadczoną nowicyuszką, w szkole praktyki życiowej i w posępnej korporacyi idącej przez świat pod sztandarem nędzy, posiadała przecież dostateczną dozę rozsądku i oświaty, aby pojąć nizkość tego szczebla pracy ludzkiej, na jaki zstąpiła, na jakim zatrzymała się bez najmniejszego widoku podniesienia się kiedykolwiek na wyższy.
Był to szczebel, na którym zasiadało niedołęstwo wszelkie, opierające się śmierci głodowej.
Był to szczebel, ku któremu zstępowali tylko ci, którym zabrakło sił do utrzymania się na wyższych.
Był to szczebel pogrążony w nizinach, w którym panuje mrok nieustanny, praca nudna, żmudna, odetchnąć nie pozwalająca, dająca chleb czarny ciału, ducha trzymająca na żelaznej uwięzi wiecznej i nigdy dostatecznie nie zadowolnionej potrzeby ciała.
Był to szczebel nakoniec, na którym pająki snuły gęste pajęczyny i oplątywały muchy dobrowolnie ku nim zlatujące, na którym panowała krzywda i gniotła głowy kornie, w uznaniu nieudolności własnej schylone.
Nigdy, przenigdy, ani w dniach pomyślności i dostatku, ani w chwili zapadnięcia w samotność i ubóstwo, ani nawet w porze, w której próbowała wstępować na różne drogi i ze wszystkich po kilku krokach uczynionych cofać się musiała, Marta nie wyobrażała sobie, aby siły jej były tak słabe, wiedza tak ograniczoną, aby zstąpienie w tak nizkie sfery przeznaczeniem jej być mogło.
Przeznaczenie to przyjęła ona z gorączkowym pośpiechem, i zupełną i stanowczą gotowością, a jednak było ono dla niej niespodzianką: cokolwiek w dniach ubiegłych przygotować ją doń mogło — było ono zawsze niespodzianką.
Tłumem gwarnym, kłótliwy, posępnym tłumem cisnęły się myśli nowe, dotąd nieznane, do głowy młodej kobiety siedzącej w wielkiej, mrocznej, wilgotnej izbie ulicy Freta nad kawałem płótna, które zszywała pilnie podnosząc i w dół opuszczając rękę w jednozgodny takt z dwudziestu rękami, które wkoło niej podnosiły się i opadały.
Przychodząc tu po raz pierwszy jako robotnica, Marta uważniej niż dnia poprzedzającego rozejrzała się pomiędzy licznem gronem współtowarzyszek pracy i doli.
Wielkiem było jej zdziwienie, gdy dostrzegła, że większa ich część składała się z kobiet, których delikatne twarze, giętkie kibicie, białe ręce objawiały pochodzenie z innej towarzyskiej sfery niż ta, w którą zapadły: poranek życia bynajmniej niepodobny był do południa jego i wieczora. Były tam zresztą kobiety różnych wieków, powierzchowności, różnych też widocznie usposobień.
Jedne z nich siedziały na stołkach milczące i nieruchome, z wyjątkiem rąk, które poruszały się bezustannie. Głowy ich godzinami spuszczone nad robotą, w chwili opuszczania jej podnosiły się z widoczną ciężkością, przy wyjściu z sali nogi ich wlokły się powoli a zagasłe źrenice wciąż prawie okryte zaczerwienionemi powiekami, ani jedną iskrą, ani jednym promieniem nie rozpalały się, nawet na widok południowego słońca ozłacającego pełne ruchu ulice miasta, nawet na widok tego ruchu, ani na odgłos swobodnych głosów ludzkich otaczających je pełnym życia gwarem, wtedy gdy one nieme i onieczulone wychodziły na świat boży z posępnej swej pracowni.
Suknie ich były podarte, błotem ulic poplamione; włosy ich zaledwie przyczesane, w bezkształtny kłąb z tyłu głowy zwinięte, rozsypywały się w nieładzie po chudych szyjach, i tylko kiedy niekiedy jeszcze jakiś płócienny, lecz nieskażonej białości kołnierz, jakaś obrączka ślubna na palcu połyskująca i złotymi połyskami całej znędzniałej postaci urągać się zdająca, przypominały jakieś przyzwyczajenia dawne, jakieś uczucia i związki serdeczne, które upłynęły w dal niedościgłą, na zbyt wartkiej fali niepowrotnej przeszłości. Były to istoty, które już zmęczone krótką przebytą drogą, omdlałe na sercu i umyśle, z chorem ciałem a w niem z konającem duchem wlokły ciemne, ciężkie, beznadziejne swe istnienia, milczeniem, niby ostatnią przez los im zostawioną szatą, osłaniając upornie poranione swe wnętrza. Nie one jednak, nie te omdlałe ciała i śmiertelnie smutne duchy przedstawiały w pracowni Szwejcowej widok najsmutniejszy. Najbliżej okien, nakształt niewolnych ptaszków pomiędzy kratami klatki szukających blasku dziennego, umieszczały się robotnice młodsze od innych, jeżeli nie latami życia to latami cierpień, z większą żywotnością w charakterach, z uporczywszemi pragnieniami w piersiach, z uśmiechem, który dławiony i powściągany, skonać jednak nie chciał ani w sercu ani na ustach. Twarze ich były blade i chude, odzież bardzo uboga. Ale pod blademi czołami błyskały tam oczy co chwilę niemal podnoszące się z nad roboty, spojrzeniem szukające spojrzeń towarzyszek, figlarne niekiedy albo urągliwe i złośliwie albo jeszcze niecierpliwie rwące się wzrokiem kędyś, poza wilgotne mroczne ściany izby. Od czasu do czasu pośród zapadłych, codzień prawie głębszą żółtością powlekających się policzków zjawiały się uśmiechy wyrazem swym do wyrazu spojrzeń podobne: swawolne, szyderskie, tęskne lub marzące. Były tam głowy wspaniale okryte bogactwem warkoczyków, śród których niekiedy jakaś wstążeczka, kokardka, tasiemka choćby, błyszczała różową lub niebieską barwą; sznur kolorowych paciorek otaczał czasem szyję, urągając jakby dziurom i łatom stanika, któremu niby na ozdobę miał służyć. A wszystkie spojrzenia te, uśmiechy i ozdoby boleśniejszy i bardziej zagadkowy przedstawiały widok niż milczenie, omdlałość i onieczulenie innych robotnic. Objawiała się w nich jadowita sprzeczka uczuć i pragnień z gniotącymi je warunkami bytu, marzeń o zbytku z głęboką nędzą. Tam nastąpił już upadek bierny, tu grozić się zdawał co chwilę upadek czynny. Tamte nędzarki blizkiemi już były końca ziemskiej wędrówki, te zbliżały się ku początkowi — występnego życia. Przed tamtemi roztwierał się grób, przed temi — kałuża.
Kiedy Szwejcowa i córka jej stały przy wielkim czarnym stole, zupełna na pozór cisza panowała w pracowni, i jedynym wyraźnym odgłosem były ostre dźwięki ogromnych nożyc, nieustannie prawie poruszanych wprawnymi palcami.
Cisza ta przecież była pozorną; oprócz jedynego panującego nad nią wyraźnego odgłosu było tak mnóstwo odgłosów innych, niewyraźnych tylko, przerywanych, ale tworzących szmer nieustanny i z cicha falujący, wybuchający niekiedy niecierpliwą jakby falą, to znowu opadający i zlewający się niemal z ciszą. Szmer ten składał się z szelestu dwudziestu przeszło poruszających się rąk, z oddechu dwudziestu piersi, z kaszlów suchych i krótkich lub gwałtownych i zanoszących się, z szeptów zaledwie poruszających się ust, z cichutkich i szybko tłumionych chichotów. Robotnice siedzące w głębi pracowni kaszlały; robotnice garnące się ku oknom szeptały i chichotały. Szwejcowa podnosiła niekiedy głowę i z za okularów toczyła dokoła izby uważnem spojrzeniem. Oczy jej przenikliwym blaskiem połyskiwały z za grubych szkieł: doglądała roboty. Niekiedy kładła nożyce na stole i przewlekłym miodowym głosem rozpoczynała długą mowę.
Mówiła o tem, jako w innych pracowniach robotnice tracą zdrowie nad maszynami, które jak wiadomo wyczerpują siły i sprowadzają różne defekty, i jako ona wyrzekła się wszelkich korzyści, jakieby osiągnąć mogła przez wprowadzenie do zakładu swego maszyn, byleby tylko nie obciążyć sumienia swego grzechem niszczenia zdrowia bliźnich. Sumienie bowiem to rzecz najważniejsza, wszystko zresztą jest próżną mamoną. Szwejcowa jedno tylko robotnicom swym stawiła wymaganie. Oto aby obyczaje ich były nieskazitelnymi. Pod tym względem jednak była ona nieubłaganą raz dlatego: że nie chciała, aby zakład jej przedstawiał widok zgorszenia, nakoniec, że obawiała się utracić klientelę z osób zacnych i bezpośrednio zatem zostać pogrążoną w nędzy z dziećmi swemi i wnukami.
Robotnice słuchały przemówień tych w głębokiem milczeniu. Prawdopodobnie nie było pomiędzy niemi ani jednej, któraby wierzyła słowom Szwejcowej. Prawdopodobnie wszystkie one wiedziały o tem, że były wyzyskiwanemi, a jednak słuchały i milczały kornie. Wiedziały, że poza ścianami tej izby, która je mieściła, dla żadnej z nich nie było nic prócz grobu albo — kałuży.
Niekiedy także Szwejcowa lub jej córka opuszczały pracownię wychodząc z niej drzwiami prowadzącemi w głąb budowy. Przez drzwi otwierane dolatywały wówczas do uszu robotnic dźwięki wybornego fortepianu, na którym to grano biegle i umiejętnie, to uczono się grać. Widać także było przez też drzwi rząd pokojów ostawionych zbytkownymi sprzętami; błyszczały tam woskowane posadzki i szerokie źwierciadła, pąsowe adamaszki okrywające sprzęty raziły zmęczone oczy robotnic. Toteż jedne z nich uśmiechały się smutnie, inne patrzały przez siebie ponuro, inne jeszcze mrugały oczami złośliwie. Boleść, zazdrość, żółć nurtowały wtedy dwadzieścia piersi kobiecych. O godzinie 3-ciej zapalono u sufitu wielkie lampy i robotnice pracowały przy sztucznem świetle, dopóki na ściennym zegarze w mieszkaniu Szwejcowej nie wybiła 9-ta.
Gdy Marta przepędziwszy w miejscu tem dzień cały wracała do domu, zaledwie mogła utrzymać się na nogach.
Nic ją przecież nie zmęczyło, nic nawet nowego nie zasmuciło. Ale do głębi piersi i mózgu, do szpiku kości swych była przerażoną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.