<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na bruku
Podtytuł Powieść z życia miejskiego
Wydawca Księgarnia i skład nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia i Introligatornia P. Laskauera & W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

W pracowni pod firmą «Sophie» jest bardzo pilna robota. Jak zwykle w karnawale, damy pragną się stroić i bawić, sukien nastarczyć nie sposób. Coraz nowe klientki przychodzą, a każdej na tem zależy, żeby toaleta była jak najprędzej wykończona. Są wieczorki, baliki i wesela, same epokowe daty, nieodwołalne terminy i choćby szwaczki miały nie spać wcale, robota musi być na czas.
Trzy panny przychodnie siedzą przy maszynach. Pani Zofia kraje materyały i przymierza na drucianej lalce. Wanda i Mania zajmują się wykończeniem. Wszystkie pracują prawie od świtu do późnej nocy i padają już od znużenia, a do końca karnawału jeszcze trzy tygodnie.
Ileż przez ten czas będzie jeszcze balów, wieczorków i zabaw.
— Mamo — odzywa się Wanda — byłabym bardzo kontenta, żeby ten utrapiony karnawał raz się już skończył. Już mi to szycie bezustanne uprzykrzyło się. Doprawdy, mamo, wytrzymać dłużej trudno.
— Nie zmuszam cię do roboty, odpocznij sobie; mogę przyjąć jeszcze jedną pannę.
— Nie rozumie mnie mama. O co innego mi idzie. Ja się nie skarżę na szycie, jako na pracę, lecz na to, że pochłania nam ona bezpowrotnie tyle czasu. Wszystkim oddajemy ten czas, a nie mamy go dla siebie. Nie bywamy nigdzie, nie bawimy się — a ja jeszcze za wygranę nie dałam. Pragnę mieć choćby kilka dni wesołych przed śmiercią.
— Będziesz je miała w poście.
— Dziękuję; może mi mama każe grać w cenzurowanego, lub w pana pastora. Kłaniam uniżenie. Jeżeli mówię, że chcę mieć kilka dni wesołych, to mam na myśli taniec. Tak wybornie bawiłam się w dniu moich urodzin — i Mania także.
Mania pochyliła głowę nad robotą.
— Chodź ze mną — rzekła Wanda — pomożesz mi upinać suknię tej okazałej pani z Wspólnej ulicy. Szyk damulka, sądzę, że ona waży chyba z pięćset funtów. Siedemdziesiąt centymetrów w pasku, zachwycająca figurka!
— Podobno ślicznie tańczy — wtrąciła pani Zofia — słyszałam od pana Józefa, który bywa u tych państwa, że wyjątkowo tylko można spotkać tak wyborną i lekką tancerkę.
— Ha! ha!
— Nie śmiej się, osoby takiej tuszy podobno świetnie tańczą.
— No chodź, Maniu — zawołała Wanda — pomóż mi poupinać tę powiewną istotę.
Wyszły do drugiego pokoju, a podczas roboty, Wanda szepnęła Mani:
— Powiem ci coś bardzo, a bardzo przyjemnego.
— Cóż?
— On tu dziś będzie, między ósmą a dziewiątą.
— Nie wiem o kim mówisz.
— Nie udawaj, moja Maniu; zdaje mi się, że przynajmniej ze mną możesz być zupełnie szczerą.
— Ale...
— Będzie napewno. Wczoraj spotkał mnie na ulicy i dopytywał bardzo troskliwie o twoje zdrowie. Chciał także wiedzieć, czy mama twoja jest już w Warszawie.
— A cóż mu po tej wiadomości?
— Bywać chce u was. Przyznaj się Maniu, kochasz go?
— Nie!
— Przypuśćmy, że tak nie jest, w takim razie powiedz dla czego się rumienisz, gdy przyjdzie, a smucisz, gdy go długo nie widać?
— Zdaje ci się tylko...
— Mnie trudno wywieść w pole, mam dobre oko.
— Choćby mnie nawet pan Zygmunt obchodził, choćby cokolwiek zajmował, to jeszcze potrafiłabym nakazać sercu milczenie, ze względu na ciebie, moja Wandziu.
— Dajże pokój.
— Zanadto wiele doznałam od ciebie dobroci i życzliwości.
— A cóż to ma za związek z Zygmuntem?
— Przecież to twój konkurent... i prawdopodobnie...
Wanda rozśmiała się głośno.
— Otóż słowo ci daję, że już nie. Porozumiałam się z nim ostatecznie, jak z kuzynem i przyjacielem od dziecka... z zamiarów swoich stanowczo zrezygnował i poświęcenie to nie przyszło mu z trudnością... dzięki tobie. Istotnie on mnie nigdy naprawdę nie kochał. Widzę to teraz jasno. Lubił on mnie i lubi dotychczas, ale tylko po bratersku. On nigdy nie patrzył na mnie takim wzrokiem, jak na ciebie, ty od pierwszego razu wywarłaś na nim wrażenie — i nie bądź dla niego okrutną, lepszego męża nie znajdziesz. Zygmunt jest bardzo dobry człowiek.
— Ale ty, Wandziu, wytłomacz mi, dla czego?
— Do czasu, to tajemnica.
— A odemnie żądasz bezwzględnej szczerości.
— Maniu, nie posądzaj mnie o skrytość, dowiesz się o wszystkiem, ale nie teraz, nie dziś. Nie sądź, że mam zamiar zamknąć się w klasztorze, lub do końca życia być starą panną... Wprost przeciwnie... Serce moje wolne nie jest, dla tego też nie krępuj się względami, jeżeli Zygmunta kochasz... a przyznaj się, kochasz go.
— Ja nie wiem.
— Tak ci to trudno wymówić; więc powiedz przynajmniej, czy ci się podobał?
— Nie przeczę, podobał mi się istotnie.
— A ponieważ jest tobą zachwycony — więc wybornie, niech bywa u nas, niech się oświadcza i bądźcie szczęśliwi. Ja będę twoją druchną, nieprawdaż?
— Zdaje mi się, że myśleć o tem jeszcze zawcześnie.
— Nic nie szkodzi, moja ty poważna sensatko; przecież i starzy, doświadczeni ludzie każą myśleć zawczasu o przyszłości. U ojca bywa pewien jegomość, wdowiec, zażywający tabakę i nadzwyczaj poważny. Ulubione jego wyrażenie jest: pamiętajcie zawsze o przyszłości; co macie zrobić jutro, dziś zróbcie... to zasada, to grunt.
— O czem panienki tak rozprawiają — zapytała pani Zofia, wchodząc.
— Ah, mamo, o bardzo poważnych przedmiotach — o przyszłości.
— Czyjej?
— A choćby tej eterycznej pani, dla której suknię wykończamy.
— Rzeczywiście, przedmiot poważny, ale przerwijcie robotę. Herbata będzie.
— I Zygmunt będzie, mamo — dodała Wanda.
— Widziałaś go?
— Zdaje się, że niewielka sztuka widzieć tego, kto chce być widzianym... mile, prawda Maniu? Otóż właśnie ktoś dzwoni, to zapewne on, przyznasz, że punktualność godna uznania.
— Niezupełnie, bo jak widzisz nie pan Zygmunt przyszedł, lecz Edzio.
Chłopiec ukłonił się i wprost do siostry przystąpił.
— Maniu — rzekł — chciałbym cię prosić, żebyś przyszła do domu.
— Mój Edziu, to nie sposób, mamy tyle roboty, każda chwila droga.
— A jednak trzeba, żebyś poszła — rzekł chłopiec tonem bardzo stanowczym; — miał przytem twarzyczkę tak smutną, że wszystkie panie przerażone, zasypały go gradem zapytań:
— Co się stało, czy zachorował kto w domu? czy jakie inne nieszczęście?
— Nic się nie stało — rzekł chłopiec — a może stało się coś, ale ja nie wiem. Ojciec powrócił do domu bardzo smutny, na nas ledwo spojrzał, tylko poszedł z mamą do drugiego pokoju i coś szeptał do niej długo, chyba z kwadrans. Mama zaczęła płakać. Musiało się coś niedobrego stać. Chciałem zapytać ojca, ale odsunął mnie na bok i powiedział: Daj mi pokój, chłopcze, idź się uczyć. Wymknąłem się po cichu i pobiegłem tu do ciebie, Maniu. Może ty co poradzisz.
Jeszcze Edzio mówić nie skończył, gdy Mania była już w okryciu, do wyjścia gotowa.
— Pani mi wybaczy — rzekła do pani Zofii — ale...
— Moje dziecko, idź, idź i daj nam zaraz znać co się stało, bo jesteśmy bardzo niespokojne. Przyślij karteczkę, dwa słowa przez Edzia... Ah Boże, co się tam mogło zrobić tak nagle!
Zygmunt zastał Wandę w pierwszym pokoju samą, bo matka pospieszyła do panien, do pracowni. Wanda powitała go przyjaznym uściskiem ręki.
— Siadaj, proszę, panie Zygmuncie, dobrze, żeś pan przyszedł. Tak mi smutno, tak smutno, że wyrazić nie umiem.
— Cóż pani jest, jaki powód? — zapytał. — Przelotna chmurka, przyjdzie dobry wietrzyk i spędzi ją z czoła.
— Nie panie Zygmuncie, to nie chmurka, lecz chmura tak duża, że nietylko moje, ale i pańskie czoło zasępi!
— Przeraża mnie pani, panno Wando... proszę mówić jaśniej, pani wie, że do odgadywania szarad nie posiadam zdolności. Więc proszę o szczerość. Mieliśmy mieć wieczorek tańcujący i nie będzie, ztąd zmartwienie? Czy tak?
— Ah, panie Zygmuncie, to nie o wieczorek chodzi; u Kwiatkowskich coś niedobrego się stało, a ja tak Manię kocham.
Zygmunt nie mógł ukryć przerażenia, jakie się na jego twarzy malowało. Nie śmiał nawet pytać. Wanda w słowach dość niejasnych opowiedziała mu o bytności Edzia.
— Obiecanej wiadomości nie ma — rzekła w końcu Wanda — ale już czekać nie będę, poślę Wicusia, niech się dowie.
Po kwadransie przyjaciel Edzia powrócił i wręczył Wandzie karteczkę, na której Mania nakreśliła pospiesznie: «Droga Wandziu, ojciec utracił posadę, jesteśmy bez środków do życia.»
— Biedni ludzie — rzekła z westchnieniem — przeczytaj, panie Zygmuncie.
Młody człowiek rzucił okiem na kartkę.
— No, to jeszcze nie tak wielkie nieszczęście. Sądziłem, że jest gorzej.
— Nie nieszczęście? gdy rodzina pozbawiona została marnego kawałka chleba, to według pana nie nieszczęście?
— Zapewne, ale można na nie poradzić; znaleźć co dla pana Kwiatkowskiego i będzie po nieszczęściu.
— Ah, panie Zygmuncie, gdzież takiego dobrodzieja szukać?
— Znam kogoś co się weźmie do tej sprawy gorąco, nie będzie szczędził starań, poruszy i wyzyska wszelkie znajomości, stosunki i wogóle, jeżeli tak się można wyrazić, nie spocznie, dopóki nie osiągnie tego, co postanowił.
— Daj pan rękę, jesteś szlachetny człowiek, panie Zygmuncie, dziękuję ci.
— Przecież to obowiązek.
— Obowiązek... o bałamucie! znamy się na takich obowiązkach. Kochasz ją?
— Czym to kiedy powiedział?
— Ale sto razy powiedziałeś to oczami, westchnieniem, roztargnieniem, w jakieś wpadał bez żadnego powodu; to wcale nie potrzebuje opowiadania, bo się ukryć nie da. Tak, tak, mój kuzynku i dobry przyjacielu... Kochaj, staraj się o wzajemność i rób co możesz dla tych biednych ludzi.
— Wspomniała pani o wzajemności, otóż co do tego, ja szczęścia nie mam.
— Któż to panu powiedział?
— Te same usta, które mi pytanie zadały.
— Ja się nie liczę, zresztą gdyby nie to, to kto wie, czybyś dziś nie żałował pośpiechu; co do Mani zdaje mi się...
— Co się kuzynce zdaje?
— A! chciałbyś zaraz wszystko wiedzieć, dobrodzieju, otóż co do Mani... ja wcale nie wiem, co ona myśli, albo wiem, że bardzo niewiele... Proszę nie robić takiej miny ponurej, bo nieładnie panu z tem, nie do twarzy. No, no, panie Zygmuncie, doprawdy jestem ja lepsza, niż sobie wyobrażasz i powiem, że Mania patrzy na pana nie bardzo złem okiem... Tylko nie tryumfuj pan przedwcześnie, serce trzeba albo wstępnym bojem zdobyć, albo długim szeregiem zasług sobie zjednać. Ja, gdybym była mężczyzną, trzymałabym się pierwszego systemu, zdaje mi się bowiem, że jest lepszy.
— Czy z doświadczenia pani to mówi?
— Może... kto wie?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.