Na bialskim zamku/Tom pierwszy/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom pierwszy
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Prawdą było — niestety — że Damazy, we dnie przesiadujący u Froima, na noc się wkradał do klasztoru. Ojciec Remigi o tym wcale wiedzieć nie chciał, nie widywał się z nim nawet, przepędził go, ale patrzał przez szpary na litościwą pomoc braciszka Anioła, który wpuszczał o zmroku Butryma, a do dnia po pierwszej mszy świętej furtę mu otwierał.
Damazy czuł się tu bezpiecznym, najpierw że na klasztor nie bardzo się kto mógł ważyć napadać, po wtóre, że w najgorszym razie, gdyby u furty rumor usłyszał, mógł zawsze wysunąć się z masztami, zakopać gdzie w siano na wyżkach albo przez mur spuścić na pole.
Nie przypuszczał jednak, aby go tu wyszpiegować miano. Łaboda, ów z czerwonym nosem włóczęga, opój, który Wolskiemu służył, miał jakieś przeczucie, że reformaci mogli dawać schronienie Butrymowi. Naprowadziła go na to myśl, że dawniej Damazy, małym chłopakiem będąc, przy klasztorze jakiś czas przebywał, do mszy sługiwał i uczył się tam u jednego z księży, nim poszedł do szkoły. Zakradł się więc Łoboda wieczorem, dobrze wcale żebraka udając, pod furtę i zobaczył na swe oczy wchodzącego Damazego, którego poznał.
Od Froima zwykle dosyć późno wychodził Butrym, a do furty nie dzwoniąc, umówionym stukaniem znać dawał.
Wolski, uradowany, przez resztę dnia pary z ust nie puścił — chodził jak zwykle zaglądając po kątach. Dopiero o zmroku niepokój go ogarnął. Zbyt wcześnie do klasztoru nie chciał iść, aby na pewno ptaszka znaleźć w gnieździe i pośpiechem popłochu nie rzucić. Wołał go wziąć wpierwospy.
Dobrze już się na noc zaniosło, gdy ze swoimi ludźmi podszedł pod furtę klasztorną, już zamkniętą i zaryglowaną. Powagą książęcą wsparty, ważył się na takie wtargnięcie do reformatów i złamanie klauzury. Zdawało mu się, że księciu chorążemu wszystko wolno było.
Zadzwonił więc. W klasztorze spało wszystko, cisza była głucha. Dzwonek wśród nocy, poruszony gwałtownie, rozległ się jakby na trwogę, lecz w furcie nikt się nie pokazał. Niecierpliwy Wolski targnął za krzyż, wiszący u sznura, po raz drugi, czekał — nie wyjrzał nikt. Zaczynał już się burzyć i zadzwonił trzeci raz.
W tej chwili zakapturzona, maleńka, blada twarz brata Anioła ukazała się w odsuniętym okienku.
Noc i od śniegu, i od księżyca była dosyć jasna, tak że Wolskiego i jego bandę uzbrojoną w kije można było dobrze rozpoznać.
— Co to jest? — zawołał przestraszony brat Anioł. — Tatarzy czy Szwedzi! W imię Ojca i Syna? Któż to znowu?
— Proszę no otwierać! Ja przychodzę z rozkazem księcia — odezwał się Wolski — mam ważną sprawę do gwardiana!
— Po nocy! alboście to dnia nie mieli!
— Mówię wam, otwierajcie! — podniósł głos Wolski.
— A ja wam powiadam, że nie otworzę! — odparł furtian i okno zasunął.
Rozgniewany faworyt za despekt taki, uwiesiwszy się u sznura, począł formalne dzwonić larum — ale dzwonek, z początku jęczący głośno — nagle zamilkł. Brat Anioł umiał go odczepiać.
Dalsze więc ciągnięcie sznura nie przydało się na nic.
Gniew Wolskiego doszedł do najwyższego stopnia: począł wrzeszczeć, że furtę łamać i rąbać każe. Wrzawa ta, dosyć długo trwająca, wreszcie cały klasztor rozbudziła.
Zwłokę chciał tylko wyzyskać w ten sposób brat Anioł i furta się otwarła, a w niej ojciec Remigi stał, ale w postawie pełnej godności i oburzenia, nie strwożony wcale.
— Coś waćpan sfiksował? — rzekł do podchodzącego Wolskiego. — Czy acan wiesz, na co się narażasz, na klauzurę sług bożych napadając tak zuchwale?
— Z rozkazu księcia — przebąknął Wolski.
— Nieprawda! książę chorąży, benefaktor nasz i protektor, takiego gwałtu nakazać nie mógł. Czego waćpan chcesz?
— Tu się ktoś ukrywa.
— Kto? gdzie?
Wolski uczuł się skonfundowanym.
— Niejaki Butrym tu od kilku dni nocuje.
— Jaki Butrym? — zapytał gwardian.
Brat Anioł podniósł ręce do góry.
— Gdzie? gdzie on ma być? — zapytał.
— Ano, w masztarni ponoś — zamruczał Łoboda.
Gwardian, z majestatem osoby duchownej i przełożonego, zmarszczony, groźny — rzekł do Wolskiego:
— Chodź, szukaj, trzęś — ale ty sam jeden, bo tej gawiedzi tu nie puszczę, idź, ale jeżeli mi go tu nie znajdziesz, pamiętaj, że ja skargę nie na księcia, ale na ciebie wniosę o pogwałcenie klauzury klasztornej.
Wpadłszy w taką łapkę, z której nie wiedział już, jak się salwować, Wolski z gniewem spojrzał na Łobodę. Gwardian i furtian tak zdawali się swojego pewni, a opój tak łatwo się mógł omylić: zawahał się. W tym gwardian go pochwycił sam za połę opończy.
— Chodź mi tu zaraz, chodź! Bracie Aniele, dawaj latarkę — niech patrzy, niech trzęsie, aby nas i klasztor nie spotwarzał. Chodź!
I ojciec Remigi pociągnął za sobą Wolskiego przykazując zamknąć furtę przed gawiedzią, która pozostała pod murem.
Milczący powlókł się Wolski.
— Niech mi ojciec dobrodziej wybaczy — odezwał się ciszej — służba, wiadomo, to niewola. Jak Boga kocham, książę mi zagroził, jeżeli nie znajdę tego Butryma, bo to łotr jest, włóczęga. Cóż ja mam począć?
Gwardian nic nie odpowiadał, kazał latarkę nieść chłopcu, który się tam znalazł, i oddychając ciężko, prowadził faworyta do masztami. Byłby Wolski pośpieszył, lecz gwardiana, otyłego i wolno kroczącego, nie śmiał wyprzedzić, a ojciec Remigi szedł powoli, bo prawdą a Bogiem — podejrzewał mocno, iż Damazy mógł się istotnie znajdować w klasztorze — a może i w masztarni.
Cała nadzieja w tym była, że nie mógł dzwonka nie usłyszeć, nie domyślić się, o co chodziło, i nie umknąć w jakikolwiek sposób.
Prowadzący chłopak otworzył masztarnię, w której na tapczanie, otulony derami, spał istotnie jakiś człowiek i, zbudzony nagle, zerwał się przestraszony.
Wolski przyskoczył do niego i poznał — starego parobka, na jedną nogę kulawego, który od lat piętnastu woził kwestarzów sławną klaczą dereszowatą, z bułanym na przyprzążce.
Masztarnia była maleńka i śladu w niej drugiego posłania nie znalazł Wolski. Szukać teraz i plądrować po klasztorze nie miał ochoty wiedząc, że by to już było bezskutecznym, bo wszystkich zabudowań i kryjówek ani mógł myśleć przetrząsnąć, a skryć się gdzieś na poddaszu, w loszku lub gdzie indziej łatwo było.
Tak tedy, mocno upokorzony, całując ciągle w rękaw gwardiana, który ani słowa nie mówił, ale się przebłagać nie dawał, Wolski musiał wracać jak niepyszny, obiecując sobie na pociechę wykropić Łobodę co się zowie.
Lecz donosiciel, ujrzawszy go w furtce wychodzącego z głową zwieszoną, nie czekając nagrody drapnął i zniknął.
Gdy się to zewnątrz działo, Damazy siedział na wyżkach w tej samej masztarni, tę tylko zachowawszy ostrożność na wszelki wypadek, iż dachówki wybrał w jednym miejscu, otwór sobie na zewnątrz przygotował i mógł się nim spuścić na zewnątrz murów klasztornych. Gdy Wolski wyszedł i furta się za nim zamknęła, Butrym najspokojniej do masztarni powrócił i w miejscu parobka, który śmiał się, rękawem twarz ocierając, spać się położył.
Brat Anioł, starowina, uśmiechnął się także i powtarzał w duchu:
„Teraz on tu już bezpieczny, drugi raz przyjść się nie ważą!“
Ojciec Remigi, chociaż skargą zagroził, był pewien, że go nazajutrz błagać będą o przebaczenie, i gotował się je dać wraz z ostrą naganą, co to jest nieposzanowanie schronienia sług bożych. Nie chcąc wchodzić w konflikt z sumieniem, ojciec Remigi nie zapytał nawet furtiana, czy Damazy się w klasztorze znajdował, nie uczynił mu żadnej wymówki i do celi powrócił.
Gdy Wolski zaszedł nareszcie, umęczony, do swojego mieszkania, w prawym skrzydle zamkowym, nie opodal od podłowczego, był tak zły, iż do krwi sobie poogryzał paznokcie. W ostatnich czasach tak mu się nie powodziło, że gotów był popełnić jakieś szaleństwo, aby wyjść z tego koła wysiłków nadaremnych. Książę nawet nie był dla niego takim jak dawniej; panna Faustyna go odpychała z pogardą, Butrym podłowczy niemal się z niego natrząsał, Damazy zaś zdawał się go swym zuchwalstwem wyzywać! Narażał się na pośmiewisko u ludzi.
Powagę swą i ufność dawną, jaką miał u księcia, potrzebował czymś podtrzymać. Nie wiodło mu się.
Wszechmocny ten faworyt, bez którego chorąży obejść się nie mógł, bo to był jedyny człowiek, anima damnata, który nigdy w niczym się na rozkaz nie zawahał i nie sprzeciwił — mieścił się w dwóch ubogich i brudnych izdebkach. Czynił to umyślnie; zazdrości obudzać nie chciał okazując zamożność, chociaż wiedziano, że znaczne już miał pieniądze. Chciwy, mieniał, co zebrał, na złoto i w garnku pod podłogą ceglaną, umyślnie na ten cel urządzoną — chował. Nosił się mimo skąpstwa czysto i nawet dosyć elegancko, bo przystojnym będąc do kobiet miał pociąg wielki, ale to był jedyny zbytek, jakiego sobie pozwalał. Zresztą, mieszkanie jego podobniejsze było do składu jakiegoś rupieci niż do porządnego ludzkiego schronienia. Nie pozwalał Wolski, aby mu sługa porządkował, bo nie chciał, aby wiedział, co po kątach chowa. Kosztowne podarki, których otrzymywał wiele, rzędziki na konie, siodła, sztuki płótna, sukna itp., ponakrywane były starą odzieżą. Izby się wydawały niechlujne i ubogie. Wytrwały na chłód, na głód, mało kiedy palić u siebie kazał, a żywił się nie w domu.
Wróciwszy z nieszczęśliwej wyprawy nie zajrzał nigdzie dnia tego, choć miał zwyczaj i nocami podglądać, gdzie się świeciło, a podsłuchiwać, drgnął tylko gniewem, zobaczywszy, iż u podłowczego ogień się palił, zamknął się na rygiel i spać się położył.
Naprzeciwko właśnie miał okna Zaborskiej. Tu najczęściej o tej porze ciemno już bywało, ale tego dnia okna wszystkie świeciły się bardzo jasno. Wolski wiedział, co to znaczyć miało.
Gdy się wszyscy porozchodzili, bardzo często książę chorąży, korytarzami wewnętrznymi, z jednym powiernikiem, hajdukiem Sawerym, wprzódy oznajmiwszy o sobie, przychodził do Zaborskich i tam, w towarzystwie przymusowym panny Faustyny, przesiadywał jaką godzinę baraszkując.
Na tych rozmowach i przypatrywaniu się dziewczęciu, głaskaniu pod brodę i przysuwaniu się do niej, chwytaniu za białe rączki, które książę cmoktał z wielkim apetytem — kończyły się amory chorążego. Nie posuwał się dalej, powiadając, że Faustysia się przyswoi i pokocha go.
Obiecywał jej, że ją każę w złoto oprawić. Tymczasem zaś srodze ją nudził i obrzydzenie jej sprawiał. Pomimo charakteru gwałtownego chorąży miał w tej miłości, platonicznej jakiejś, pełnej atencji i delikatności, upodobanie dziwaczne, do uwierzenia trudne — lecz... rzeczywiste. Chorował na sielankę, on, który był do tragedii stworzonym. Rozkoszował się jakimś uczuciem idealnym, które go z czasem miało doprowadzić do szczytu szczęśliwości.
Śmiesznym to było, nieprawdopodobnym, i mało ludzi wiedziało, jak się książę ze swą niewolnicą obchodził. Wyobrażano sobie zupełnie co innego. Zaborska rada by była zbliżyć więcej księcia chorążego do córki, bo lękała się kaprysu i odtrącenia, lecz książę sam umyślnie odwlekał swą szczęśliwość, a Faustyna też trzymała księcia, o ile mogła, najdalej od siebie.
Wolski niejeden raz scen tych romansowych pode drzwiami był świadkiem, wiedział lepiej niż inni, jak książę był ze swą — „perełką“, ale pomimo to zazdrosnym był okrutnie, bo się w niej po swojemu kochał namiętnie.
Okna oświecone u Zaborskiej krew mu i teraz wzburzyły. Wpatrzył się w nie z gniewem i nie mógł wytrwać. Chociaż położył się już był spać, zerwał się znowu, odział na prędce i pod pozorem dozorowania, które mu dozwolonym a nawet nakazanym było, pobiegł pod mieszkanie Zaborskiej. Tu hajduk Sawery stał na straży; Wolski mu coś szepnął i odprawił go na wschody. Sam, z sercem bijącym, przysiadł u drzwi, tak aby przez otwór od klucza mógł coś zobaczyć — a przez drzwi podsłuchiwać łatwo było.
Książę chorąży w dostatniej sukni jedwabnej, sobolami podbitej, siedział wygodnie przed stołem na krześle, które dla niego było umyślnie tam przysposobione.
Na stoliku paliły się dwie grube świece woskowe, obie zielonymi parawanikami od strony księcia przysłonięte. Wprost księcia, na kanapce, wyprostowana, nieszczęśliwa ofiara tych pańskich zalotów — siedziała z oczyma spuszczonymi, z twarzą zaognioną, z rękami na kolanach. Przymuszona przez matkę stroić się w takich razach, była ufryzowaną, wyfiokowaną, do gorsu, w sukni jedwabnej połyskującej, w bogatym kanaku złotym na szyi, a od uszu dwie gruszki perłowe, zwieszone wśród pukli włosów na białe popiersie spadających — świeciły.
Było coś niemal przerażającego w wyrazie twarzy tej postaci, tak wystrojonej a tak smutnej, jakby do trumny. Dziewczę nie śmiało prawie oczu podnieść, aby nie spotkać wzroku starego satyra, pożerającego ją zakrwawionymi źrenicami.
Straszną też sprzeczność stanowiła ta zbolała twarzyczka obok rozpromienionej, rozpłomienionej, uśmiechniętej — w jakimś zachwycie i zapomnieniu, dziko rozweselonej twarzy księcia chorążego.
Długa ta, rozlana, nabrzmiała fizys — w której już najmniejszego odblasku młodości nie było — zwykle surowa i nachmurzona, miała w sobie coś nienaturalnego. Nie przystał jej ten zachwyt, który się na niej malował. Zdawało się, że co chwila ta pogoda złowroga zmieni się we wściekłą burzę.
Tymczasem jednak książę się lubował tym cudnym obrazkiem, jaki miał przed sobą. Silnie oświecony, pełen świeżości, ten wizerunek kobiety był w istocie tak pięknym, że się nań patrząc zapomnieć można było.
— Perełko ty moja! — cedził przez zęby popróchniałe chorąży — ty śliczności jakieś! Królowo piękności! Afrodyto, mości panie... podnieśże oczęta! ulituj się, kochanie! perełko ty moja!
Na ten szept miłosny głuche odpowiadało milczenie; czasem tylko od dreszczu, który ją przebiegał, zaszeleściała sukienka.
Starej Zaborskiej, jak zwykle, nie było w bawialnym pokoju. Zaledwie przyjąwszy księcia w progu i przyprowadziwszy córkę, stara co najprędzej wynosiła się do drugiego pokoju i cichuteńko siedziała pode drzwiami. Zjawiała się tylko naówczas, gdy chorąży, czasem nieposłuszeństwem i nieczułością Faustysi znużony, sam ją na pomoc zawołał.
Zaborska przychodziła i gwałtem wyrywała opierającej się córce rękę, aby ją podać księciu. Zdarzało się to rzadko jednak, bo książę chciał Faustynę zniewolić sam, bez pomocy i przymusu, i zmagał się na jak najsłodsze słówka. Dnia tego Faustysia była posępniejszą niż kiedykolwiek i bardziej zniecierpliwioną. Lecz w tej pierwszej chwili chorąży był tak samym widokiem jej przejęty, tak się nim napawał, że się jeszcze nie miał czasu nadąsać.
— Perełko ty moja! — powtarzał — coś tak dziś zasępiona? Co? mów! śliczności ty moja, może ci czego brak? Rozstąpi się ziemia, a ty będziesz miała, czego twa duszyczka zapragnie — perełko ty moja! No, co tobie takiego? Otwarcie mów, ja ci jestem oddany, jakom nigdy żadnej niewieście nie był. A potrzeba ci wiedzieć, perełko ty moja, żem wiele ich widział — perełko ty moja. Samych żon miałem dwie, a ta trzecia; pierwsza była Sapieżanka — piękności! ale tobie nie równa, sfiksowała potem z miłości dla Mokronowskiego, który jej nie chciał. — Hę? tak jak ty mnie, hę? Ale to z czasem przyjść musi.
Patrzał i patrzał chorąży, i wzdychał.
— Nudno tobie tu? hę?
Nie było odpowiedzi. Nagle Faustysia, jakby ją coś ubodło, oczy śliczne podniosła, wlepiła je w księcia — chwileczkę; ale dosyć było przelotnej tej chwili, aby go niemal do szaleństwa poruszyła. Chciał się dźwignąć z krzesła, lecz nogi, nie przygotowane zawczasu do nagłej posługi — odmówiły jej.
— Nudno perełce? — odezwał się książę ręce ogromne podnosząc i składając ponad stołem.
Faustynka spojrzała raz drugi.
— Pewno, że nudno — rzekła głosem harmonijnym, który w uchu starego brzmiał jak jakaś muzyka; — pewnie, że nudno, nie dlatego, żem sama, ale że tu tacy ludzie nachodzą z zalecaniem się.
Chorąży aż padł na poręcz.
— Co mówisz! ludzie nachodzą! jacy ludzie?
Za drzwiami zaszeleściła suknia matki.
— A tak, tak, mości książę — poczęła mówić Faustyna. — Książę ma nie bardzo wierne sługi. Ten Wolski to mi spokoju nie daje.
Oniemiał chorąży; chwila milczenia nastąpiła.
W gardle mu zaschło, schrypłym głosem, po chwili, zapytał:
— Ale czyżby on śmiał? możeż to być?
— O! i bardzo, i bardzo — dodała Faustyna. — Ja nigdy nie kłamię; niech książę wierzy.
— A to go na szubienicę, zdrajcę tego! — krzyknął chorąży — to go końmi rozszarpać na rozstajnych drogach, tego nicponia, który na mój skarb jedyny śmie godzić.
Wtem, przypomniawszy sobie matkę Faustyny, zakrzyknął chorąży:
— Zaborska!
Z drugiego pokoju wpadła blada i pomieszana jejmość, naprzód oczyma gniewnymi córkę zmierzywszy.
— Co ona mówi? co? — zapytał chorąży — zgroza! zdrada!
Zaborska figlarny uśmiech przybrała i ramionami poruszyła.
— Co jej słuchać! tego dziecka — poczęła lekceważąco. — Książę ją zna, że ona taka trusia, taka skromnisia, iż na nią byle kto spojrzał, zbliżył się, to się krwią oblewa. Więc, co ma być?! Wolski przyjdzie, ukłoni się, zagada słodko, boć grzeczny dla niej musi być, a ta się zaraz żacha. Ona, proszę księcia, tak młodych nie cierpi, że na żadnego z nich patrzeć nie może. Co Wolskiemu by miało być w głowie!
Faustynka wbrew matce kłamstwa zadać nie chciała, spuściła oczy i zamilkła; lecz poczekawszy trochę, ukradkiem podniosła źrenice, spojrzała na księcia, który drgnął, i głową mu dała znak potwierdzający, co pierwej mówiła.
Zamyślił się chorąży dziwnie.
Zaborska, czując się niepotrzebną tu, już odchodzić chciała, gdy książę dał jej znak. Zażądał, pomimo że mu to niewygodnym było, przysiąść się bliżej na kanapie, obok Faustysi. Zaborska w takim razie obowiązaną była podać mu rękę i przeprowadzić go. Dziewczę ruszyło się już, jakby chciało uciekać, ale matka tupnęła nogą.
— Siedź! — zawołała gniewnie, stłumionym głosem — bo, jak Boga kocham!...
Z trudnością przesunął się chorąży, o stół podpierając, a z drugiej strony mając Zaborską, do kanapy, na którą padł, zasapany, zmęczony zmianą miejsca. Potrzebował jakiegoś czasu, aby odsapnąć po tym wysiłku. Potem dopiero wyciągnął niedźwiedzią swą łapę szukając białej rączki, która się w fałdy sukni schowała.
Zaborska nadbiegła usłużna i wydobywszy rękę córki gwałtem ją księciu podała. Wyrwać już jej nie mogła Faustysia, bo starzec, choć chory, miał jeszcze w rękach siłę olbrzymią.
Chciwie podniósł do ust wyrywające mu się paluszki i całować je zaczął głośno. Mruczał przy tym.
— śliczności ty jakieś! jedwabie wy moje! atłasy! alabastry! wonie rajskie! perełko!
I rozczulonymi patrzał na nią oczyma. Dziewczęciu się na łzy i na śmiech razem zbierało.
Starzec drżał cały przejęty, twarz mu krwią nabiegała, piersi coraz ciężej oddychały.
Zaborska zwolna, cichymi krokami, ciągle dając znaki groźne córce, zaczęła się usuwać do swego pokoju, gdy książę rękę trzymaną puścił, za czoło się pochwycił i padł na poręcz kanapy.
Z przestrachem spojrzała nań Zaborska: lecz on natychmiast podniósł się twarz ocierając i wlepił znowu oczy w profil grecki dziewczęcia.
— Hm! — rzekł po namyśle — Wolski! Ja tam się jego dla acanny nie boję. Wie on, że tak wysoko sięgać mu — wara! Ale ten Butrym. Acanna znałaś tego Butryma? hę?
Faustysia żywo się zwróciła do chorążego.
— Dziećmi-śmy się znali jeszcze — rzekła — i potem.
Nachmurzył się chorąży.
— Kochał się? bestia jakaś! Specjałów mu się pańskich zachciewa — rzekł ponuro — ale niech ja go dostanę: dopiero go nauczę moresu.
Faustysia przelotnie zerknęła i szydersko się uśmiechnęła: szczęściem książę nie zrozumiał wyrazu jej twarzy.
Pomimo rozmiłowania, chorąży, zmożony wysiłkiem i długim czuwaniem — ziewnął tak przeraźliwie, szeroko, gwałtownie, iż Faustysia zadrżała. Był to dla niego samego znak spóźnionej pory i potrzeby spoczynku. Pochylił się ku siedzącej na mękach Faustysi, pogłaskał ją, usuwającą się od tych pieszczot, pod brodę — i przykładając palec do własnego nosa, zamruczał:
— Proszę tylko być grzeczną i w żadne konszachty się z nikim nie wdawać: ani z Butrymami, ani z tym łajdakiem Wolskim, który powinien stać z daleka, gdy przychodzi z interesem. Dobranoc, perełce, śliczności mojej, dobranoc!
Uszczęśliwiona tym, że ją żegnał i miał uwolnić od siebie, porwała się Faustynka z kanapki, dygnęła przed księciem, który jej od ust posłał całusa, zawinęła się, furknęła i znikła. Trzeba było wstać z kanapy; kolej więc przyszła na Zaborską pomóc księciu, ale w ten sposób, ażeby pomoc ta była zamaskowaną, a on sam mógł ją sobie wytłumaczyć poszanowaniem, nie zaś potrzebą i osłabieniem.
Nadeszła stara podając rękę chorążemu, który, drugą sparłszy się na stoliku, dźwignął się, wstał, wyprostował i zwolna począł, suwając nogami, ku drzwiom zmierzać. Tu na niego w korytarzu czekał hajduk Sawery, którego Wolski na nowo zainstalował u progu — podsłuchawszy tylko denuncjację Faustyny, która go w niezmierną złość wprawiła.
Nie chciał się tu księciu nastręczyć, ale poleciał, wyprzedzając go, do przedpokoju i tam usiadł czekając na powrót chorążego, aby wytłumaczenia się z zarzutu nie odkładać do jutra.
Gdy książę wchodząc zobaczył go, zmarszczył się i dał niecierpliwy znak, aby za nim szedł do gabinetu. Tu, ledwie usiadłszy w krześle, zawołał groźno:
— Co ty mi, łotrze jakiś, do Zaborskiej myślisz koperczaki stroić? Dam ja ci!
— Do jakiej Zaborskiej? — zapytał Wolski naiwnie.
— Juści nie do starej! — krzyknął książę. — Ty, jakiś!
— A jam na młodą ani spojrzał nigdy, ani do niej nie zagadał, klnę się jaśnie oświeconemu panu. W głowach im się pomieszało.
— Ani mi się waż tam więcej chodzić! — zawołał książę. — Z daleka dozorować, ale od romansów wara!
— Nie śniło mi się o nich — odparł wzdychając Wolski — jest od rana do wieczora co robić — i bez tego. Ot i dziś...
— Cóżeś zrobił dziś?
— Biedy sobie napytałem — odezwał się Wolski. — Donieśli mi, Bóg raczy wiedzieć, prawdę czy fałsz, jakoby się ten niecnota Butrym u ojców reformatów ukrywał. Poszedłem, gdy zmierzchało, domagając się, aby mnie do klasztoru wpuszczono.
Książę słuchając podniósł głowę i usta otworzył, a brwi ściągnął. Nie lubił żadnego zajścia z duchowieństwem.
— Jak wpadł na mnie ojciec gwardian — mówił dalej Wolski — jak narobili wrzawy o gwałt, o napaść — strach. A ja, prawdziwie, żem ja tylko prosił najgrzeczniej, żadnego, najmniejszego nie dopuściwszy się despektu.
— No i cóż? wpuścili? — zapytał książę.
— A wpuścili.
— Znalazłeś go?
— Nie — rzekł Wolski upokorzony.
— Osioł! — skonkludował książę — osioł! Któż tak robi? gdzie głowa? Wiedziałeś, że tam był? Juści siedzieć wiecznie nie mógł; mogłeś zasiąść pod furtą i czekać, aż wynijdzie. Potrzeba ci było klasztor alarmować! hę? Narobią z tego wrzawy i powiedzą na mnie, że ja napastuję klasztory. Jeszcze tego brakło.
Mocno się nagniewał książę, plując, klnąc i pięść ukazując Wolskiemu.
— Otóż to takie sługi! — mówił. — Gdzie go poślesz, to ci kurtę skroi... tam (książę wskazał ku Zaborskim) umizgi, a na klasztor napaść. Ty byś powinien pójść w dyby i siedzieć o chlebie i wodzie! ty!
Wnet sobie przypomniał książę, iż zagrożony tą karą potrzebny mu był do pilnowania więźniów i do wielu innych spraw, których innemu powierzyć nie mógł — zamruczał niewyraźnie i począł się uspokajać. Wolski, choć miał postawę pokorną i udawał wylękłego, wcale nie czuł trwogi. Wiedział nadto dobrze, że książę, jak się nie mógł obejść bez Butryma, tak i bez niego nie potrafi.
— Żeby mi się ojciec Remigi nie naprzykrzał — odezwał się książę po namyśle — trzeba go ułagodzić. Posłałem mu już na święta faskę solonej łosiny i jałmużnę; trzeba, żebyś mu co zawiózł jeszcze, i — niech milczy, bo ja tych skarg nie lubię.
— Może by z którego folwarku masła i kilka baranów książę wysłać im kazał.
Książę kiwnął głową.
— A żeby mi o tym mowy nie było! — skonkludował.
Wolski, otrzymawszy znak, aby szedł precz, tym razem już wprost do swojej izby powrócił, obmyślając najlepszy sposób pomszczenia się nad Faustysią.
— Patrzajcie! jaka to żmija! — mówił do siebie. — Wprost ze skargą do księcia. No, zapłacisz ty mi za to!
Wolski mówił w gniewie, odgrażając się, lecz w istocie nie wiedział sam, jak tę pomstę wywrzeć na Zaborskich.
„Ani chybi, że się kochają z tym Butrymem — marzył zasnąć nie mogąc. — Niechże się on w moje ręce dostanie: dopiero się będzie miał z pyszna!“
Szło głównie o to właśnie, by się do rąk Wolskiego dostał — i trzeba było obmyślić jakiś lepszy sposób pochwycenia niebezpiecznego człowieka.
Nazajutrz rano był już Wolski na miasteczku, zaszedł do reformatów, z asygnacją księcia na masło i barany, prosząc ojca Remigiego, aby mu jego omyłkę przebaczył, a przed chorążym go nie oskarżał.
Potem kazał szukać Łobody, którego znaleziono gdzieś w szynku, a ten, na kolana padłszy i głową o ziemię tłukąc, poprzysiągł na wszystko najświętsze, iż Butryma widział i że on u reformatów był.
Spłoszony wszakże, mógł uciec z miasteczka, i to się najprawdopodobniejszym zdawało. Wolski sądził, że teraz na czas jakiś jawnego poszukiwania potrzeba było zaprzestać, udawać, jakoby się go wyrzekło, a dopiero gdyby Butrym, ubezpieczony, wrócił tu, starać się go zręczniej pochwycić niż pierwszym razem.
Łobodę precz odpędziwszy Wolski innych swych ludzi cichaczem porozstawiał na wszystkich gościńcach do miasteczka wiodących, dając im rysopis przybliżony Butryma. Mieli oni pilnować wjeżdżających do miasta, śledzić, gdzieby zajechali, i natychmiast donosić na zamek. Był pewnym Wolski, że Butryma teraz już w Białej szukać było nadaremnym i że pewnie umknął nocą.
Mając swoich pomiędzy Żydami i gawiedzią miejską, faworyt książęcy wszystkim przyobiecał sowitą nagrodę za odkrycie przestępcy. Posądzał i brata, że nie mógł, pomimo wyprzysiężenia się przed księciem, nie wiedzieć o Damazym, i około niego więc nadzorców postawił, aby o każdym jego kroku donosili.
Wszystkie te rozporządzenia zabrały mu czas do południa i, powróciwszy na zamek, ledwie miał czas zjeść, gdy nowe polecenia książęce wypędziły go znowu z domu, tak że do Zaborskich dowiedzieć się nawet nie mógł.
Wieczorem do księcia z raportem docisnąć się nie potrafił, bo długi czas z księdzem biskupem Riokurem chorąży siedział nad jakimiś papierami, zamknięty.
Rano miał wstawać z łóżka Wolski do nowej roboty, gdy do drzwi jego zastukano. Jeden ze stróżów nocnych, których on około skrzydła przy mieszkaniu Zaborskich postawił, przychodził uśmiechnięty z raportem.
Opowiadał tajemniczo, że około północy człowiek jakiś z wałów podkradł się pod okna Zaborskich i grudką śniegu w jedno z nich rzucił, że okno się zaraz otworzyło i nim stróż dobiegł, coś na sznurku spuszczono z niego. Ów człowiek pochwycił to i umknął.
Stróż się tłumaczył, że ani mógł dopędzić, ani nawet dobrze się przypatrzyć temu zuchwalcowi, a wrzawy uczynić nie chciał, bo nimby ludzie od bramy się ruszyli, próżno by szukać było wiatru w polu.
Nie mógł to być nikt inny, jeno Butrym. — Więc szukanie go za miastem i wszystkie przeciw niemu wymierzone zabiegi były próżne! — syknął Wolski ze złości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.