<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XVII

Martin nauczył się wielu rzeczy. Już w pierwszym tygodniu obaj robotnicy wykończyli przez jedno popołudnie dwieście sztywnych koszul. Joe manipulował narzędziem, złożonem z żelazka, osadzonego dla zwiększenia nacisku na stalowym resorze. Narzędziem tem przeciągał po oszywkach u rękawów i oszywce u kołnierza, nastawiając ją pod kątem prostym do koszuli. Na przestrzeni gorsu odbywał każdorazowo wspaniały „finisz“. Skończywszy, ciskał sztukę na stół, gdzie podchwytywał ją Martin i „wygładzał“, czyli doprasowywał części niekrochmalone.
Robota była wyczerpująca, prowadzona nieustannie z wytężoną szybkością. Na werandzie hotelu spoczywali mężczyźni i kobiety w przewiewnej bieli, sącząc chłodzące napoje i unikając starannie przyśpieszania obiegu krwi. W pralni zaś powietrze zionęło żarem; olbrzymi piec rozpalony był do białości, z pod żelazek, przesuwanych po wilgotnych materjach, buchały kłęby pary. Temperatura tych żelazek różniła się znacznie od stosowanej powszechnie przez gospodynie. Żelazko, wytrzymujące zwykłą próbę poślinionego palca, nie nadawało się dla Joe i Martina; próba taka zresztą nie byłaby wogóle użyteczna. Stopień rozgrzania poznawało się przez zbliżenie żelazka do twarzy, co Martinowi wydawało się procesem równie niepojętym, jak godnym podziwu. Jeżeli okazało się, iż żelazko jest zbyt gorące, należało je ująć żelaznym haczykiem i błyskawicznie zanurzyć do wody. Czynność owa wymagała również orjentacji szybkiej i precyzyjnej, wystarczyło bowiem przetrzymać w wodzie o drobną część sekundy — a właściwe natężenie gorąca przepadało bezpowrotnie. Martin znajdował czas na admirację dla własnej dokładności, dokładności automatu, opartej na zasadach nieomylnych.
Brakło jednak czasu na podziw i rozważanie. Cała świadomość Martina skupiać się musiała na pracy. Nieustannie czynna ręka i głowa, inteligentna maszyna ludzka, pochłaniała wszystkie siły na produkowanie tej inteligencji. W umyśle nie pozostawało już miejsca dla wielkiego świata i ogromu jego zagadnień. Rozległe korytarze mózgu, wiodące na świat boży, zamknięto hermetycznie. Dusza przemieniła się w małą, ciasną kabinę, niby w jakieś centrum kierownicze, gdzie wiążą się nici różnorodnych połączeń i sygnalizują nazewnątrz. I tak, rozkaz szedł stamtąd do silnych ramion, do muskułów rąk, do dziesięciu zwinnych palców, a wreszcie do chybkich a rozpalonych żelazek, co biegną wzdłuż dymiących ścieżek, rozdając uderzenia, pogłaskania, dotknięcia, takie właśnie jak należy, nie słabsze i nie mocniejsze, nie częstsze i nie mniej liczne, o cal nie za bliskie, o pół cala nie za dalekie, sunące nieustannie wzdłuż niezliczonej ilości rękawów, przodów, boków i tyłów, automatycznie, a bez zgniecenia, wyrzucając wykończone sztuki na stół odbiorczy. I skoro tylko pośpieszny rozkaz świadomości odepchnął jedną — niezwłocznie podsuwał następną. I tak, godzina za godziną, podczas gdy wszystko, co żyło, omdlewało pod żarem pionowych promieni kalifornijskiego słońca. Lecz w rozpalonym budynku pralni mdleć nie było wolno: chłodzący się na werandach goście potrzebowali świeżej bielizny.
Pot zalewał Martina. Wypijał niezmierne ilości wody, lecz rozgrzanie od upału i pracy było tak wielkie, że napój natychmiast przesiąkał przez tkanki organizmu i wydobywał się nazewnątrz porami skóry. Praca na morzu, z wyjątkiem chyba wypadków niezwykłych, pozostawiała zawsze możność opamiętania się, wgłębienia we własną duszę. Właściciel statku był co prawda panem całego czasu swego robotnika, lecz tutaj, właściciel pralni stawał się zarazem panem wszystkich jego przeżyć. Martin nie myślał już o niczem poza piekielną pracą, co rozstrajała nerwy, rujnowała ciało. Wszystko inne stało się niedostępne. Nie wiedział już, że kocha Ruth. Dziewczyna nie istniała, ponieważ wytężony mózg nie był w stanie pamiętać o jej istnieniu. Jedynie kiedy chłopak szedł spać, lub rano wlókł się na śniadanie, postać Ruth mgliście jawiła się w osłabłej pamięci.
— Piekło, bratku, co? — zauważył kiedyś Joe. Martin skinął głową w milczeniu, lecz poczuł, że wzbiera w nim gniew. Konstatowanie faktu było co najmniej zbyteczne. Podczas pracy wogóle nie rozmawiali ze sobą. Wszelka konwersacja przeszkadzała automatyzmowi ruchów, jak przeszkodziła chociażby w tej chwili, zmuszając Martina do chybienia o jedno posunięcie i do załatania błędu dwoma nadprogramowemi ruchami.
W piątek rano wypadała kolej prania. Dwa razy na tydzień przepuszczano przez maszynę bieliznę hotelową: prześcieradła, poszewki, ręczniki, obrusy, serwety. Skończywszy, wzięli się obaj do „krochmalonych wymysłów“. Była to robota marudna, denerwująca, precyzyjna i Martin nie miał w niej jeszcze wprawy. A jednak, mylić się nie było wolno: najmniejsza omyłka oznaczała ruinę.
— Patrz! — odezwał się Joe, podnosząc do góry pajęczy staniczek damski, który cały schować było można w zamkniętej pięści. — Podrzyjno to i dwadzieścia dolarów spadnie z pensyjki, jak nic.
Wobec tego Martin nie podarł, zwolniwszy natężenie muskułów rąk, chociaż napięcie nerwowe wzrosło w nim mocniej, niż kiedykolwiek. Nie bez uciechy też słuchał przekleństw towarzysza, który męczył się nad ślicznemi figielkami, noszonemi przez kobiety, co same prać ich nie potrzebują. „Krochmalone wymysły“ były zmorą Martina, udręką Joe. One to właśnie rabowały im każdą, krwawo zaoszczędzoną chwilę. Pracowali przy nich do wieczora. O siódmej przerwali, żeby przepuścić przez magiel bieliznę hotelową, od dziesiątej zaś, kiedy goście poszli spać, dwaj robotnicy mordowali się w pralni nad „krochmalonemi wymysłami“ do dwunastej, do pierwszej, do drugiej. Wreszcie, o wpół do trzeciej — skończyli.
W sobotę znowu zaczęły się od rana „krochmalone wymysły“, i dodatki, i wykończania, aż o trzeciej popołudniu tygodniowa robota została skończona.
— Nie wybierasz się chyba na rowerze do Oakland na zakąskę po tem wszystkiem? — zapytał Joe, kiedy usiedli na schodach i triumfalnie zapalili papierosika.
— Owszem! — brzmiała odpowiedź.
— Cóżeś tam zostawił, u licha, — dziewczynę?
— Nie; chcę zmienić książki w czytelni. A pojadę na rowerze, żeby zaoszczędzić dwa i pół dolara.
— Dlaczegóż nie poszlesz książek pocztą? To w każdym razie kosztuje ze cztery razy mniej.
Martin zastanowił się.
— Tak, tak, odpocznij jutro — nastawał tamten. — Potrzebujesz odpoczynku. Ja wiem dobrze. Stary jestem wróbel, ale też ledwie zipię.
Istotnie, znać było na nim wyczerpanie. Nieokiełznany, niezmęczony, przez cały tydzień dobijający się o sekundy i minuty, zwalczający wszelkie trudności, łamiący przeszkody, kolos niezmożonej energji, motor ludzki o wysokiem napięciu, demon pracy, teraz, po ukończeniu tygodniowej roboty, wpadał w stan zupełnej prostracji. Zmięty był i zgnębiony, a ładna twarz zwisała w leniwem wycieńczeniu. Bezdusznie pociągał papierosika, głos miał nieznośnie martwy i monotonny. Cały rozmach i pęd opuściły go nagle. Triumf zdawał się być przegraną.
— Na przyszły tydzień znowu to samo od początku — wymówił ponuro. — I co mi z tego? Ech, chciałoby się czasem zostać włóczęgą! Taki ptak Boży nic nie robi, a przecież jakoś żyje, psiakrew! Łyknęłoby się piwka, co? Ale nie mogę wziąć się za łeb, wstać i pójść do miasteczka, do szynku. Słuchaj! Zostań lepiej i poślij te jakieś książki pocztą! A nie, to jesteś warjat i pal cię sześć!
— No dobrze, ale cóż tu będę robił całą niedzielę? — zapytał Martin.
— Będziesz odpoczywał. Nie wiesz nawet, jak jesteś zmęczony. Ja sam jestem taki zdechły w niedzielę, że nawet nie mogę przeczytać gazety! Wiesz, byłem raz chory. Tyfus. W szpitalu dwa i pół miesiąca. I ani krzty roboty przez cały czas! Ot, było życie, panie, raj!
— Raj nie życie! — powtórzył po chwili marząco.
Martin poszedł się wykąpać, powróciwszy zaś, zauważył, że Joe zniknął bez śladu. — Pewnie poszedł na szklankę piwa, — zdecydował Martin. Lecz przejście pół kilometra do miasteczka dla odszukania Joe wydało mu się zbyt uciążliwą wyprawą. Położył się więc na łóżku, nie zdejmując butów, i próbował zebrać myśli. Nie sięgnął po książkę. Zbyt był zmęczony, żeby zasnąć, leżał więc cicho, myśląc coś sobie piąte przez dziesiąte w półprzytomnem otępieniu. Przeleżał tak do kolacji. Joe nie zjawił się wcale, kiedy zaś ogrodnik zauważył, że stary prawdopodobnie podpiera szynkwas w karczmie — Martin zrozumiał wszystko. Po kolacji natychmiast poszedł spać, rano zaś zdecydował, że odpoczął znakomicie. Joe wciąż jeszcze się nie pokazywał, wobec czego Martin zafundował sobie gazetę niedzielną i rozłożył się na trawie w cieniu drzew. Nie zauważył nawet, jak minęło rano. Nie spał przecie, nikt mu nie przeszkadzał, a jednak nie doczytał dziennika. Po obiedzie zaczął od początku i znowu zasnął nad gazetą.
Tak minęła niedziela, w poniedziałek zaś Martin stał już przy pracy, sortując bieliznę, kiedy zjawił się Joe, z głową owiązaną mokrym ręcznikiem i, jęcząc a przeklinając, zabrał się do puszczania w ruch maszyny i przygotowywania płynnego mydła.
— Nic nie poradzę — wyjaśnił. — Muszę się upić, jak przyjdzie sobota.
Minął drugi tydzień. — Wielka kampanja, przeciągana do późnej nocy przy świetle lamp elektrycznych, trwała w noc sobotnią do godziny trzeciej rano. Dopiero wtedy schwytał Joe swoją chwilę mizernego triumfu — i natychmiast poszedł do karczmy, żeby zapomnieć. Niedziela Martina była najzupełniej podobna do pierwszej. Spał na trawie pod drzewami, męczył się bezskutecznie nad gazetą i spędził kilka długich godzin leżąc, nic nie robiąc, i o niczem nie myśląc. Zbyt był wyczerpany, żeby coś tworzyć, lecz dość przytomny, żeby odczuć, jak bardzo nie lubi samego siebie. Był sobie wstrętny, jakby nagle poniżony moralnie, upadły i zszargany. Wszystko, co stworzono w nim ongiś na obraz i podobieństwo Boga — zostało zniszczone. Nie istniała już podnieta jakiejkolwiek ambicji, zgasła możność jej odczucia. Chłopak był martwy, martwą miał duszę. Pozostało tylko zwierzę, zwierzę robocze. Nie widział piękności promieni słonecznych, spływających na ziemię, poprzez zielony gąszcz listowia; głęboki błękit nieba nie kusił go jak dawniej kosmiczną dalą, potężnym oddechem wszechświata. Przestały istnieć tajemnice. Chęć ich rozwiązania. Życie wlekło się nieznośnie, tępe i głupie, a smak jego gorzki był ustom. Czarna zasłona padła na zwierciadło wizyj, fantazja poetycka drzemała w ciemnicy izby szpitalnej, dokąd wedrzeć się nie było wolno promieniom światła. Martin zazdrościł koledze, co tam, na dole, w miasteczku, słaniając się, podpiera szynkwas karczmy i z mózgiem pełnym złudzeń, półprzytomnie rozważa półprzytomne sprawy i wspaniale, fantastycznie pijany nie pamięta o poniedziałku, ani o nadchodzącym tygodniu zabójczej pracy.
Minął trzeci tydzień i Martin przeklinać począł siebie i życie. Dręczyło go uczucie bankructwa. Wydawcy mieli rację, nie przyjmując jego utworów. Widział to teraz jasno i kpił z dawnych marzeń. Ruth odesłała mu pocztą „Liryki Morza“. List panienki przeczytał apatycznie. Usilnie pragnęła wyrazić mu, jak bardzo jej podobał się poemacik, jak bardzo był piękny. Nie umiała jednak kłamać, Martin zaś czytał dobrze pomiędzy linjami. Napewno uważała, że wiersze nie były nic warte; słyszał to wyraźnie w każdem wstrzemięźliwem, pozbawionem entuzjazmu, słowie. Miała rację! Przekonał się o tem, odczytawszy raz jeszcze własny utwór. „Czar i piękno“ To też Martin zastanawiał się tylko, jak można było napisać coś podobnego, śmiałość wyrażeń wydała mu się groteskowa, liryzm był wprost monstrualny, każde słowo brzmiało jak absurd, nonsens, niemożliwość. Byłby odrazu spalił „Liryki Morza”, gdyby starczyło mu energji na rzucenie ich w ogień. Tliło się co prawda palenisko pod maszynami, lecz Martinowi nie starczyło sił, żeby wstać, zanieść papiery i cisnąć w płomień. Całą energję zużył na pranie cudzej bielizny. Na życie osobiste nie pozostało nic.
Zdecydował, że w nadchodzącą niedzielę przezwycięży się i odpowie na list panny Morse. Lecz w sobotę wieczorem, po skończonej pracy i po kąpieli, owładnęła nim nieprzeparcie chęć zapomnienia. Począł iść w kierunku miasteczka zwolna i od niechcenia, mimowoii pośpieszając kroku w pobliżu karczmy.
— He, he, myślałem, że pijasz tylko wodę! — zadrwił Joe.
Martin nie raczył zniżać się do wyjaśnień, kazał podać butelkę, skwapliwie napełnił swoją szklankę, a potem dopiero podał koledze.
— Będziesz się z tem guzdrał całą noc, hę? — rzucił brutalnie.
Joe niedołężnie marudził z butelką, więc Martin, nie czekając dłużej, wychylił szklankę duszkiem i napełnił ją po raz drugi.
— No, teraz mogę czekać, aż się uporasz — rzekł ponuro. — Ale śpiesz się.
Joe pośpieszył. Pili teraz razem.
— Tak z roboty, co? Wzięło cię — próbował Joe.
Martin jednak nie życzył sobie rozmawiać na ten temat.
— Piekiełko, psiakrew, wiem, wiem, — ciągnął Joe. — Ale ciężko widzieć, że i tobie nato przyszło. Tak, tak!
Martin pił w milczeniu, ostro rzucając rozkazy człowieczkowi za szynkwasem, młodemu wieśniakowi o pół-babskiej minie, wodnisto-błękitnych oczach i starannym rozdziałku nad czołem.
— Skandal, jak w nas tu orzą, biednych chłopców — skarżył się Joe. — Gdybym się po tem nie spił, wściekłbym się i podpalił tę przeklętą budę. Ratuje ich tylko moje chlanie, dobrze mówię, ani słowa!
Lecz Martin nie odpowiadał. Jeszcze parę łyków i poczuł wpełzające do mózgu czerwie zatrucia. Aa!
Nareszcie! Oto życie, pierwszy oddech życia od trzech tygodni! Wróciły sny na jawie; wyrwała się z ciemnicy fantazja i olśniła po dawnemu, potężna i jaśniejąca; zwierciadło wizji było znowu srebrzyście czyste, przezrocze jak kryształ, spienione od marzeń. Czar i piękno wstały z martwych, potęga ożyła i pozwoliła sobą zawładnąć. Martin próbował opowiedzieć to Joe, lecz Joe miał własne, odrębne przeżycia na temat oswobodzenia się od niewolniczej pracy i dorobienia się własnej wielkiej, parowej pralni.
— Powiadam ci, Mart, bachory nie będą robiły w mojej pralni — nigdy w świecie! I żywa dusza nie będzie robiła po szóstej wieczór! Słyszysz, coć gadam, hę? Będzie dość maszyn i dość rąk, żeby wszystko odwalić na czas. A ty ostaniesz moim pomocnikiem! Zrobię cię zarządzającym całego interesu, całego, caluteńkiego. Ot, taki mam, uważasz, plan... Przechodzę psiakrew na czystą wodę i oszczędzam monetę przez całe dwa lata, oszczędzam, a potem...
Ale Martin odwrócił się, pozwalając koledze mówić do karczmarza, dopóki ten nie został odwołany przez dwóch nowoprzybyłych, co wchodząc, przyjęli odrazu zaproszenie Martina. Martin częstował po królewsku, ciągnąc do picia wszystkich i każdego: okolicznych gospodarzy, stajennego i ogrodniczka z hotelu, wreszcie samego karczmarza i jakiegoś nieznajomego przybłędę, co wśliznął się jak cień i jak cień słaniał w kącie izby.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.