<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X

Rano, o siódmej godzinie, Anielka, jak zwykle, była już przy pracy. Dnie upływały bez zmiany. Anielka dotrzymywała słowa, nie wychodziła nigdzie, nie widywała Felicjana. Nie była smutna; jej młoda twarzyczka jaśniała zwykłą pogodą, uśmiechała się wesoło do Hubertyny, która patrzała na nią z podziwem. Ale dzień cały myślała o Felicjanie. Na chwilę nie traciła nadziei, że jej marzenia się spełnią; ta pewność dodawała jej odwagi i spokoju.
Hubert często gniewał się na nią:
— Za dużo pracujesz, blada jesteś. Czy dobrze sypiasz?
— Doskonale, ojcze!
Hubertyna również niepokoiła się i szukała dla niej rozrywek.
— Chcesz, to pojedziemy we trójkę do Paryża?
— Ależ, co znowu, mateczko! A zamówienia? Ty wiesz, że lubię haftować; praca mnie nie męczy.
W głębi duszy Anielka oczekiwała jakiegoś cudu. Przyrzekła nie widywać Felicjana, ale wierzyła, że siły z zaświata będą działać dla jej dobra.
Nasłuchiwała odgłosów i dźwięków, dochodzących przez otwarte okno. Słyszała szum drzew, szmer strumyka, westchnienia katedry. Czuła wokoło siebie nieziemskie cienie i szum niebiańskich skrzydeł. Ale dnie mijały i nic nowego nie zaszło.
Nocą nie wychodziła na balkon, by nie złamać słowa. Bała się ulec pokusie i zejść do Felicjana, gdy go ujrzy. Wpatrywała się w ciemność, oczekując cudu. Gdzie się ukaże znak? Może w parku Opactwa pojawi się gorejąca ręka i skinie na nią. Może dźwięk organów zawezwie ją do ołtarza. Może przez mury wejdą święte z wieścią, że Jego Eminencja pragnie ją widzieć. I dziwiła się tylko, że noc za nocą mija, a cud nie spełnia się jeszcze.
Upłynęło dwa tygodnie, a Anielka nie widziała Felicjana. Nie rozumiała, czemu go niema, czemu nie szuka sposobności spotkania? Clos-Marie było puste, przez całe dwa tygodnie nie widziała tam jego sylwetki. Wiara jej jednak nie była jeszcze zachwiana. Nie ukazywał się, ale pewno pracował dla ich szczęścia. Dziwiła się i trochę niepokoiła.
Pewnego wieczora po obiedzie, gdy Hubert wyszedł na miasto, Hubertyna z Anielką pozostały same w kuchni. Długo, z oczami, łez pełnemi, Hubertyna patrzała na dzieweczkę, wzruszona jej odwagą i spokojem. Od dwóch tygodni nie mówiły ze sobą o tem, co przepełniało ich serca. Hubertyna otworzyła ramiona w nagłym porywie tkliwości. Uścisnęły się w milczeniu.
Po chwili Hubertyna powiedziała:
— Moje biedactwo, chciałam zostać z tobą sama, żeby ci powiedzieć... Trzeba, żebyś wiedziała... Wszystko skończone...
Anielka drgnęła.
— Felicjan umarł!
— Nie, nie.
— Nie przychodzi, więc umarł!
Hubertyna opowiedziała jej, że widziała Felicjana nazajutrz po procesji i wymogła na nim przyrzeczenie, że nie zobaczy się z Anielką, dopóki nie otrzyma pozwolenia ojca. Było to właściwie pożegnanie, gdyż wiedziała, że ich małżeństwo nie może dojść do skutku.
Pokazała mu całą ohydę jego postępowania: kompromitował młodą dziewczynę bez możności poślubienia jej. Wykrzyknął, że prędzej umrze z tęsknoty, niż popełni nieuczciwość. Tego samego wieczora opowiedział ojcu o swej miłości.
— I co, mateczko?
— Widzisz, kochanie, będę mówić z tobą bez ogródek. Twoja siła woli wzrusza mnie, kochana moja, jesteś dzielna i wesoła wtedy, gdy serce ci pęka... Ale musisz mieć dużo odwagi, bardzo dużo... Spotkałam dziś księdza Cornille. Wszystko skończone. Jego Eminencja nie pozwala.
Oczekiwała wybuchu łez, ale Anielka, spokojna, choć blada, usiadła na swojem miejscu. Jasna lampa oświetlała dębowy stół i wielką starożytną kuchnię. Panowała cisza, dolatywało tylko lekkie syczenie wody w garnku.
— Nic nie jest skończone, mateczko. Opowiedz mi, ja mam prawo wiedzieć o wszystkiem, to są moje sprawy.
Uważnie słuchała opowiadania Hubertyny, która jednakże omijała niektóre szczegóły, niezrozumiałe dla nieznającej życia dzieweczki.
Jego Eminencja żył w ciągłym niepokoju od czasu, gdy przywołał do siebie syna. Nie widział go lat dwadzieścia, a teraz chłopiec stanął przed nim w pełni młodości, urody i siły, żywy portret tej, którą opłakiwał od lat. Niechęć do dziecka, które było przyczyną śmierci matki i to długie oddalenie go, było koniecznością. Teraz odczuł to i żałował, że go do siebie zawezwał. Dwadzieścia lat modlitw nie zabiło awanturniczego ducha. Widok syna, dziecka ukochanej kobiety, wzburzył cały pozorny spokój i wyrzeczenie się życia. Korzył się, bił się w piersi, łkał i płakał, że nie mógł pokonać uroczego obrazu wskrzeszonej w postaci syna ukochanej zmarłej.
Ksiądz Cornille cichym szeptem opowiadał Hubertynie, że Jego Eminencja całe noce przepędza we łzach i walkach wewnętrznych. Myślał, że zapomniał i pokonał namiętność. Niestety — powstała teraz jak burza, Co wieczór we włosiennicy, na kolanach starał się wygnać obraz nieodżałowanej zmarłej. Stała przed nim ciągle w całej krasie młodości i urody. Rozpoczęła się męka, jak nazajutrz po jej śmierci, i rozpaczał, pożądał jej, buntował się przeciwko Bogu, który mu ją zabrał. Wybuchła znowu cała spóźniona namiętność dojrzałego człowieka do młodziutkiej kobiety. Uspokajał się dopiero nad ranem, pełen pogardy i niesmaku dla siebie i świata. Jakże pragnął zniszczyć dziką namiętność, by odzyskać dawny spokój ducha i wiarę.
Biskup wychodził ze swego pokoju surowy i spokojny, zaledwie trochę bledszy. Wyznania Felicjana wysłuchał bez drgnienia. Odnajdywał siebie w tej młodzieńczej miłości syna. Uważał za swój obowiązek zabić w nim namiętność, by go uchronić od cierpień, przez które sam ginął teraz z rozpaczy. Romantyczna historja syna wywoływała w nim przerażenie. Co, biedna dziewczyna bez nazwiska, młoda hafciarka, ujrzana w świetle księżyca! Odpowiedział jednem słowem: „Nigdy!“ Felicjan rzucił mu się do nóg, prosił, błagał... Zbliżał się do ojca z drżeniem, bał się oczu podnieść na niego. Prosił na kolanach, by nie zagradzał mu drogi do szczęścia; chciał wyjechać z żoną daleko, majątek oddać na kościół. Pragnął tylko kochać i być kochanym. Jego Eminencja zadrżał. Ale dał słowo rodzinie Voincourt i nie złamie go. Felicjan odszedł zrozpaczony, lękając się, że wybuchnie otwartym buntem.
— Kochanie — zakończyła Hubertyna, widzisz, że musisz zapomnieć o tym młodym człowieku; chyba nie chcesz sprzeciwiać się woli biskupa... Przewidywałam to wszystko, niestety!..
Anielka słuchała spokojnie ze splecionemi na kolanach rękami. Widziała przed sobą całą scenę: Felicjana na kolanach, z czułością o niej mówiącego. Nie odpowiadała nic, rozmyślała w ciszy. Woda w garnku przestała się gotować i nic nie przerywało ciszy. Pogodny uśmiech ukazał się na jej ustach.
— Jego Eminencja pozwoli, gdy mnie pozna.
Tej nocy Anielka nie mogła zasnąć. Myśl, że biskup pozwoli, gdy ją pozna, nie dawała jej spokoju. Nie było w tem żadnej próżności. Czuła tylko, że miłość jest wszechmocna, że biskup, widząc, jak bardzo się kochają, nie zechce ich unieszczęśliwiać. Obraz biskupa stał przed jej zamkniętemi oczami. Cicha ciepła noc usypiała ją powoli. Nasłuchiwała przyjaznych głosów: drzew, strumyka, katedry. Zasnęła z myślą: — Jutro pomówię z biskupem.
Gdy się obudziła, krok ten wydał jej się prosty i naturalny. Prowadziła ją czysta, niewinna miłość, pełna odwagi i zaufania.
Wiedziała, że w sobotę przed wieczorem biskup modlił się zwykle w kaplicy Hautecocur. Nikt mu nie przeszkadzał, duchowieństwo szanowało jego samotność. Była właśnie sobota i Anielka zdecydowała się natychmiast. Tam w kaplicy zaczeka na biskupa. Haftowała ze swą zwykłą pogodą i uwagą, spokojna i pewna, że dobrze czyni. O czwartej, ubrana skromnie, jak zwykle, weszła do kościoła. Ciężkie wrota zamknęły się za nią.
Kościół był pusty. Jakaś kobieta klęczała w konfesjonale przed kaplicą św. Józefa. Anielka nagle zaczęła drżeć. Odgłos kroków przeraził ją. Czemu ścisnęło się jej serce? Była dotychczas tak silna i pewna swoich praw do szczęścia! A teraz bała się i drżała. Bez sił oparła się o balustradę kaplicy d’Hautecocur.
Kaplica ta była najciemniejsza z całej romańskiej części katedry. Jak pieczara, wykuta w skale, oświetlona była tylko witrażem z legendą świętego Jerzego. Szafirowe i czerwone szybki przepuszczały mroczne, liljowe światło. Ołtarz z białego i czerwonego marmuru, bez ozdób, podobny był do grobowca.
Ściany, pokryte kamiennemi nagrobkami, osadzonemi w murach, zachowały czytelne napisy.
Anielka czekała nieruchoma. Przeszedł zakrystjan, ale jej nie zauważył. Nieznajoma kobieta klęczała wciąż w konfesjonale. Oczy Anielki przyzwyczaiły się do mroku i machinalnie zaczęła odczytywać napisy. Powstały przed nią legendy rodu Hautecocur: Jan V Wielki, Raul III, Heróc VII, Laura i Balbina wzruszyły ją do łez. Były to „szczęśliwe zmarłe“. Laura zginęła, gdy po szlaku księżycowym chciała wejść przez okno do komnaty narzeczonego, a Balbinie pękło z radości serce w chwili powrotu męża z wojny. Obie powracały nocami do zamku. Anielka widziała je w ruinach, gdy z lekkim szelestem białych szat unosiły się o zapadającym mroku. O, jakże pragnęła umrzeć młodo, jak one, w chwili spełnienia się marzeń!
Jakiś hałas przerwał jej zamyślenie. To ksiądz zamknął drzwi konfesjonału i wyszedł przez zakrystję. Była zupełnie sama; kobieta zniknęła. Czekała już przeszło pół godziny, nie zdając sobie sprawy, ile czasu upłynęło.
Nowe imię przykuło jej wzrok: Felicjan III ten, który poszedł boso do Palestyny, spełniając ślub. Serce jej zabiło, stanął przed jej oczami Felicjan VII, potomek tych wielkich panów, ubóstwiany przez nią i uwielbiający ją nad życie. Przejął ją strach i duma. Czy możliwe, by cud się spełnił? Przed nią była płyta marmurowa z nowszych czasów zeszłego wieku, gdzie wielkiemi czarnemi literami wyryto: Norbert, Ludwik, Ogier, margrabia d’Hautecocur; książę de Mirande et de Rouvres, hrabia de Ferrieres, de Montègu, de Saint Marc, de Villemareuil, baron de Combeville, pan na Moramvilliers, kawaler czterech orderów, porucznik wojsk królewskich, wielkorządca Normandji i wielki łowczy dworu. Były to tytuły dziadka Felicjana, a ona w swej skromnej sukience robotnicy, z paluszkami, pokłutemi igłą, chciała poślubić wnuka zmarłego wielkiego pana.
Lekki odgłos kroków zwiastował nadejście Jego Eminencji. Wszedł do kaplicy wysoki, o szlachetnej postawie, wydatnym nosie i młodych pięknych oczach. Zpoczątku nie dojrzał jej. Ale, schylając się do ołtarza, zobaczył ją u swych stóp.
Anielka, osłabła ze strachu i, pełna czci, osunęła się na kolana. Wydawał jej się silnym jak Bóg i był panem jej losu. Przezwyciężyła się natychmiast i zaczęła mówić:
— Eminencjo, przyszłam tutaj... Biskup wyprostował się. Pamiętał ją... młoda dziewczyna, widziana w oknie, później na krześle w czasie procesji, mała hafciareczka, za którą syn jego szalał. Nie powiedział słowa. Czekał surowy i poważny.
— Przyszłam, by Jego Eminencja mogła mnie zobaczyć, zanim odepchnie mnie na zawsze.. Kocham, jestem kochaną i nic nie posiadam poza tą miłością, biedne dziecko, znalezione pod progiem tego kościoła,.. Nędzne małe stworzenie, które jednym palcem zgnieść można. Ale ileż łez!... Proszę o litość dla mego cierpienia. Przyszłam sama, by bronić swej miłości i swego szczęścia... Kocham i jestem kochaną... Czy to nie wystarcza?
Mówiła urywanemi zdaniami, czysta i niewinna, jak dziecko, szczerze i śmiało wyznawała swą miłość. Podniosła głowę.
— Kochamy się... On objaśnił pewno, jak się to stało. Ja nie wiem sama... Kochamy się, a jeśli to jest zbrodnią, to proszę nam przebaczyć, miłość przyszła zdaleka, z drzew, kamieni i wszystkiego co nas otacza. Gdy zrozumiałam, że go kocham, już było zapóźno... Czy można nas teraz rozłączyć?... Nigdy nie przestaniemy się kochać. Umrę z tęsknoty za nim, tak, jak i on żyć nie będzie mógł beze mnie. Zawsze czuję go obok siebie, nawet, gdy jest zdaleka... Uniósł ze sobą me serce... Proszę nam pozwolić kochać się.
Patrzał na nią, tak młodą, jasną i uroczą w skromnej sukience. Śpiewała hymn swojej miłości głosem, pełnym czaru. Kapelusz zsunął się z jej głowy, zajaśniały złote włosy. Przypominała teraz święte dziewice, rysowane w starożytnych mszałach, smukła, drobna, pełna niewinnego wdzięku.
— Spraw, panie, byśmy byli szczęśliwi!
Błagała teraz, zrozpaczona, że stoi wciąż zimny, niewzruszony. Ach, to spłakane dziecko u jego stóp! Ta jasna głowa tak żywo przypomniała mu utracone szczęście. Dwadzieścia lat pokuty nie wyrwało mu z serca wspomnienia ukochanej zmarłej, jej jasnych włosów i wdzięcznej szyi, całowanej namiętnie. Stała przed nim znowu i prosiła o litość dla miłości.
Anielka ze łzami mówiła dalej:
— O, Eminencjo, kocham go za wszystko, za ród jego i bogactwo. Chciałabym żyć z nim w zbytku i wspaniałości, nie widzieć łez i smutku. Widzę się w brokatach i złotogłowiu, okryta perłami i drogiemi kamieniami. Mam konie, powozy, przechadzam się po wielkich parkach w otoczeniu paziów. Eminencjo, czy to brzydko kochać go zato, że spełnił wszystkie moje dziecinne marzenia, deszcz złoty z bajek czarodziejskich.
Dumna, wyprostowana, stała teraz przed nim, śmiało patrząc mu w oczy. Odnajdywał w niej tamtą zmarłą, jej czar młodości, wdzięczny urok jasnego kwiatu. Ta historja miłosna rozdzierała mu zasklepione rany. Trawił noce w łkaniach i pokucie. Ale nic nie zdradzało jego męki. Niewzruszony, tłumił bicie serca; milczał i krył swe cierpienia pod pozorem obojętności.
— Litości, — błagała, — oddaję mój los w twe ręce, panie.
Nic nie mówił, stał wysoki i wyprostowany w swej czarnej sutannie wśród zapadającego mroku. Widziała tylko jego oczy, błyszczące gniewem, czy litością?
— Proszę, powiedz, panie, że dobrze zrobiłam, że przyszłam tutaj. Przecież pozwolisz nam kochać się.
Pocóż rozprawiać z tem dzieckiem. Przyczyny odmowy powiedział swemu synowi. To wystarczy. Nie mówił, bo nic nie miał do powiedzenia. Zrozumiała to widocznie, podniosła się, by ucałować jego dłonie, ale odtrącił ją szybkim ruchem. Krew napłynęła do jego bladej twarzy.
Z zaciśniętych ust wypadło jedno słowo:
— Nigdy!
Odszedł. Ucichły jego kroki.
Anielka leżała na kamiennych płytach kaplicy i długo łkała w głębokiej ciszy kościoła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.