<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XVI

Budzik zatrajkotał przeraźliwie i wyrwał Martina ze snu z taką gwałtownością, że człowiek o mniej zdrowym organizmie nie uniknąłby bólu głowy. Martin spał mocno, ale zbudził się natychmiast, jak kot, a przy tem zbudził chętnie, rad, że skończyło się pięć nieuniknionych godzin nieświadomości. Nienawidził przymusu spania. Zbyt wiele miał do roboty; zbyt ciekawe było życie. Żałował każdej chwili, skradzionej przez spoczynek. Zanim budzik przestał dzwonić, Martin tkwił już z głową i uszami w misce do mycia, wstrząsając się od zimnych ukąszeń wody.
Nie rozpoczął jednak dnia pracy według rozkładu. Ani jedna nowela nie czekała na pióro, ani też nowy temat nie domagał się wcielenia w słowa. Wczorajsze studja przeciągnęły się zbyt długo. Martin spróbował przeczytać rozdział z Fiskego, ale był tak niespokojny, że musiał książkę odłożyć. Dzień dzisiejszy miał być świadkiem rozpoczęcia nowej bitwy, w czasie której trzeba będzie na dłużej porzucić pisanie. Było mu smutno, jak gdyby porzucał ukochany dom i rodzinę. Spojrzał: stos rękopisów leżał w kącie na podłodze. Oto jedyny dom i rodzina. Porzucał je, swoje biedne, pohańbione dzieci, których nikt znać, ani przyjąć nie chce. Schylił się i przerzucać zaczął papiery, czytając ulubione urywki. „Garnek“ zaszczycony został odczytaniem głośnem, jak również „Przygoda“. „Radość“, dziecię najmłodsze, wczoraj dopiero w ostatecznej formie na świat wydane, lecz w kąt, z powodu braku marek pocztowych ciśnięte — zasłużyło na najczulszą pochwałę.
— Nie rozumiem — mruczał chłopak, — a zresztą, może właśnie nie rozumieją redaktorzy? Czemu to ma być złe? W każdym numerze drukuje się rzeczy słabsze. Eh, wszystko, co drukują „magazine“ jest gorsze... prawie wszystko przynajmniej.
Po śniadaniu Martin włożył maszynę do metalowego futerału i zadźwigał ją do Oakland.
— Winien jestem za miesiąc — oświadczył subjektowi w składzie — ale proszę powiedzieć właścicielowi, że od dziś biorę robotę i najdalej za parę tygodni przyjdę, żeby oddać należność. Przeprawił się promem do San Francisco i poszedł do biura pośrednictwa pracy.
— Jakąkolwiek pracę, byle nie handel — zaczął mówić do agenta, lecz w tej samej chwili zbliżył się jakiś nowoprzybyły, wystrojony z waszecia, niby robotnik, niepozbawiony pretensji do pewnej elegancji.
Agent przecząco potrząsnął głową.
— Niema dla mnie nikogo? hę? — zagadnął tamten. — Ba, a ja potrzebuję koniecznie dzisiaj.
Odwrócił się i począł obserwować Martina, Martin zaś, obserwując ze swej strony, zauważył opuchłą i wybladłą twarz, ładną, lecz zmiętą; poznał odrazu ślady całonocnej pijatyki.
— Szukacie zajęcia, hę? — zagadnął tamten. — A czego możecie się podjąć?
— Wszelkich ciężkich robót, pozatem żeglarstwa, pisania na maszynie, stenografji. Doskonale też jeżdżę konno. Zresztą, podejmę się każdej pracy — brzmiała odpowiedź.
Tamten skinął głową.
— To brzmi wcale nieźle. — Nazywam się Dawson, Joe Dawson. — Poszukuję pomocnika do pralni.
— Trochę za dobrze, jak dla mnie, — uśmiechnął się Martin, wyobraziwszy sobie własne łapy, prasujące powiewne figliki kobiece. Poczuł jednak sympatję do nowego znajomego, więc dodał:
— Mógłbym robić co cięższe pranie. Praktykowałem już na okręcie.
Joe Dawson zastanowił się przez chwilę.
— Chodźcieno bliżej, to się dogadamy. Chcecie posłuchać?
Martin skinął głową.
— Jest to mała, parowa pralnia na wsi, w hotelu przy Gorących Źródłach, uważacie. Całą robotę robi dwóch, starszy i pomocnik. Ja właśnie jestem starszy. Nie pracowalibyście dla mnie, ale pode mną. No cóż, chcielibyście się nauczyć?
Martin zastanowił się. Perspektywa była ponętna. Parę miesięcy tylko i miałby przecież na naukę. Pracowałby zawzięcie, fizycznie i umysłowo.
— Wikt dobry i osobny pokój — odezwał się Joe.
To przeważyło szalę. Osobny pokój! Możnaby swobodnie palić lampę do północy.
— Ale robota piekielna! — dodał tamten. Martin dotknął znacząco wypukłych muskułów swego ramienia.
— To przecież nie z czego innego, tylko z roboty...
— No, to dobijajmy interesu! — Joe nagle wziął się za głowę.
— Ach, zamroczyło mi się we łbie. Ledwie patrzę na oczy. Zeszłej nocy odwaliłem małą bibkę, he, he, bibkę niczego. No, więc do interesu. Sprawa taka: pensja na dwóch 100 dolarów i wikt. Ja brałem 60, pomocnik 40. Ale tamten był już cwany w robocie. Wyście nowicjusz. Będę musiał orać za was. Zaczniecie więc od 30-tu i dorobicie się zczasem do 40-tu. Ja jestem człek uczciwy i szachrować nie będę. Jak tylko wyrobicie swoją porcję, zaraz dam 40.
— Zgoda — oświadczył Martin, wyciągając rękę, którą tamten uścisnął.
— No, a zadatek... na bilet i wogóle...
— Przepiłem, psiakrew — odrzekł żałośnie Joe, znowu sięgając ręką do obolałej głowy. — Mam tylko powrotny bilet, więcej nic.
— A ja nie mam nic... Po zapłaceniu za mieszkanie i życie...
— Nie płać i już — poradził Joe.
— Nie mogę. Winien jestem rodzonej siostrze.
Joe wydał długi, zakłopotany gwizd i zdawał się szukać sposobu wyjścia.
— Mam jeszcze na dwa kieliszeczki — wyrzekł wreszcie rozpaczliwie, — Chodź, łykniemy, to może się co wymyśli.
Martin odmówił.
— Cóż ty — wodę chłepczesz?
Tym razem Martin potwierdził, a Joe począł lamentować. — O, ja też swego czasu tego ten... Ale teraz jakoś — ani rusz — dodał beznadziejnie. — Cały tydzień orzę, jak sam djabeł, to muszę się wstawić. Jakbym się nie spił — zdechłbym, albo zrobił co złego. Ale rad jestem, że ty pijasz wodę. Masz rację. Zostań taki.
Martin wiedział dobrze, że niezmierna przepaść dzieli go od tego człowieka — przepaść wykopana przez książki — ale przebył ją zpowrotem bez szczególnych trudności. Całe życie spędził w sferze robotniczej i koleżeństwo pracy było dlań drugą naturą. Bez wysiłku rozwiązał zawiły problemat przenosin do Gorących Źródeł, zbyt trudny dla zmąconej głowy kolegi. Skrzynkę z rzeczami nada na bagaż za biletem Joe, a sam ma przecie rower. Odległość wynosiła 70 mil, mógł więc wyjechać w niedzielę, w poniedziałek zaś rano stanąć do roboty. Tymczasem pójdzie do domu i zbierze manatki. Żegnać nie miał kogo. Ruth z całą rodziną spędzała długie lato w Górach Sivry, nad jeziorem Tahoe.
Do Gorących Źródeł przyjechał Martin w nocy z niedzieli na poniedziałek, zmęczony i zakurzony. Joe przyjął go z otwartemi ramionami, chociaż cały dzień spędził sam jeden przy pracy. Głowę zawiązaną miał mokrym ręcznikiem.
— Zmarudziłem, jadąc po ciebie i została mi część roboty z zeszłego tygodnia — wyjaśnił. — Kuferek dojechał doskonale, już go wstawiono do twego pokoju, ale ciężki jak cholera! Cóżeś tam przywiózł? Sztaby złota? czy co?
Martin rozpakowywał, a Joe przyglądał się, siedząc na łóżku. „Kuferek“ był właściwie skrzynką od towarów, za którą zresztą imć pan Higginbotham zdarł z Martina całe pół dolara. Dwie rączki z mocnego sznura, umocowane przez Martina, przemieniły skrzynkę w możliwą do użytku walizkę podróżną. Wytrzeszczonemi oczyma obserwował Joe, jak Martin wyjmował ze skrzynki kilka skromnych zmian bielizny i książki, książki, książki...
— Tak, aż do dna?... — nie wytrzymał Joe.
Martin skinął głową i wziął się do układania książek na stole kuchennym, zastępującym umywalnię.
— Ha, ha, ha! — eksplodował Joe i przerwał, czekając aż dojrzeją mu w myśli dalsze wnioski. Dojrzały wreszcie.
— Słuchajno, ty chyba... tego.... gwiżdżesz na dziewczynki? co? — zapytał.
— Tak! — brzmiała odpowiedź. — Swego czasu polowałem niezgorzej, dopóki nie polubiłem książek, teraz nie mam już czasu.
— E, tu też czasu nie będzie. Tylko robić i spać, więcej nic.
Martin pomyślał o codziennym pięciogodzinnym śnie i uśmiechnął się w milczeniu. Pokój leżał nad pralnią i w tym samym budynku co dynamo-maszyna, dająca oświetlenie, pompująca wodę, i pędząca samą pralnię. Maszynista, mieszkający w sąsiednim pokoju, zjawił się natychmiast, żeby poznać nowego pomocnika i odrazu pomógł Martinowi zawiesić lampkę elektryczną na drucie, który dawał się przedłużać tak, iż lampkę przesuwać było można od stołu aż ponad łóżko.
Następnego ranka zerwano Martina ze snu o szóstej piętnaście na śniadanie, które podawano o szóstej czterdzieści pięć. Na szczęście łazienka dla pracowników mieściła się w tym samym budynku i Martin oszołomił biednego Joe, biorąc zimną kąpiel.
— Oho, twarda z ciebie sztuka! — wygłosił Joe, gdy zasiedli do śniadania w kącie hotelowej kuchni.
Wraz z nimi jadał maszynista, ogrodnik, pomocnik ogrodnika i dwu czy trzech stajennych. Jedli łapczywie, pośpiesznie, prawie w milczeniu i Martin zrozumiał po chwili, że oddalił się już od nich nieskończenie daleko. Mizerny rozwój umysłowy tych ludzi był wprost przygnębiający. Martin miał ochotę uciec jak najprędzej. Łykał więc swoje śniadanie, jakąś mdłą, ciepławą polewkę, równie szybko, jak towarzysze i odetchnął z ulgą dopiero, zamknąwszy za sobą drzwi kuchni. Pralnia była mała, lecz wspaniale urządzona, elektryczna i zaopatrzona w najnowsze maszyny, które wykonywały wszystko, co tylko maszyna wykonać może. Martin, po wysłuchaniu krótkiej instrukcji, wziął się do sortowania ogromnych stosów brudnej bielizny. Joe zaś puścił w ruch maszynę do prania i dolewał wciąż świeże porcje płynnego mydła, zaprawionego gryzącemi chemikaljami, tak mocno, że aż zasłonić sobie musiał usta, nozdrza i oczy wilgotnemi chustkami; wyglądał przy tem jak mumja. Skończywszy sortowanie, Martin dopomagał w wyżymaniu upranej bielizny, to znaczy mokrą bieliznę wrzucał do wirówki, robiącej kilka tysięcy obrotów na minutę i usuwającej wodę z materjałów za pomocą siły odśrodkowej. Po pewnym czasie Martin dzielić się już musiał między wyżymanie a suszenie, „w międzyczasie“ zaś prał pończochy i skarpetki. Popołudniu maglowano owe pończochy i skarpetki, przyczem Martin podawał, a Joe nawijał na wałek. Tymczasem grzały się żelazka. Potem znów żelazka i bielizna, bielizna i żelazka, aż do szóstej. O szóstej Joe smutnie pokiwał głową.
— Jeszcze cała fura — rzekł. — Po kolacji znowu do roboty.
Po kolacji więc pracowali aż do dziesiątej przy oślepiającem świetle lamp elektrycznych, dopóki ostatnia sztuka nie została uprasowana i posłana do sortowni. Noc była gorąca, prawdziwie kalifornijska, i chociaż okna otworzono naoścież, izba z rozpalonym do czerwoności piecem zdawała się czeluścią piekielną. Martin i Joe, rozebrani do koszuli, z nagiemi ramionami, ociekali potem i z trudnością chwytali powietrze.
— To prawie jak ładowanie okrętu pod zwrotnikami — odezwał się Martin, kiedy wchodzili po schodach.
— Nic, brachu, nadasz się — odrzekł Joe, — orzesz, jak się patrzy. Jeśli tak dalej pójdzie, będziesz na trzydziestu dolarach tylko pierwszy miesiąc. Potem dostaniesz swoje czterdzieści. Tylko mi nie gadaj, żeś nigdy nie pracował; już ja lepiej wiem.
— Ależ do dnia dzisiejszego ani ściereczki, daję słowo — protestował Martin.
Znalazłszy się w swoim pokoju, zdziwił się własnemu niepomiernemu zmęczeniu, zapomniawszy, że czternaście bitych godzin nie odrywał rąk od pracy. Nastawił budzik na szóstą i odmierzył sobie wstecz pięć godzin. Mógł poczytać do pierwszej. Zdjąwszy buty dla ulżenia spuchniętym nogom, zasiadł przy stole pośród kochanych książek. Otworzył Fiske’go, którego porzucił był przed dwoma dniami i zaczął czytać. Ale już pierwszy rozdział nastręczył tyle trudności, że trzeba było zaczynać raz jeszcze od początku. Nagle Martin ocknął się od bólu w zesztywniałych mięśniach. Zimny wiatr górski, wdzierający się przez otwarte okno, przejął go dreszczem. Chłopak spojrzał na zegarek. Druga! Przespał całe cztery godziny! Zrzucił ubranie, półprzytomny wpełzł do łóżka i zaledwie głową dotknął poduszki — zapadł w sen kamienny.
Wtorek był dniem równie nieustannego wysiłku. Szybkość, z jaką pracował Joe, wzbudziła podziw Martina. Był to istny djabeł. Zamknięty w ściśle określonych ramach, Joe w każdej chwili walczył o każdą chwilę. Skupiał się wyłącznie na pracy i na kwestji zaoszczędzenia czasu; to też nieraz karcił Martina, że pięcioma ruchami robi to, co dałoby się wykonać trzema, albo, że zużywa trzy sekundy, kiedy wystarczy dwie. „Usunięcie wszelkich ruchów zbytecznych“ — zdefinjował Martin, przyglądając się robocie Joe. Sam zresztą był dobrym pracownikiem, zręcznym, pośpiesznym i mającym sobie za punkt honoru nie dać się wyprzedzić, ani wyręczyć nikomu. W rezultacie skoncentrował się na robocie z tą samą wyłącznością zainteresowania i chętnie łykał wskazówki i przestrogi, rozsiewane hojnie przez zwierzchnika. Rozcierał krochmal na kołnierzykach i mankietach, tak, żeby do prasowania nie zostało ani gruzełka pomiędzy dwoma warstwami płótna. Sprawnością swą zasłużył nawet na pochwałę.
Ani chwili przerwy w robocie! Joe nie czekał na nic i na nikogo, przerzucając się błyskawicznie od zajęcia do zajęcia. Nakrochmalili dwieście białych koszul męskich, ujmując je jednym ruchem taft, żeby oszywki przy rękawach, oszywki przy szyi i gors dostały się równocześnie do ręki prawej, resztę zaś sztuki podtrzymywała tymczasem ręka lewa, zabezpieczając od krochmalu. Prawa nurzała się w krochmal, w krochmal tak gorący, że co chwila chłodzić ją było trzeba w kuble zimnej wody. Tej nocy pracowali do wpół do jedenastej, krochmaląc powiewne i frywolne rozmaitości damskie.
— Eh, cisnąłbym to precz, a sam zpowrotem pod zwrotniki — zaśmiał się Martin.
— A jabym już wolał emeryturkę — odpowiedział poważnie Joe. — Nie znam się na niczem, prócz prania.
— Zato znacie się doskonale.
— Myślę! Zacząłem w Contra Costa w Oakland, mając lat jedenaście. Podawałem do magla. Było to osiemnaście lat temu i odtąd nie tknąłem już innej roboty. Ale nigdzie nie jest tak ciężko jak tutaj! Powinniby nam dodać jeszcze co najmniej jednego chłopa. Jutro znów w nocy. Zawsze we środę w nocy kołnierzyki i mankiety pod magiel.
Martin nastawił budzik, usiadł przy stole i otworzył Fiskego, ale nie doczytał nawet pierwszego rozdziału. Wiersze mieniły się i zlewały w jedno, głowa chwiała mimowoli. Chodził więc po izbie tam i zpowrotem, waląc z całych sił pięściami w głowę, nie mógł jednak przezwyciężyć tumanu snu. Trzymał książkę przed oczyma, a powieki uparcie rozsuwał palcami i usnął z szeroko otwartemi oczyma.
Wtedy poddał się i, półprzytomnie zwlókłszy ubranie, runął na łóżko. Przespał siedem godzin ciężkim, zwierzęcym snem i, obudziwszy się, czuł, że to jeszcze nie dosyć.
— Dużoś przeczytał? — zagadnął Joe.
Martin potrząsnął głową.
— Nic sobie z tego nie rób. Dziś w nocy pomaglujemy trochę, ale zato we czwartek skończymy o szóstej. Wtedy sobie poczytasz.
Tego dnia Martin prał „od ręki“ rzeczy wełniane w wielkiej beczce, pełnej ostrego, płynnego mydła. Materjały tarło się zapomocą koła ze szprychami, osadzonego na kiju pionowym i zaopatrzonego w korbę u góry.
— Mój własny wynalazek — oświadczył dumnie Joe. — Zastępuje deskę do prania i ludzkie pięści, a przytem oszczędza z piętnaście minut tygodniowo, co w tem piekle nie jest do pogardzenia.
Maglowanie kołnierzyków i mankietów odbywało się również według pomysłu Joe. Tej nocy, kiedy stanęli znowu do pracy przy świetle, Joe począł się tłumaczyć.
— Nigdzie tak nie robią, to prawda, ale ja robię dlatego, żeby w sobotę skończyć o trzeciej. Tylko cała sztuka — umieć. Gorąc jak się patrzy, nacisk jak się patrzy i trzy razy przeciągnąć. A co, widzisz? — podniósł mankiet do góry. — W rękubyś lepiej nie zrobił.
We czwartek Joe wpadł w gniew: nadszedł nadetatowy pęk damskich „krochmalonych wymysłów“.
— Wymawiam miejsce — oświadczył. — Robił nie będę. Wymawiam stanowczo. Po kiego czorta orzę jak niewolnik cały tydzień, zbieram minutkę do minutki, a ta cholera pakuje mi całą kupę ekstra bielizny? Tu jest wolny kraj, obywatele? Powiem tej kanalji, staremu Holendrowi, co o nim myślę! Po francusku mu rzeknę, psiakrew. Starczy jeszcze miejsca w Stanach Zjednoczonych! Śmie mi tu walić jakieś ekstra, choroba!
— No, porobimy bracie do nocki! — odezwał się za chwilę, zmieniając widocznie zdanie i poddając się wyrokowi losu.
Tak więc Martin nie czytał tej nocy. Przez cały tydzień nie zajrzał nawet do gazety i — o dziwo — nie miał nawet ochoty zaglądać. Nie interesowały go nowiny. Zbyt był zmęczony i zżarty, aby myśleć o czemkolwiek na świecie. A przecież planował, te jeśli w sobotę skończą o trzeciej, pojedzie na rowerze do Oakland. Siedmdziesiąt mil w jedną stronę i tyleż zpowrotem — nie będzie to zbyt dobre przygotowanie do nowego tygodnia pracy. Co prawda, możnaby pojechać koleją, ale bilet w obie strony kosztuje dwa i pół dolara, a trzeba przecie oszczędzać.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.