<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Mirtala
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Miłosz Kotarbiński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Dzień chylił się ku końcowi. Uliczne wrzaski ludu, pijanego winem i wzbudzonemi namiętnościami, biły ku niebu, ciemniejącemu dziś wcześniéj, niż zwykle. Ciemniało dziś ono wcześniéj, niż zwykle, dlatego, że gotowała się pod niém jedna z tych burz groźnych i niszczących, których zbliżanie się napełniało tłumy trwogą, w części płynącą z przewidywań słusznych, więcéj jeszcze przesadzoną, bo przesądną. Po wystawach osobliwości wszelkich, którym przez dzień cały przypatrywał się lud, niebo samo zdawało się chciéć go zadziwić wystawą rzeźb i blasków swoich. Rzeźby te i blaski potężne były i, w nieporównanéj świetności swéj, ponure. Nad brzegiem Tybru, wielki rynek rybi i parę sąsiednich ulic zalegały gęste tłumy, pstre od różnobarwnéj odzieży, nieruchome od przerażenia, z jakiém przyglądały się prologowi zbliżającego się dramatu natury.
Za Janikulskiém wzgórzem zachodziło słońce, lecz krwistą tarczę jego zasłaniać poczęła olbrzymia chmura, obejmująca widnokrąg czarném półkolem. Na spotkanie jéj, ze wszystkich stron widnokręgu, ciągnęły ciężkie i poszarpane szmaty obłoków płowych, ckliwą bielą poplamionych, lub wzdętych żarzącą się czerwonością. Piekący, suchy africus dął z południa; od strony morza zalatywały słone powiewy, w których czuć było nawałnicę deszczową. Przez wiatry roznoszone wonie róż, łącząc się w powietrzu z zapachami ostrych korzeni i rozlanych win, tworzyły w dusznéj spiece atmosferę ciężką i odurzającą, od któréj schły podniebienia i gorzały głowy.
Głębią półkolistéj chmury, podnoszącéj się z nad zatybrzańskich wzgórz, słońce rozpalało tysiącem kolorów i ogni, budując z niéj zarazem wypukłe i jaskrawo pomalowane góry, lasy, gmachy, źwierzęce i roślinne potwory. Snopy świateł jaskrawych i mętnych błądziły w przestrzeni. Górująca nad stolicą, kapitolińska świątynia Jowisza piorunującego, stała w krwistéj niby pożodze. Półokrągłe szczyty bram i łuków gorzały także. Wzamian, pałace Palatynu i Kwirynału mgliły się, jak uciekające w dal mary, płowém i mętném światłem oblane. Nad Marsowém Polem tumany kurzu i porwanéj z wodotrysków wody wicher skręcał w złotawe słupy, które z szumem przelatywały przez rzekę i, niby strachem gnane potwory, sunęły nad szerokiemi drogami. Ciemne ogrody szumiały jak lasy; pod żółtemi falami Tybru, obrębionemi białawą pianą, słychać było głuche warczenie wzdymających się wód. Deszcz przecież nie padał jeszcze; grzmotów, ani błyskawic nie było. Owszem; wichry same ucichały czasem, opadały niesione przez nie słupy kurzawy, ogrody przestawały kołysać się i szumiéć, a w uciszonéj przestrzeni Tybr tylko warczał i pod niebem chmury sunęły wciąż ku sobie, zwolna, ciężko, jasność dzienną coraz szybciéj zmieniając w mrok, oświetlony przykremi blaskami.
Nad brzegiem Tybru zgromadzone tłumy, wpół tylko trzeźwe, upajały się do reszty grozą nadprzyrodzoności, którą w rozpalone ich głowy leli obficie gminni wieszczbiarze i gwieździarze. W ciężkie i poważne, acz nieraz podarte i brudne, płaszcze owinięci, uroczystym krokiem od gromady do gromady przechodzący, wskazywali oni ludowi to, czego-by może nie ujrzały własne jego oczy. Słynni z odgadywania znaczeń i wróżb, zawartych w zjawiskach przyrody, w poufnym stosunku zostający z gwiazdami i całym obszarem nieba, przenikać umiejący gniew i łaskę bogów, nietylko wskazywali oni rzeźby te i malowidła, jakiemi chmury okrywały niebo, ale i tłómaczyli je także. Jedni z nich mieli oczy przebiegłe i chytre; snadź w dokonywaniu czynności swéj widzieli własne cele i korzyści. Na twarzach innych rozlewał się wyraz mistycznéj extazy; wierzyli sami w to, co mówili. Mówili na punktach różnych; wszędzie pożerano ich słowa. Wskazywali i tłómaczyli, podnosili twarze wysoko i wyciągali ku niebu wskazujące palce.
— Patrzcie, Kwiryci! gdy na niebie ukaże się taka struga krwi, jak ta, która tam za ogród Cezara ścieka, bogowie tworzą straszne dla ludzi zamiary...
Eheu! wołał drugi; — widzicie te dwa ogniste, skrzyżowane miecze? Znak to niemylny, że Apollo, za znieważenie święta swego, wzywa Jowisza, aby gromy swe spuścił na was...
— Eskulapie! Eskulapie! — wołał gdzieindziéj glos, nabrzmiały trwogą; — spuść znowu na oczy moje łuski te, które zdjąłeś z nich niegdyś! Niech znowu oślepną raczéj, niż patrzéć mam na te czarne tarcze, z których środka sączy się krew... Gdy tarcze te uderzą o siebie i jedna drugą zetrze, biada Rzymowi! Czy widzicie tarcze te, Kwiryci? czy je widzicie?
Wszystko widzieli: strugę krwi, ogniste miecze skrzyżowane, tarcze żelazne, sączące z siebie krew. Wszystko to widzieli i daleko więcéj jeszcze, bo istotnie, z fantazyą niedoścignioną, przyroda malowała i rzeźbiła dziś niebo. W największéj z chmur przez chwilę ścierały się z sobą dwa hufce rycerskie, i potém szybko przelały się w dwie chymery, trzęsące lwiemi grzywami, a rzucające za siebie ogony płowych wężów. Z za chimer wysunął się Satyr, śmiejący się i rogaty, a z innéj strony płynęła ku niemu rozwiewna girlanda białawych nimf. W tém, chimery, satyr, nimfy i otaczające je mętne wianki lasów — zniknęły, a cielsko chmury zbiło się w jednę olbrzymią górę, z któréj wyżłobionego szczytu buchnęły krwiste, z fioletem i bielą zmieszane, płomienie. Podobném to było do wybuchającego wulkanu.
— Gore! — krzyknęło kilkadziesiąt głosów, w których czuć było najsroższą ze wszystkich obaw Rzymian — obawę pożogi.
Jednocześnie rozległ się w powietrzu pojedyńczy, przeciągły, metaliczny dźwięk. Zkąd on pochodził? Z prostego wypadku zapewne, zaszłego w jedném z poblizkich domówstw, albo w jednéj z zatybrzańskich fabryk. Ale tysiąc ludzi z krzykiem na klęczki upadło i ramiona ku niebu wzniosło. Jeden z wieszczbiarzy głośno i dobitnie, wśród powszechnego milczenia, tłómaczył, że dźwięk usłyszany pochodził od tarcz podniebieskich, które, niewidzialne w téj chwili, bo wulkanem tym osłonięte, uderzyły o siebie.
W pobladłym tłumie rozległy się wołania:
— Wielka Junono, któraś dobrowolnie z Wejów do Rzymu przybyła i wierzchołka Awentynu strzeżesz, obroń swe miasto!
— Najświętsza Izydo egipska, słabych niewiast opiekunko, ulituj się nad nami!
— Apollinie! łaskawy patronie pasterzy, nie daj zginąć biednemu ludowi!
Rodzinne uczucia mocno i trwożnie zakołatały w piersiach.
— Ojcze! ojcze! gdzie jesteś? — wołał głos pacholęcy i łzawy.
— Balbio! szukam cię! Kędy-żeś mi przepadła?
— O! dzieci moje! biegnę do dzieci moich, pozostałych tam... na Suburze!
— Nie pójdę z tobą, matko... nie opuszczę Klaudyusza mego, którego kocham!
Sylwiusz, haftarz z Awentynu, przytomny zupełnie, skeptycznie uśmiechał się z rozpraw wieszczbiarzy, przebiegłe wejrzenia rzucał dokoła i ramieniem obejmował szyję Wenturego, którego szczupłe i wypieszczone ciało drżało, jak w febrze.
— O, Sylwiuszu! — szeptał — kiedy lękam się tak, jak teraz, chciał-bym, aby mię matka nie urodziła!
— Głupiś, jak tylko-co urodzone dziecko! — Sarknął haftarz, lecz, mimo to, czuléj i silniéj drżącego przyjaciela ramieniem ogarnął.
Wentury wytrzeszczonemi oczyma na chmury patrzał.
— Patrz, Sylwiuszu, patrz! niech mię bogowie opuszczą, jeżeli nad głowami naszemi nie widzę stada słoni!
— Głupiś, jak pusta amfora! — powtórzył Sylwiusz i, korzystając z pomysłu przyjaciela, wskazujący palec ku obłokom wyciągnął.
— Stado słoni! — krzyknął, — niech mię bogowie opuszczą, jeśli to nie jest stado słoni. Będzie nam dobrze, Kwiryci, jak bestye te na głowy nasze hrymną! Jeżeli ślepymi nie jesteście, widzicie sami, z któréj strony one lecą. Ze Wschodu lecą! przeklęty Wschód! przeklęci przybysze ze Wschodu, którzy gniew bogów na nas ściągają!
Ścisk zwiększał spiekę i potęgował wrażenia. Tu i owdzie opowiadano dziwne wypadki, świeżo zaszłe, a najwyraźniéj zwiastujące zbliżanie się wielkich klęsk. Wszyscy słyszeli, a teraz opowiadali o tém, jako, niedawno temu, w Apulii urodziło się cielę z głową u lędźwi. W Arretium spadł deszcz kamieni. Straszniejszém jeszcze zjawiskiem bogowie nawiedzili Samnium. Spadł tam deszcz także, ale z poszarpanych kawałów mięsa. W Etruryi sześciomiesięczne dziecko zawołało u łona matki: biada! W Apulii dwie gorejące pochodnie, w biały dzień, przeleciały nad łanem i żniwiarzami.
Pedanus, żołnierz zasłużony i nieporównanego na wojnie męztwa, w téj chwili pobladły i ze zmąconym wzrokiem, donośnie zawołał:
— W rodzinném mojem Bruttium podobno babie jakiéjś kłosy pszeniczne wyrosły z nosa...
Cud ten, przez Pedanusa ogłoszony, śmiechu nie obudził. Dziś z rana jeszcze, najłatwowierniejsi nawet śmieli-by się z tego pewno; ale teraz, jedni nie byli już zdolni wątpić o czémkolwiek, inni, mniéj liczni, wątpliwości objawiać nie śmieli. Nikt zresztą nie wątpił o prawdziwości słów Pudensa, któremu nocy dzisiejszéj ukazał się we śnie siostrzeniec jego, Priskus, i z płaczem wyrzucał niepomszczoną śmierć swoję. Pudensowi istotnie śnić się to musiało, bo, rozpowiadając o tém, usta krzywił żałośnie, a w oczach mu pałała wściekła żądza pomsty.
Lecz straszniejszemi nad wszystkie cuda i sny były wywoływane wciąż wspomnienia wydarzeń rzeczywistych a niedawnych. Niedawno, bo u końca panowania Nerona, bogowie nawiedzili Rzym burzą, przedtém niewidzianą. W okolicach Rzymu szalała trąba powietrzna, niszcząc domy, zboża, winnice i lasy. Ziemia zatrzęsła się, morze wystąpiło z łożyska swego i wzburzonemi bałwanami zrywało i unosiło wszystko, co znalazło się na ich drodze. W Rzymie samym pioruny strzaskały mnóztwo posągów i zabiły mnóztwo ludzi. Tybr rozlał i rzucił na miasto ogromną ilość syczących i zjadliwych gadów...
Był to zapewne skutek wichru, który zadął znowu, ale na wszystkich głowach zjeżyły się włosy. Pomimo spieki, zimny pot zraszał wiele skroni. W dali, w dali, płynąć poczęły dźwięki chóralnéj, przeciągłéj pieśni. Co to było? W stronie, z któréj zazwyczaj przybywały z Ostyi ładowne statki, po warczących i białą pianą poplamionych falach Tybru, pod czarną chmurą, płynęła ciężka, duża galera. Wzdęty jéj żagiel, nakształt skrzydlatego skieletu, sunął po szaréj przestrzeni; brzegi jéj we dwa rzędy obsiadali ludzie, których wiosła z rytmicznym pluskiem opadały na wodę. Wioślarze, zbliżając się do portu, śpiewali, a przewlekła pieśń ich bezbrzeżną melancholią płynęła w burzliwéj ciszy. Zagłuszył ją wnet i pochłonął daleki jeszcze turkot piérwszego grzmotu.
Pośrodku niebieskiego sklepienia, wązki tylko pas błękitu widzialnym pozostał; zresztą, zagasłe już, czarne i rude chmury, ujmować zdawały się świat w dwie olbrzymie skorupy, które wkrótce zewrzeć się z sobą miały. Jedna z nich powitała drugą dalekim jeszcze grzmotem. Błyskawicy nie widział nikt. Ktoś, wieszczek jakiś, krzyknął, że nie był to wcale grzmot, ale odgłos bębnów, które na ścianach świątyni Marsa, jak to nieraz już bywało, same przez się zahuczały, wróżąc tém klęskę. Tłumy, zalegające wybrzeże Tybru, szalały. Pobladłe usta, bezprzestannie, namiętnie, dopytywały się o możliwą przyczynę wyraźnego gniewu bogów. Szczękające zęby i szeroko otwarte oczy rzucały na twarze ludzkie wyraz źwierzęcy. Ażeby nie zostać zmiażdżonymi, zapragnęli zmiażdżyć kogoś. Kogo?
W gromadach tych, kto i pod wpływem jakich pobudek, czy uczuć, zagadał o morderstwach? Tonem recytatywa, donośnie rozlegającego się wśród chwilowéj ciszy, basowy głos jakiś prawił:
— W Cezarei wymordowano ich 20,000... W Antyochii, Grecy i Syryjczycy, wszystkie ich domy zamienili w perzynę. W Egipcie, z rozkazu Cezara, świątynią ich, na wzór jerozolimskiéj zbudowaną, zniesiono ze szczętem.
Na punkcie innym, ktoś, zdyszanym i od strachu czy wściekłości krztuszącym się głosem, podjął:
— Śmieli oni odgrażać się, że w czasie igrzysk spalą amfiteatr, z czterdziestu tysiącami widzów. W Alexandryi to było. Świadków postawić mogę.
Sylwiusz zaczął:
— Gdybyśmy na wzór Cezarei i Antyochii...
A ktoś inny podchwycił:
— Chóry niepokalanych dziewic, śpiewając święte hymny, wodą poświęconą skrapiały-by Rzym...
— Skoro czci nie oddają ani Cezarowi, ani bogom... komuż więc?
— Duchom podziemnym...
— Pryskusie mój! niechaj w téj chwili głowa Gorgony w kamień mię zamieni, jeżeli dziś śmierci twéj nie pomszczę...
Wszyscy razem mówili, podniecając się wzajem, modląc się i złorzecząc zarazem...
Czy to, tak strasznie szumiące w téj chwili, wybrzeże Tybru, zalaném było samemi tylko podłemi i okrutnemi duszami? Jak tkliwie jednak i mocno mężowie, bledzi sami, cisnęli tam do piersi przerażone małżonki i drżące córki, które z kolei wyciągały ramiona ku ukochanym swym, jakby pragnęły choćby zginąć, lecz z nimi. Byli tam przyjaciele, obejmujący się ramionami, jakby jeden drugiego przed niebezpieczeństwém osłaniać zamierzał, i wrogowie, którzy, w uroczystéj chwili, giestem zgody podawali sobie dłonie. Byli téż tacy, którzy gorąco, szczerze, wzywali pomocy swych Larów domowych, ślubując im sute ofiary. Collegia rzemieślnicze, wspólnością pracy złączone, tłoczyły się w spójne gromady, a niewolnicy i najemnicy tulić się zdawali pod opiekuńcze skrzydła panów swych lub patronów, którzy pobłażliwie znosili ocieranie się ramion ich o swe ramiona, a kiedy niekiedy rzucali im nawet życzliwe słowa. Więc cóż? Dlaczego?...
W tém ktoś zawołał: — Uciszcie się! patrzcie! oto bogowie zsyłają nam wróżbę: z nad Kapitolu zerwały się kruki!...
Z nad Kapitolińskiéj świątyni, która teraz ciemna i olbrzymia górowała nad miastem, zerwało się istotnie stado czarnych ptaków i, ciężkim lotem, z krakaniem głośném i żałośném, ciągnęło w mroczném przedstworzu. Wszakże lot ptaków, to jedna z najświętszych dla Rzymian wróżb i wskazówek. W którą stronę zwrócą się kruki i gdzie opadną? Nad Awentynem zniżyły lot. Osiądą może na świątyni Junony i wskażą przez to, że ta-to bogini ofiar i błagań od ludu żąda. Nie; to tylko burzą nabrzmiałe powietrze ociąża ich skrzydła. Wzbiły się znowu wyżéj... lecą... Na wybrzeżu grobowa cisza zastąpiła uprzednie kipienie. Tysiące bladych, lub rozpalonych twarzy wznosiły się w górę; usta szeptały modlitwy, plączące się z przekleństwami. Kruki, krakając wciąż, zawisły nad łukiem Germanikusa, lecz ciężkie skrzydła ich musnęły tylko półkolisty szczyt jego. Na wybrzeżu zahuczał krótki krzyk:
— Za Tybr polecą!
I znowu zapanowała tam cisza. Kruki leciały nad Tybrem, nizko; słychać było monotonny łoskot ich skrzydeł, który jednak umilkł wkrótce. Jakby jednomyślnie, w linii pionowéj, opadły one na syryjsko-żydowską dzielnicę i pośród płaskich domów jéj — zniknęły.
Nad Janikulskiém wzgórzem błysnęło... Wnet potém na wybrzeżu wybuchnął olbrzymi krzyk:
— Za Tybr! za Tybr! za Tybr!
Po chwili, z pod łuku Germanikusa wypływało morze ludzi zdyszanych, giestykulujących, potem oblanych i, pokrywając most, grzmiało:
— Za Tybr! za Tybr!

Jednocześnie, naprzeciw mostu rozwarły się na oścież drzwi wielkiéj oberży i buchnęło z nich na zewnątrz jaskrawe światło palących się w jéj wnętrzu pochodni. W świetle tém, banda syryjskich tragarzy, lektykarzy i łotrzyków wirowała i szumiała, nakształt roju pszczół, aż także, niby na spotkanie tłumu przebywającego most, puściła się w pochód. Pijani i rozhukani, ogromny Balas w zielonym wieńcu i wpółnaga Chromia z rozwianemi włosy, szli przodem. On do Satyra, ona do Bachantki podobna, trzymali się za ręce, tańcząc w takt muzyki syryjskich flecistek, które, w kraciastych
NA JEDNYM SZCZEGÓLNIEJ Z RYNKÓW TOCZYŁY SIĘ NAJZACIĘTSZE NAPADY I WALKI.
sukniach i z błyszczącemi tyarami na głowach, wydymając policzki, dmuchały we flety, albo, podnosząc nagie ramiona, klekotały metalowemi sistrami (rodzaj kastanietów). Silas, w czerwonawéj bluzie, dokoła flecistek tańczący, podobnym był z dala do rudego kozła; bezzębna Charopia, z chustą opadłą na plecy a siwemi włosami na wyżółkłéj twarzy, skakała także, z czerwonéj czary rozlewając wino. Za nimi cisnęło się mnóztwo rozhukanych postaci: ręce klaskały, głowy, w zwiędłą zieleń przybrane, kołysały się w pijanym szale. Taberna meritoria wyrzucała na świat napełniającą ją zwykle pianę. Tu już nie lękano się burzy, ani myślano o bogach; czułych nawoływań rodzinnych, ani nawet przesądnych modlitw, nie było na ustach żadnych.

Tłum, zbiegający z mostu, i zgraja, wybuchająca z oberży, spotkały się i zmieszały z sobą. Wściekłe krzyki zjednoczyły się z rykami śmiechów i przeszywającemi tonami fletów. Dzielnicę, mrowiącą się u stóp Janikulskiego wzgórza, pokryły naraz dwie ludności: jedna ruchomą i burzącą lawą opłynęła uliczki i rynki; druga, z jękami kobiet, płaczem dzieci i ramionami wyciągającemi się ku niebu, okryła płaskie dachy.
Co tam działo się, w téj nawałnicy ludzkiéj? Czy i jak bronili się napastowani? Z czyich piersi wybuchały jęki te przeszywające, przekleństwa straszne, śmiechy, zmieszane z łkaniami, które tam utworzyły zgiełk wielojęzykowy, zagłuszający szum wichru i rzeki? Co oznaczały, wpadające w zgiełk ten, stuki, brzęki, trzaski? Jakie hasła roznosiły przenikliwe tony fletów, które od chwili do chwili, jak strzały świszczące, zgiełk przeszywały? Wszystko to tajemnicą nieprzeniknioną pokrywał niezmierny, na ciasnych przestrzeniach wirujący odmęt ciał i głosów ludzkich, i zmrok coraz gęstszy, zaciągany nad światem przez dwie olbrzymie, czarne skorupy chmur.
Na jednym szczególniéj z rynków, tym właśnie, gdzie stały domy Sary i Goryasza, toczyły się najzaciętsze napady i walki. Sylwiusz z haftarzami i Wentury z perfumiarzami swymi, czynili zadość nakipiałym w nich oddawna gniewom i zawiściom; we wnętrzach domów rozlegały się trzaski łamanych skrzyń i brzęki rozbijanych naczyń. Z jednéj strony, szmaty materyi, ciężkich od okrywających je haftów, spadały na głowy i oplątywały stopy ludzi; z innéj, rozlane wonności napełniały powietrze zaduchem ostrym i odurzającym. Pedanus i Pudens, z gromadą ludzi różnego stanu, szukali tam także człowieka, nad którym pomścić się rozkazywały im cienie zabitego na wojnie Pryskusa. Gromada Syryjczyków, od bandy swéj oderwana, ciągnęła ku poblizkiéj oberży krzyczącą i wydzierającą się im Miryam, najmłodszą córkę Sary. Za nimi, przysadzista i otyła Sara, zapominając o pustoszoném domowstwie swém, jak ciężki ptak z rozpostartemi skrzydłami, leciała, krzycząc. Kilku młodych ludzi, pośród których rzymskim ubiorem swym wyróżniał się Justus, walczyło przed domem Goryasza. Jeden z nich upadł; porwał go i w ramionach, rozszalały rozpaczą, unosił Goryasz, ten łagodny Hillelista, który teraz, z oczyma, świecącemi jak u wilka, krzyczał:
— Przebacz, Symeonie! przebaczcie mędrcy w Jabue, żem wam zaprzeczał! Zemsty! zemsty!
W tém, w miejscu jedném, dał się uczuć ruch taki, jakby świeżo przybyła gromada ludzi rozepchnąć tłum i drogę sobie pośród niego torować usiłowała. Przybysze ci przedzierali się wyraźnie ku domom, dokoła których najzażarciéj krzyczeli i uwijali się haftarze i perfumiarze. Głosy jakieś poważne, dźwięczące mową wytworną, wyróżniać się zaczęły z pomiędzy grubijańskiéj i wielojęzycznéj wrzawy. Wyraźném stawało się, że wszczynał się tam spór, a raczéj zawiązywała się rozmowa jakaś dziwna, co chwila urywana, któréj początek niewiedziéć jak i gdzie się zawiązał, w któréj, z jednéj strony, czuć było wielkie wysilenie głosów, rozkazujących coś, proszących o coś, twierdzących o czémś, z innéj — rozlegać się poczęły grube żarty i śmiechy. Haftarze przecież i perfumiarze zaczynali już uspakajać się nieco. Przeciwległa strona rynku kipiała wrzawą wielką, lecz tu podobném już stało się dosłyszéć głos donośny, spokojny, lecz w spokoju swym nakazujący, który kędyś, w głębi tłumu, przemawiał:
— Spór macie z mieszkańcami domów tych. Dobrze. Ale dwa są sposoby roztrzygania sporów: jeden przez rozum, drugi przez siłę... Piérwszy ludzkim jest, drugi źwierzęcym... Jesteście stadem bydląt?
Kilka głosów zaśmiało się chórem. Jeden z nich, podobny do głosu Pedanusa, zawołał:
— I tu także wleźć musiałeś, filozofie!... Skorzystasz tyle, ileś skorzystał, kiedyś naprzeciw wojsk Witeliusa, Rzym oblegających, wyszedł i paplał im, że wojna zbrodnią jest a pokój — rozkoszą...
— Mówiłem im i wam mówię teraz, — ciągnął w tłumie spokojny, lecz nakazujący głos; — mówiłem im i wam mówię: precz z gniewem! Nic on sprawiedliwego nie zrządzi, a niéma dobra, jeno to, co sprawiedliwe...
W téj chwili, szeroką piersią, jak taranem, drogę sobie otwierając, człowiek, który wszczął dziwną tę sprzeczkę, wybił się z pomiędzy tłumu i u drzwi domu Sary na wyniesieniu jakiémś stanął. Na kruchém i pod stopami jego trzeszczącém, bo z rozbitych skrzyń i sprzętów złożoném, wyniesieniu tém, postać jego zarysowała się wysoka, barczysta, w fałdzisty płaszcz owinięta, lecz rysów rozpoznać w zmroku nie było można. Znali go jednak i poznali tu wszyscy. Z wnętrza domu, przez okno, z którego szybę z pęcherza wyrzucono, wychylił się Sylwiusz, tak zmęczony, że togę swą zdjąć musiał, spocony, zziajany, wściekły na tego, który mu w drogę właził.
— Niech cię Hades pochłonie, papugo Minerwy! — krzyknął; — pocoś tu przyszedł, aby klekotać nam nad głowami swoje wieczne: Niéma dobra, jeno to, niéma zła, jeno tamto...
Ale inni w weselsze, niż Sylwiusz, usposobienie wpadli.
— Spać idź, Muzoniuszu! dobréj nocy ci, małpo bogów!
On, nie na ludzi, lecz w daleką, burzliwą przestrzeń patrząc, mówił:
— Społeczność ludzka trwa tylko przez sprawiedliwość, zginęła-by, jeżeli-by jéj członkowie nastawali wzajem na życie swe i zdrowie...
Otaczający zaczynali bawić się na dobre.
— Słuchajmy go! — wołano, — niech papla...
Wentury cienkim swym głosem prawił:
— W głowach własnych dosyć mądrości mamy. Co nam przyjdzie z przywidzeń chorego twego mózgu?
Członek szewckiego collegium, wypadkiem pomiędzy haftarzy zaplątany, przybliżył się do filozofa i, ręce za plecy zakładając, a wzrok ku twarzy jego podnosząc, z dumą zadowolonego z siebie szewca przemówił:
— Dlaczego, Muzoninszu, taki blady jesteś i pomarszczony? Widać po tobie, że fortuna wyciąć ci musiała nie jeden tęgi policzek. Nacóż więc przydały ci się uczone twe wywody?
— Przydały mu się one na to, — odpowiedział ktoś inny — aby ujmował się za cudzoziemcami, obrzydłymi Cezarowi i bogom...
Muzoniusz odpowiedział:
— Nie rozumiecie mię i drwicie ze mnie, ja jednak mówić nie przestanę.
Podniósł głos:
— Jaką jest natura człowieka? Czy każe mu ona dobrze czynić, a gdy nic już innego nie może, dobrze życzyć...
Z tłumu, wybuchającego śmiechem, młody człowiek ze wschodniemi rysy, a w rzymskiém ubraniu, donośnie zawołał:
— Nie taką jest, Muzoniuszu, natura ludzka, nie taką jest ona, jak mniemasz, i w tém omyłka twoja! Mędrca z tłuszczą dzielą przepaści, których nie zapełnią wieki!
Muzoniusz, usiłując wzrokiem przebić zmrok i tłum, odpowiedział:
— Usłyszałem duszę, która myśli! Kimkolwiek jesteś, wiész, że stoik nie cofa się przed pośmiewiskiem tłuszczy, ani groźbami możnych. Nie rozkazuję mieczem i nie bałamucę cudami. Dziś więc nie zrządzę nic. Ale przyszłość — moja. Przy zasadach stoję.
— Stój sobie, stój! — wołano; — nie ujmie nam to z garnka ani jednego ziarnka fasoli. Sam sobie wrogiem jesteś, bo słychać jakoś, że lada dzień Cezar z Rzymu cię wygna. A może zarzucą ci sznur na szyję i do więzienia pociągną... Cóż ci pomogą wtedy twoje zasady?
Pedanus wystąpił z tłumu. Z rubasznym więcéj, niż złośliwym, śmiechem na twarzy, olbrzymie pięści swe ukazywał.
— Kto z nas silniejszy, filozofie! kto z nas silniejszy? Mądrym jesteś, a ja cię przecież jednym pstryczkiem z nóg zwalę. Nie potrzebuję mądrości twojéj, wolę swoję siłę.
Trefniś jakiś zawołał:
— Filozofie! kto z nas więcéj śmiał się w życiu? ty, czy ja?
Szewc podjął:
— Kto dłużéj żyć będzie: szewc, czy filozof?
Gruby pasożyt, z trudnością wyciskając się z tłumu, śmiał się:
— Czyj brzuch pełniejszy, Muzoniuszu? mój, czy twój?
Mnóztwo ludzi z konwulsyi gniewu i strachu wpadło w konwulsye śmiechu. Gniewu, ani chęci walczenia z nim stoik w nich nie budził. Poprostu, wyśmiewali go. Gruby śmiech ten huczał pośród płaczów, jęków, łajań i przekleństw, rozlegających się dokoła. Blizko kędyś, w uliczce, wypływającéj z rynku, ozwało się urywanemi tony parę fletów i zapalczywy głos jakiś krzyknął:
— Pedanusie! Pedanusie! śpieszcie! Syryjczycy znaleźli człowieka, którego szukacie! Oto prowadzą go i z nim razem czeczotkę jakąś!
W téj saméj przecież chwili, z oddalonym a nieustannym hukiem grzmotu zmieszał się turkot kół i tentent koni, a most, łączący Awentyn z Zatybrzem, rozbłysnął pochodniami, w których czerwoném świetle biegł raczéj, niż szedł, długi orszak ludzi. Ktoś możny i licznym pocztem otoczony śpiesznie przybywał. Kto? poco?
— Liktorowie! na Herkulesa! Są to liktorowie! poprzedzają bogaty wóz jakiś! Konie jak orły! Patrycyusz jakiś na wozie stoi... drugi wodze trzyma! Usuwajcie się! zmykajcie! z drogi! z drogi!
Sznur biało ubranych liktorów, z toporami w rękach, biegnąc, rozpędzał tłum i torował drogę dwukonnemu wozowi, otoczonemu mnóztwem pieszych ludzi, z których ilość pewna niosła palące się pochodnie. Szybkim pędem przebywszy most, na rynku, napełnionym ludzką ciżbą, orszak ten zwolnił kroku. Na wozie stali istotnie dwaj ludzie: jeden rosły i silny, wspaniałą togą białą, złotemi palmami usianą, opłynięty, dłoń wspierał na berle ze srebrnym orłem; drugi, młody i wysmukły, ze srebrną opaską na kruczych włosach, w białych rękach trzymał szkarłatne wodze. Do poręczy woza uczepione, u boku pięknego woźnicy, w postawie ptaka zrywającego się do lotu, siedziało śliczne chłopię, z greckim profilem i długiemi włosami, rozsypanemi po ametystowym chitonie.
— Pretor! pretor! — zaszumiał tłum i nagle umilkł. Nie powitali go urągowiskiem, jak Muzoniusza. W świetle pochodni wóz jego błyszczał bogactwem ozdób, hiszpańskie konie postępowały dumnie, a wodze ich trzymał malarz słynny... Władzy, bogactwu i sławie któż mógł urągać? Nie ci zapewne, do których teraz przemawiał Helwidyusz.
Kto wié, czy nie dlatego przeważnie przybywał on tutaj, aby po raz ostatni przemówić do rzymskiego ludu. Wkrótce zapewne usta jego zamkną się na wieki. Teraz więc serce jego wybuchało... Wybuchało ono grozą, oburzeniem i niezmierzonym żalem. Śniada i śmiała twarz jego w czerwoném świetle pochodni gorzała; z pod czarnych ściągniętych brwi, oczy ciskały błyskawice bólu. Nie był to tak, jak Muzoniusz, człowiek samotnych i głębokich dumań, ale mąż czynu i boju. Głos jego, tłumiony z razu przez głuche łoskoty grzmotów, ale potężny i do szerokich przestrzeni przywykły, rozlegał się po rynku. Słowa jego padały na głowy ludzkie z siłą ciskanych kamieni. Mężem stanu był i patryotą. Ludowi, który oniemiał i znieruchomiał, przypominał wielką i wolną przeszłość jego. Z przeszywającém szyderstwem zapytywał go: czy nic już więcéj do czynienia nie ma, prócz opychania brzuchów swych, upajania się trunkiem, drżenia przed bezmyślnemi baśniami i napastowania bezbronnych?
Przez chwilę głos jego pochłonęły znowu szumy wiatru, ogrodów i rzeki, aż znowu wybił się się on z nich piorunujący:
— Za forum — cyrk, za trybunów — histryonów wam dano, z miejsca obrad i wyborów zrobiono miejsce igrzysk, rynek obywatelski zmieniono w rynek świni. „Chleba i igrzysk!“ wołacie i psiemi języki liżecie rękę, sypiącą na was jedyne te dobra, których pragnąć umieją ciemne wasze głowy! Krwi jeszcze pragniecie, choćby niewinnéj, a łaskę waszę posiadają ci właśnie, którzy z was czynią bezmyślną i okrutną trzodę...
W tłumie rozległy się sarkania:
— Obelgi ciskasz! obelgi na biedny lud ciskasz, dumny patrycyuszu!
— Patrz, patrz! — wołał Sylwiusz — abyś ze słów swych dla szyi swéj nie kuł topora...
Niezmąconém spojrzeniem objął Helwidyusz morze głów ludzkich, wóz jego otaczające, i bólem wielkim drgnęły śmiałe usta jego.
— Nie możnym i wielkim urodziłem się — odpowiedział — ale wielce wam blizkim, synem setnika... Nie urodzeniem tedy dumnym, lecz prawością. Nie obelgi rzucam, ale ostatnie wezwania... Kto mi groził toporem?... Wiem, wiem o nim, Rzymianie! Nie straciłem rozumu i wiem, co czynię. Liktorowie moi i wezwana przeze mnie straż miejska rozpędzi was ztąd do domów, jak pijaną i bezmyślną zgraję... Nie przerobię was przecie i wcześnie umrę, ale w dziejach ojczyzny zapiszą jedno jeszcze imię, nieskalane służalczością względem purpury, ani względem błota!
Tu jedna z uliczek, wypływających z rynku, buchnęła muzyką i śmiechami, dziko mieszającemi się z przeraźliwym kobiecym krzykiem. Na odgłos krzyku tego, w dłoniach Artemidora zadrżały wodze. Rzucił je w ręce Heliasa, zeskoczył z woza i zbladłą twarz do pretora zwrócił.
— Pozwól mi, panie, wraz z liktorami twymi tam pośpieszyć... Głos ten poznałem... O, mściwi bogowie!
Nie skończył jeszcze, gdy na rynek wpadły: Chromia, Charopia, kilka innych podobnych im kobiet i dwie flecistki, z wydętemi policzkami dmące w swe flety. Rozczochrana i rozogniona banda ta, do chóru furyi czy jędz podobna, ciągnęła za ramiona i podartą odzież szczupłą i wyrywającą się im dziewczynę. Na widok zbliżających się liktorów pierzchnęły. Dziewczyna w podartéj odzieży, z rozpostartemi ramiony i nieprzytomnym wzrokiem, przypadła do wozu Pretora i, na klęczki padając, czołem uderzyła o rzeźbioną oś jego koła.
— Przyjaciele! — do orszaku swego zawołał Helwidyusz — niech kilku z was do domu mego uprowadzi dzieweczkę! Zemdlała, powiadacie? Wnieś ją więc na wóz mój, Artemidorze.
Omdlewającą objęły giętkie ramiona, a nad uchem jéj schylone usta namiętnie szepnęły:
— Kochanko moja!
Otworzyła osłupiałe oczy, i gdy poznała chylącą się nad sobą twarz malarza, uśmiech niewymownego szczęścia przewinął się po zbielałych jéj ustach. A w téj chwili, przed wozem Pretora zjawiła się postać inna. Wyciskającą się z uliczki ciżbę ludzką, z Syryjczyków, setników i żołnierzy złożoną, wyprzedzał żyd stary, bosy, w podartéj sukni, z turbanem zsuwającym się na plecy i odkrywającym siwe, rozczochrane włosy. Biegł zdyszany, wołając:
— Tam przyjechał pan możny... sam Pretor... on sprawiedliwość uczyni... On wam powié, że kłamiecie, jak psy... że to nie on, ale ja... ja... Menochim...
Zatrzymał się przed stojącym na wozie Pretorem i schylił się ukłonem prędkim, a tak giętkim i nizkim, że czołem prawie ziemi dotknął. Wyprostował się również prędko, i śpiesznie, zanosząc się, z językiem plączącym się w ustach, mówić zaczął:
— Nie wierz im, najdostojniejszy! zlituj się i nie wierz im, o możny! Łgą oni! On nic nie winien. On nigdzie nie był i nic wam złego nie robił... w domu zawsze siedział i tkał sobie! On tkacz... spokojny taki.. Jagnię od niego łagodniejszém nie jest. Gdzie jemu do wojowania i podnoszenia buntów i do bluźnienia w amfiteatrze wielkości waszéj i cesarzy waszych... On-by nawet nie potrafił tego... taki łagodny... I rozumu na to potrzeba, a on głupi sobie... Zwyczajnie tkacz prosty... cha, cha, cha, cha!..
Śmiał się, śmiał się. Bose nogi jego dreptały po piasku, całe ciało wyłamywało się w dziwne sposoby, a z oczu, obłąkanych rozpaczą, strumieniem lały się łzy. Przyskoczył do woza, wspiął się na palce i usiłował do ust swych ponieść skraj togi Pretora.
— Powiem ci prawdę, najdostojniejszy — mówił — błagam cię, abyś mi wierzył. Wielki! miéj litość i uwierz w to, co ci powiem... On, to jest syn mój... to jest ten Jonatan, którego Syryjczycy z domu wyciągnęli, a setnicy przed oblicze twoje wiodą, nigdzie nie był i nic nie robił... To jest wielka omyłka... Za mnie go wzięto... Ja to chodziłem do Judei na wojnę przeciw wam... ja biłem się z wami u boku Jana z Giszali... ja w Egipcie bunt podniosłem, ja w amfiteatrze... Wszystko ja... ja... Menochim! A on nic! do niego to czysta przyczepka! Błagam cię, potężny, abyś wierzył... Ale jakże tu nie wierzyć, kiedy to czysta prawda... Rozkaż liktorom, aby mię skrępowali, a setnikom, aby puścili jego... Więźniem swym uczyń mię, zamiast niego, a jak pies u stóp twych czołgać się będę, dopóki nie skonam... Dlaczegoż nie rozkazujesz liktorom wiązać mnie? Wrogiem waszym całe życie byłem... Ach! ile ja tam w Judei żołnierzy waszych pozabijałem!.. jak ja w amfiteatrze głośno krzyczałem! A wy myślicie, że to on... ten niewinny... co zawsze w domu siedział i tkał sobie... cha, cha, cha, cha! Dlaczegoż, najpotężniejszy, nie rozkazujesz jeszcze wiązać mnie? Nie wierzysz mi? Liktorowie! wiążcie mię! litości! litości! wiążcie mię, liktorowie!
Bose stopy jego dreptały wciąż i podskakiwały; biegał od jednéj osi woza do drugiéj; złożone, gotowe niby do sznurów, ręce ku liktorom wyciągał. Podarta suknia obnażyła mu w kilku miejscach chude ramiona, światła pochodni migotały po twarzy jego, zmiętéj i zalanéj brylantową rosą. Nagle umilkł i, z oschłemi, osłupiałemi oczyma, trzęsąc się jak w febrze, u jednego z kół wozu na ziemi przysiadł. Przed wozem, Pedanus i Pudens, za oba ramiona trzymając, postawili Jonatana. Przytém mówili, gdzie widywali go i co uczynił. Z za potężnych ich pleców co chwila wyskakiwał Silas, wołając, że on-to go wynalazł i władzom rzymskim teraz wydaje. Wtórował mu grubym głosem Babas, i Chromia, przyskoczywszy, z żywą gestykulacyą ramion, srebrnemi obręczami świecących, potwierdzała słowa przyjaciół swoich.
— Liktorowie! — Na Syryjczyków wskazując, zawołał Pretor, — rozpędźcie mi te gady! Wy, setnicy, pozostańcie...
A do Jonatana krótko i ciszéj, niż mawiał zwykle, rzekł:
— Mów, Judejczyku!
Nigdy przedtém niewidywany u niego spokój oblewał postawę i twarz Jonatana. Jak nie wyrywał się przedtém z dłoni setników, tak teraz, z podniesioną nieco głową, oko w oko na Pretora patrzał. Na mgnienie oka w kruczym zaroście jego błysnęły białe zęby, co rzuciło mu na twarz wyraz dzikiéj nienawiści, lecz wnet potém spokojnym głosem zaczął:
— Starzec ten kłamał przed tobą, Pretorze, bo kocha mię bardzo. Wszystko zaś, co setnicy mówią ci o mnie, prawdą jest. Imię moje — Jonatan. Walczyłem z wami na wojnie; lżyłem was w amfiteatrze; nienawidzę was w sercu swojém. Gdyby mi Przedwieczny sto razy żyć pozwolił, sto razy czynił-bym tak, jako czyniłem. Oto wszystko. Każ ludziom swoim, aby prowadzili mię na śmierć.
Jakże podobnemi, jak dziwnie podobnemi z sobą były losy dwu tych ludzi: tego, który, stojąc na bogatym wozie, dłoń wspierał na berle i wyrok wydawać miał, i tego, który w podartéj odzieży, nędzny i schwytany, wyroku oczekiwał! Nie dziw téż, że Helwidyusz stał chwilę zamyślony, ze spuszczonemi powiekami i skamieniałemi rysy, i że ręka jego, na srebrnym orle wsparta, podniosłszy się zwolna, opadła na niego znowu. Do przyjaciół swych, którzy z blizka go otaczali, rzekł z cicha:

ŚWIATŁA NIEBIESKIE! CZY TAM NAD WAMI NIEMA NIKOGO, KTOBY LITOŚĆ CZUŁ NAD BIEDNĄ LUDZKOŚCIĄ?

— Starca i dzieweczkę uprowadźcie do domu mego... Niech nie widzą...
Lecz ta, którą troszczył się, szept jego dosłyszała i, wyrywając się z obejmujących ją, ukochanych ramion, ku Jonatanowi poskoczyła.
— Ja z nim! — krzyknęła.
Ogromne włosy swe, od świateł pochodni złote, obu dłońmi zgarniała z twarzy, po któréj ciekły potoki łez. Pierś i ramiona jéj z za podartéj sukni świeciły bielą marmuru. Ku ciemnéj ludności, która w zgnębionych lub błagających postawach, ze szmerem tłumionych płaczów, obsiadywała rynek i tarasy domów, ręce wyciągnęła.
— Z tobą nieszczęsny ludu mój — ja z tobą!...
Grube, rzadkie krople deszczu padać zaczęły i przyćmiewały światło pochodni. Wicher zaszumiał i kędyś, blizko już, nad Janikulskiém wzgórzem, ogłuszająco zaturkotał grzmot. Z ucichającego grzmotu wyłonił się donośny i rozkazujący, lecz na dnie piersi drżący, głos Pretora:
— Liktorowie! wiążcie człowieka tego!
Nie wymówił jeszcze słów tych, gdy Mirtala skokiem sarny rzuciła się ku pojmanemu i, szyję jego obejmując, na pierś mu upadła.
— Ja z nim! — krzyknęła znowu.
Ale tym razem poskoczyło za nią kilku ludzi i młody Rzymianin, ze srebrną opaską we włosach, już, już kibici jéj dotykał, gdy w ręku Jonatana błysnęła stal... Było to jedno mgnienie oka. Wzrok topiąc w twarzy Artemidora, Jonatan znowu w dzikim uśmiechu ukazał białe zęby i głucho wymówił:
— Jutro zamordujecie mię... nie odejdę bez niéj... Nie będziesz jéj miał, Rzymianinie!
O! dziwna genealogio szałów z nieszczęść i zbrodni z krzywd ludzkich! Miecz bohatera sprawiedliwości utonął w piersi niewinnéj, bezbronnéj dziewczyny.
W téj chwili na środku nieba, olbrzymie skorupy chmur zwarły się sobą szczelnie i uczyniły świat podobnym do ściśle zasklepionego, dusznego garnka. Płomienie pochodni, gęstym dymem otoczone, chyliły się ku ziemi; wiatr niemi miotał i przygaszały je ciężkie krople deszczu. Wzamian niebo całe zapłonęło błyskawicami. Tysiące ognistych wężów nieustannie wiło się po czarnych, wydętych chmurach, oślepiające blaski lejąc na ziemię. W blaskach tych, zatybrzański rynek przedstawiał widok tłumny, lecz cichy, jak grób. Most na Tybrze okrywała, rozkazów oczekująca, zbrojna kalwata żołnierzy. Groza, ohyda, żałość, strach, zawarły usta tłumów, które, jak mur nieruchomy, stały na rynku i klęczały na płaskich dachach. Wyosobniony nieco, na niewielkiém wyniesieniu stał Muzoniusz. Kolana jego obejmował i twarz swą w płaszczu jego ukrywał wysmukły młodzieniec w białéj tunice. Można-by rzec, że, gromem życia rażony, przypadł on do stóp

filozofii, od niéj wzywając ukojenia i mocy. Stoik, śród szalejących burz niebieskich i ziemskich sam jeden spokojny, czoło jednak miał bardzo blade i oczy pełne bezbrzeżnego smutku. Twarz i ramiona powolnym giestem wznosząc w górę, zawołał:
— Światła niebieskie! czy tam nad wami niéma nikogo, ktoby litość uczuł nad biedną ludzkością? Długoż, długoż jeszcze, obrazom takim przyświecać będziecie?
Z przeraźliwym trzaskiem grom uderzył w wody Tybru i po wzburzonych falach potężny grzmot toczył się długo...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.