<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

W porze żniw, na tej rozległej równinie ziemia wydawała się złotym fundamentem, dźwigającym błękitną kopułę i okrytym ruchliwem mrowiem drobnych istot. Właściwa barwa ziemi ukazywała się tu i owdzie na drogach porosłych rzadką trawą i na wcześnie zoranych małych szmatach pola; zresztą wszędzie, od wzgórz obrosłych drzewami do wysokiej ściany nadniemeńskiej, dojrzałe zboża płynęły gorąco-żółtem ścierniskiem. W tych-to zagłębieniach, rozszerzając je coraz i okrywając wypukłościami zżętych snopów, mrowiły się drobne, ku ziemi schylone istoty. Na linii poziomej spostrzegane, wydawały się one drobnemi, bo rozsypane wśród wielkiej przestrzeni pełzały przy samej ziemi; ale widziane z góry, z pod obłoków, wydawać-by się musiały niezawodnie tłumem rzeźbiarzy, urabiających w przeróżne wzory złoty fundament świata. One też to były, które go uczyniły złotym; ich-to ręce, w mgliste dni jesieni i wiosny, miesiły ten wosk cudowny, aż przy letnich skwarach spotniał tą złotą lawą, która sokiem życia przeleje się w żyły ludzkości. Ulewą żaru błękitna kopuła oblewała ich zgięte plecy, a gorący ten oddech nieba skraplał się na ich twarzach i spadał na ziemię deszczem potu. Z poziomu spostrzegane, były to malutkie, przyziemne robaki; z góry widziane, — jubilerowie, obracający w swych ręku najdroższy metal ludzkości, artyści urabiający łono ziemi dla zapładniających uścisków słońca.
Na rozległej przestrzeni pola, którą wązka droga od okolicy bohatyrowickiej oddzielała, żniwiarze wydawali się rojem istot, nietylko ruchliwych, ale i różnobarwnych. Wyglądało to tak, jakby malarz jakiś, gorąco-żółte tło bez ładu i symetryi osypał kroplami różnych farb; biała i różowa przemagały wszystkie inne. Były to koszule mężczyzn i kaftany kobiet. Białość pierwszych była śnieżną, różowość drugich — gorącą.
Przez parę tygodni poprzedzających porę żniw w Bohatyrowiczach panował wielki ruch prania i szycia. Do kilkunastu najmozolniejszych dni w roku przygotowywano się tam jak do wielkiego święta. Cała ludność okolicy jednocześnie wyledz miała w pole: dla każdego więc było to wystąpienie publiczne, o którego przystojność, a nawet i niejaką wykwintność, niezmiernie dbano. Kobiety dłużej niż zwykle przesiadywały nad brzegiem rzeki, stukami pralników napełniając powietrze, a pranie to jeszcze poprawiały w domu dopóty, dopóki płóciennej odzieży mężów i braci nie nadały prawie olśniewającej białości. Otwierały one skrzynie i wydobywały z nich, najlepszym smakiem, na domowych krosnach, z lnu i wełny wytkane, spódnice. Szyły nowe kaftany, i bardzo biedną była już ta, która, jak żona Ładysia, z chatki pod dębem stojącej, nie miała wtedy na palcu mosiężnego naparstka, a w ręku kilku łokci liliowego, błękitnego lub różowego perkalu. Bardzo też biednym był ten, który, jak ów Ładyś, z chłopska mówiący, a bujną złocistą czuprynę w górę zaczesujący nad szerokiem czołem, nie mógł na tę porę przywdziać nowego obuwia, cholewkami kolan sięgającego, oraz czarnych spodni, których szelki ciemnemi liniami przerzynały na krzyż olśniewającą białość koszuli.
Ale młody Michał, pierwszy elegant okolicy, który nosił spiczastą przystrzeżoną brodę i w górę zakręcone wąsy, od stóp do głowy ubrał się w dymkę kanarkowego koloru i w zgrabnej czapce, w nowych butach, z fantazyą stał na pustym wozie, galopem prawie przez parę koni unoszonym od jednego z domówstw ku polu. Zwolnił nieco bieg koni, krzyżując się z innym wozem, spiętrzonym górą snopków, na której szczycie siedział Jan, w podobnież nowej czapce, z szelkami skrzyżowanemi na śnieżnej koszuli, z lejcami w ręku.
— Matka pomagać przyszła? — gromko zapytał kanarkowy lew okolicy.
— A jakże! — odkrzyknął wiozący snopy.
— Szczęśliwemu i aniołowie ku pomocy stają! Do mnie nikt nie przyszedł. Niechby choć panna Antonina troszkę pomogła?
— A to dla jakiej przyczyny? — z trochą obrazy w głosie, wykrzyknął Jan.
— Psie kawalerskie życie! Jak kobiet w domu niema, człowiek bez rąk prawie! Ale ja sobie trzy najemnice wziął; żną aż szumi, i basta!
— Hej! z drogi! — rozległ się za wozem Jana głos basowy i trochę gniewny. — Stanęli na drodze i językami sieką! Z drogi, hrabiowie!
Był to nadjeżdżający syn Pabiana, tęgi, rudawy, jak zwykle i teraz też chmurny, Adam. Za nim nadjeżdżało jeszcze kilka wozów, z których przy jednym, ciągniętym przez mizernego konika, ciężkim krokiem szedł bosy i cały w płótno ubrany Ładyś; na drugim, pustym, z grubą kasztanowatą kosą na plecach, w różowym kaftanie, z rozognioną twarzą, stała dziewczyna wysoka i silna.
— Dzień dobry, pannie Domuntównie! — z galanteryą czapki uchylając, zawołał rozmijający się z nią Michał.
Na odpowiedź dziewczyna brwi sobolowe ściągnęła i pogardliwym nieco śmiechem wybuchła:
— O, Jezu! Wszak to pan Michał! A ja myślałam, że to wilga na wozie siedzi!
I, kierując parą tęgich koni, ze zręcznością, której niejeden mężczyzna mógłby pozazdrościć, starała się przegonić wóz Jana, który przecież raźnym kłusem w bramę zagrody Anzelma wjechał i środkiem ogrodu, drogą bitą od dzięcieliny, dążył ku domowi stojącemu pod sapieżanką.
Kiedy na drodze rozlegał się turkot kół, gwar urywanych i głośnych rozmów, a czasem nawet zapanowywał ścisk wymijających się albo usiłujących wzajem przegonić się wozów, nad polem, mrowiącem się gromadkami żniwiarzy, wśród upału i blasków słońca, stała wielka cisza. Gromadki żniwiarzy, nierównej wielkości, i nieprawidłowo wśród szerokiej przestrzeni rozrzucone, zwolna, lecz nieustannie posuwały się naprzód, w różnych kierunkach. Jedne z nich postępowały od okolicy ku wzgórzom; inne — od wzgórzy ku korczyńskiemu dworowi; inne jeszcze poruszały się naprzeciw piaszczystej rozpadliny, stanowiącej wejście do wielkiego parowu Jana i Cecylii. Czasem tylko wzbijał się nad niemi krótki wybuch śmiechu, lub powietrzem przeleciało głośno wykrzyknięte imię; stado wróbli podjęło się z krzykiem; tu, tam, owdzie, szybko mignęły, stalowe błyskawice sierpów. Zresztą, opróżnione wozy, jedno i dwukonne, zbaczając z drogi i bez szelestu prawie tocząc się po ścierniskach, stawały w zagłębieniach, otoczonych dokoła lasem nietkniętych jeszcze zbóż; owady ćwierkały, czasem przelękniony ptak trwożnie zaświergotał, a wszędzie, szeroko, jak okiem zajrzeć i uchem zasłyszeć, płynął po polu suchy, nieprzerwany szelest przecinanych i na ziemię kładących się kłosów.
Parę godzin do zachodu słońca brakowało, kiedy Jan, po raz może dziesiąty, wóz swój na ściernisko zawrócił i wjechał w szerokie a długie zagłębienie, w którem pracowała jedna z najliczniejszych gromad mężczyzn i kobiet. Była ona tak liczną, bo składało ją rodzin kilka. Chuda i chorowito wyglądająca żona Fabiana, w sztywnej chustce, osłaniającej głowę i część mizernej jej twarzy, prędko i wprawnie żęła obok córki, pulchnej i przysadzistej Elżusi, zdala świecącej jaskrawą różowością kaftana i mnóztwem polnych maków, sterczących nad jej czołem, tak prawie jak one ponsowem. Za niemi dwaj niedorośli chłopcy żęli także, a jeden wysoki, rudy chłopak, z czerwoną twarzą i rzędem białych zębów, w wiecznym, gapiowatym uśmiechu ukazywanych, wiązał snopy, układał je w dziesiątki i pomagał do naładowywania niemi wozu nieco młodszemu, lecz również pleczystemu i silnemu, bratu. Wszystko to czynił powoli, z leniwemi ruchami, jakby sennie. Za nim, jak nierozłączny cień jego, siedział lub chodził czarny, kudłaty kundel. Pan i pies jednostajnie często garbili się, wyciągali, poziewali. Czasem pies podnosił głowę, i wtedy patrzyli sobie w oczy. Pan śmiał się do psa, wszystkie zęby ukazując.
— A co, Sargas? Na Niemen może pójdziesz? Na Niemnie lepiej, che, che, che!
Pies wyciągał się i głowę w stronę rzeki zwracał.
— Nie można, Sargas, nijak nie można! Nie puszczają nas na Niemen, che, che, che!
— Julek! — zabrzmiał głos zawsze czegoś rozgniewanego Adama, — zasnął stojąc, czy co? snopy dawaj! hrabia!
— Julek! — po kilku minutach donośnie wołała Elżusia, — położyłeś się już, czy co? Bardzo słusznie! leż sobie, a żyto niech gnije na ziemi!
Wysoki chłopiec, który istotnie jak długi rozciągnął się był na ścierni i leniwą rękę zatopił w kudłach Sargasa, wstał, wyprostował się i znowu począł wiązać snopy. Dalej, co kilka i kilkanaście zagonów, różowiały i błękitniały kaftany kobiet i dziewcząt, iskrzyły się na głowach kwieciste chustki, czerwone i żółte kwiaty; pod jedną ścianą stojącego jeszcze zboża widać było kilka żwawo zwijających się najemnic Domuntówny i ją samą, to żnącą, to góry snopków uwożącą ku domowi.
Na przeciwnym krańcu wydrążonego w zbożu zagłębienia, zdala od wszystkich, wlokła się smutnie uboga, samotna para ludzi. Mężczyzna był bosy i odziany w grube, szarawe płótno; kobieta, w ciemnej, starej odzieży, starą chustkę miała na głowie. Na ich zagonie stał wóz zaprzężony jednym mizernym konikiem i owinięte w płachty leżało kilkomiesięczne dziecko. Nikt im nie pomagał, nikt nawet z tych, którym obok nich, z sierpem lub snopem przechodzić wypadło, z nimi nie rozmawiał. Był to najuboższy z Bohatyrowiczów, mieszkaniec chatki bez komina i ogrodu, stojącej pod dębem, i jego żona-chłopka.
Wszyscy ci ludzie znajdowali się tak blizko siebie, nie dla tego, aby zagony, na których pracowali, były wspólną ich własnością, ale dla tego, że własności pojedyncze mieszały się na tej szerokiej równinie w chaos, samym tylko właścicielom znany, a dla wszelkiego obcego oka i pojmowania do rozwikłania niepodobny. Żaden z nich gruntu swego nie posiadał w jednej ściśle odgraniczonej całości, ani w bezpośredniem z domem sąsiedztwie — rzekłbyś: paciorki do mnóztwa osób należące i na traf w najróżnorodniejsze kierunki rozsypane, a w przeciągu czasu na drobne ułamki rozbite i rozpierzchłe. Każdy z nich wiedział gdzie szukać swoich ułamków i od jednego do drugiego przechodził z pługiem, siejbą, kosą i sierpem.
W tem miejscu ułamek Jana i Anzelma znajdował się tuż obok tego, na którym pracowała rodzina Fabiana. Dwie tylko żniwiarki znajdowały się na nim: młodziutka, wiotka dziewczyna, której delikatnej twarzy nawet ciężki, całodzienny mozół zaczerwienić nie mógł, okrywając ją tylko słabym rumieńcem i lśniącą wilgocią potu, oraz tęga, muskularna, prosta jak świeca kobieta, na pięćdziesiąt lat wyglądająca.
O lat pięćdziesiąt można ją było posądzić tylko z powodu zmarszczek, gęsto jej czoło okrywających, tudzież ciemnej skóry, która jej drobne, chudawe rysy oblekała; a z ruchów sprężystych i trochę nawet nerwowych, z blasku małych, ciemnych oczu, z białości zębów, cochwila ukazujących się zza przywiędłych warg, wydawała się prawie zupełnie młodą. Żęła prędko, z zapałem, wybornie, zabierając na raz wielkie garście żyta i tnąc je równo, nizko przy ziemi. Jednak, ile razy prostowała się i nieco w tył odgięta ściętą garść przyłączała do innych, już na ziemi leżących, tyle razy do kogoś zagadywała, z żartem zawsze, ze śmiechem, z filuternemi spojrzeniami i zamaszystemi ruchami, od których sierp jej rzucał w powietrze błyskawice wesołe a częste. W białej koszuli, osłonionej nieco chustką skrzyżowaną na piersiach, w krótkiej spódnicy w czerwone i granatowe pasy, w małym czepku z białego perkalu na siwiejących włosach, wydawała się najweselszą, najżwawszą i najrozmowniejszą ze wszystkich żniwiarek, choć była pomiędzy niemi najstarszą. Kobiety i dziewczęta odcinały się jej, czasem z chwilowym gniewem, gdy jednej dogadywała, że żnie powoli, i na wyścigi ją z sobą wyzywała; drugą kawalerem jakimś, który już się ożenił, w oczy kłóła; trzeciej o weselu, zaraz po żniwach nastąpić mającem, przypominała. Chłopcy śmieli się z niej, pytali o zdrowie trzeciego jej męża i o to, ile razy jeszcze za mąż wyjść myśli?
Teraz, przed kilku minutami, przerwała pracę i, stojąc przed kimś, na snopach siedzącym, głośno prawiła:
— Bo to, widzi panienka, po czem poznać głupiego? Po śmiechu jego. Kpinkują sobie ze mnie, że trzeciego męża mam. Owszem! Ja temu nie winna, że Pan Bóg mi towarzyszów życia odbierał, a takie już moje przyrodzenie, że nijak bez kochania i bez przyjaciela dozgonnego żyć nie mogę. Kiedy Jerzego, ojca Janka, ten przypadek spotkał...
Tu ręką w stronę zaniemeńskiego lasku rzuciła.
— Niespełna we dwa lata za Jaśmonta wyszłam. Ludzie różnie gadali: pusta baba tak prędko towarzysza swego zapomniała! Owszem, bo to wy jedno wiecie, a ja drugie! Co umarłym z tego, kiedy żyjącym w zasępię życie ubiega? Niech tam temu Bóg najwyższy królestwo niebieskie dać raczy! a my sobie z tym wieczne kochanie przed ołtarzem zaprzysięgniem. Jedno zachodzi, drugie wschodzi, a ze smętku jak z kozła: ani wełny, ani mleka!
Zaśmiała się tak, że aż głowę na bok odkręciła, i wnet prawiła dalej:
— Panienka śmieje się. Owszem. A jak Boga kocham, ja prawdę mówię. Bo to u mnie dwie rzeczy największy walor mają: kochanie i dozgonny przyjaciel. Takie już przyrodzenie mam. Jaśmonta, Antolki ojca, w dziesięć lat po ślubie odebrał mi Pan Bóg najwyższy. Tak samo jak po tamtym desperowałam, ale kiedy rok ubiegł, zdarzył mi się Starzyński ze Starzyn. Ludziom znów na języki padłam. Owszem, wy wiecie jedno, a ja drugie! Noc po dniu następuje, a dzień po nocy. Śmiech od płaczu smaczniejszy. Bieda jeszcze tylko była z dzieckiem. Ze Starzyńskim my jedno do drugiego chylili się jak dwa gołębie; ale wdowcem on był, gromadę wielką miał w chacie, z przyczyny córki brać mnie nie chciał. „Bo to gdzie ja tam będę — powiada — do siedmiorga swoich jeszcze jedno cudze przyprowadzał!“ Boże najwyższy! Czyż mnie już tak, bez kochania i przyjaciela dozgonnego przez całe życie przepadać! Wzięłam Antolkę i do Janka ją przywiodłam: „Masz tobie, synku, siestrę. Hoduj ty ją, a ona tobie do pomocy stanie“. Jemu było wtedy lat dwadzieścia, a jej sześć. Anzelm był strasznie gniewny. „Dla jakiej to przyczyny — mówi — sama dziecka swego hodować nie możesz? Zachciało się babie trzeci korowaj piec! Chłopca i bez tego brud zjada, że go dopatrzeć niema komu!“ Ale Janek jak przystał do niego: „Wezmę, stryjku, siostrę i wezmę. Co ma u ojczyma w poniewierce ostawać? niech lepiej u nas rośnie, a jak troszkę podrośnie, to nas dopatrywać będzie“. Antolka! może nie prawda, że on tak mówił? Ot, jaki on! Bo to drugi odepchnąłby, a on przygarnął, na rękach ją nosił, karmił, odziewał i do mnie jeszcze przez okazyą raz w raz nakazywał: „Mamie powiedzcie, że Antolka zdrowa i dobrze sobie rośnie!“ Ot, jaki on! Antolka, może nieprawdę ja mówię?
Rozczuliła się tak, że aż usta do płaczu skrzywiła i fartuchem twarz otarła.
Wysmukła Antolka jak wiotka trzcina odgięła się z nad ziemi i, obie ręce, z których w jednej sierp błyszczał, ruchem zmęczenia nad głowę wyciągając, odpowiedziała:
— Lepszego niż on to już prawie na całym świecie niema! Żadnego ja smętku przy nim nie doznała. Chorujem razem i hulamy razem, a częściej on co ciężkiego w gospodarstwie zrobi, niż ja!
Zgięła się znowu ku ziemi, i stara, gadatliwa kobieta ku żytu także zwrócić się miała, gdy żona Fabiana, żąć nie przestając, jękliwym i śpiewającym głosem przemówiła:
— A koniec taki, że pani Starzyńska masz dwoje dzieci i żadnego sama nie wyhodowałaś...
W mgnieniu oka spracowaną i suchą ręką Starzyńska oparła się na kłębie i cieńszym trochę niż wprzódy głosem odkrzyknęła:
— Nie wyhodowałam, a najśliczniejsze ze wszystkich mam... Owszem!
I zaniosła się od śmiechu.
— Jak ku-kaw-ka! — z ironią zaśpiewała znowu Fabianowa.
W tej chwili wóz ciągnięty przez kasztanka i gniadą cicho wytoczył się na ściernisko.
— O, Jezu! — nim jeszcze konie stanęły z woza zeskakując, krzyknął Jan, i kilku skokami znalazł się przy kobiecie na snopach siedzącej, którą, usuwając się, odsłoniła przed nim matka.
Ze swobodną, przyjacielską wesołością Justyna z nizkiego siedzenia swego oczy na przybyłego wzniosła i żywym ruchem rękę ku niemu na powitanie wyciągnęła. On tę rękę w obie dłonie pochwycił i, nizko schylony, na chwilę do niej ustami przylgnął.
— Troszkę spodziewałem się, że pani dziś do nas przyjdzie, bo mówiła, że chce na naszę robotę zblizka popatrzeć; ale wszystko jedno: jak zobaczyłem, że pani tu siedzi, jakby mnie słońce przed oczami zaświeciło...
— Przecież dziś słońce nietylko świeci, ale aż prawie oślepia, — zaśmiała się Justyna.
Możnaby myśleć, że twarz Jana od jej śmiechu sposępniała.
— Pani żartuje? — opuszczając ręce, rzekł ciszej.
— Bo co prawdę to prawdę mówi, — wmieszała się stara, podnosząc się znów z nad zboża i obok syna stając. — Tydzień już dziś jak do niego przyszłam, i ciągle patrzę jaki to zasęp na niego padł. Taki pochmurny zrobił się, że podczas przez całą godzinę gęby ani razu nie otworzy. Wszystko robi, co trzeba, owszem, ale smętliwie... ani pożartuje, ani zaśpiewa... a jak spytam się: „Co tobie takiego, Janku?“ — to mówi: „Bo to mnie, mamo, ciemno robi się w oczach...“
— Co tam o tem gadać, mamo! — z niezadowoleniem przerwał Jan; — chodźmy lepiej do roboty.
Ale ona, łokciem czyniąc ruch taki, jakby odtrącić go chciała, z nogi na nogę przestępując, głową kręcąc, filuternie oczami błyskając, tajemniczo szeptać zaczęła:
— Owszem. Ja wiem zkąd ten zasęp na niego przyszedł i dla jakiej przyczyny ciemno mu robi się przed oczami. Bo to trzydzieści lat ma, i bez kochania żyje. Żenić się czas... — Co tam o takich rzeczach gadać! — z żywością tym razem i gniewnym błyskiem oczu powtórzył Jan.
— Owszem, czemu nie gadać? — poruszając rękami i głową, żywo zagadnęła stara. Bo to, widzi panienka, z Jadwiśką Domuntówną tak jak prawie od dzieciństwa lubili się... stryj tego tylko czeka, żeby pobłogosławić... i jej dziadunio pobłogosławi...
— Chodźmy do roboty, mamo! wykrzyknął chłopak.
— Owszem, dziewczyna jak raz dla niego para, pracowita, poczciwa, śliczna.. — i aktorka (dziedziczka)... Bo to całe gospodarstwo na nią po dziaduniu spadnie, a mówią, że może i z pięć tysięcy warte...
Daremnie tym razem odtrącała go łokciem: silnie, niby żelazną obręczą, syn ramię jej ścisnął.
— Bo to — próbowała mówić jeszcze — był taki czas, że pomiędzy nimi zaczynało się już kochanie...
Ale teraz twarz Jana od brzegu włosów aż po ogorzałą szyję krwią nabiegła i z turkusowych jego oczu sypały się błyskawice.
— Niech mama lepiej żąć idzie, co głupstwa ma wygadywać! — krzyknął, i ku nawpół zżętemu zagonowi ją pociągnął, sam także do wozu odchodząc.
Wesoła baba wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Bo to wstydliwy zrobił się! O kochaniu i żenieniu się ani przypomnieć nie pozwala. Wszystko jedno: w czasie ożenisz się!
— A jak nie ożenię się?... Otóż pewno nigdy nie ożenię się! — czapkę na ściernisko rzucając i snop z ziemi podnosząc, zawołał. — Jeszcze tego nie było, żeby mnie kto do czego przymusił!
Hardo głowę podniósł, usta wydął i gdy silnemi, namiętnemi ruchami snopy na wóz rzucać zaczął, łatwo było uwierzyć w to, że dumę i wolę swoję miał. Nie trudno byłoby także wyczytać z jego twarzy ten zasęp i tę smętliwość, o których opowiadała jego matka. — Policzki jego, pod okrywającą je rumianą ogorzałością, schudły i wydłużyły się nieco, a gdy, uspokojonemi już i prawie rytmicznemi cuchami snopy na wóz rzucając, zamyślił się, na czoło jego, znacznie bielsze od policzków, wybiegła gruba poprzeczna zmarszczka.
Po chwilowych rozmowach znowu na łanie zapanowała praca milcząca i gorliwa. Lekkie przedwieczorne wiatry muskać poczęły wierzchołki niezżętych jeszcze zbóż i urywanemi akordami szmerów wtórowały temu suchemu, monotonnemu, nieustannemu szelestowi, jaki wydawały łamiące się pod sierpami kłosy i z ziemi podnoszone snopy. W tym szeleście i w tych szmerach postaci żniwiarek, różnobarwne, milczące i nizkie, wysmukłe i przysadziste, prostowały się co chwila i w tył nieco odgięte podnosiły w rękach garście długich, kłosistych łodyg, które na rozciągniętem powróśle złożywszy, znowu ku ziemi przypadały. Czasem ta lub owa szybkim ruchem rękaw odzieży po spotniałem czole przesunęła lub odetchnęła głośno. Do stóp im razem z kłosami upadały różowe kąkole, ponsowe maki i siwiejące bławatki; za niemi, nizkie, liliowe groszki, drobne rumianki, kosmate kotki zostawały nietknięte śród ostrych kolców ścierni; z pod ich rąk niekiedy wznosił się i w powietrzu igrał biały puch przekwitłego brodawnika; przed niemi, o kilka czasem kroków, zrywał się ptak spłoszony i, przelęknionym lotem przerżnąwszy powietrze, nie wiedzieć gdzie, może w gęstwinie zbóż jeszcze stojących, przepadał.
Na kilku snopach, w jednem miejscu złożonych, Justyna siedziała w zamyślonej postawie, z twarzą na dłoń spuszczoną. Uważnie, ciekawie przypatrywała się ruchom pracującego nad nią mrowiska ludzi.
Ona także, od dnia tego, w którym poraz pierwszy weszła do zagrody Anzelma i Jana, odbywała podróż po kraju nieznanym Przedtem, w bezpośredniem jago sąsiedztwie żyjąc, wiedziała o nim to tylko, że istnieje, i wiedziała to w sposób obojętny, niewyraźny. Teraz przenikała w coraz dalsze jego głębie. Jak imion i dziejów wielu z tych roślin dzikich i pachnących, po które zawsze sięgała chciwie okiem i ręką, tak imion i dziejów wielu z tych ludzi już się nauczyła. Ta podróż po kraju natury, ku któremu zawsze pociąg czuła, po kraju ludzi, których dotąd nie znała, budziła jej ciekawość i zajmowała umysł. Jak bujne kwiaty rzeźwą rosą operlone i nieskończoną ilością barw jaśniejące te poznawane zblizka widoki, prace, dzieje wpadały do tej wielkiej, ciemnej pustki, którą oddawna widywała, ilekroć, przymknąwszy oczy, patrzeć usiłowała w siebie i w życie swoje.
Teraz pełnem, bystrem, na wszystko uważnem okiem patrzyła na to, co działo się przed nią. Czasem napełniało ją wielkie rozczarowanie, podnoszące się, kto wie zkąd? może z łanów złotych, ze ścierniska przetykanego kwiatami, z powietrznych ruchów, sprawianych przez skrzydła ptasie i powiewy nadrzecznych wiatrów... Czasem wspaniała, choć prosta, malowniczość widoku uderzała w nią falą zachwycenia, w której Justyna prostowała swą kibić tak, jakby sama, na wzór żniwiarek, podnoszących w rękach kłosiste wiezie, wnet powstać miała i niecierpliwie, czy błagalnie, nad głową wyciągnąć swe puste dłonie. Były też chwile, w których nieustający, suchy szelest kłosów wydawał się jej mową ziemi. Niedarmo dawny jej kochanek wspominał jej o minionych marzeniach i zapałach. Była do nich skłonną i w tej chwili, bo raz, gdy pochylona, z blaskiem w oczach i wpółuśmiechem na ustach, wsłuchywała się w szepty ziemi, uczyniła ruch taki, jakby błyskawicą zsunąć się z nizkiego siedzenia i do jej łona przypaść miała.
Tymczasem pod rękami coraz gorliwiej pracujących żniwiarek szelest kłosów stawał się coraz głośniejszym; coraz żwawiej rzucane snopy wydawały, spadając na wozy, głuche, szemrzące stuki. Od ziemi, oblanej wonią świeżej słomy i okrytej ścierniskiem wyhaftowanem w drobne kwiaty Justyna podniosła twarz, zbladłą nieco, zesztywniałą, przez kilka minut postarzałą o lat kilka, ze źrenicami przygasłemi, które wilgocią zachodziły. Z dziwnem zmieszaniem, jakby nagle uczuła się w tem miejscu gościem natrętnym, istotą obcą i niepotrzebną, chwastem w kłosy wplątanym, uczyniła ruch do powstania. Usiadła jednak znowu — i zmieszane, niespokojne spojrzenia rzucała dokoła siebie.
Jedno z tych spojrzeń spotkało się ze stojącą w pobliżu, znieruchomiałą postacią Jana. Od kilku minut już, robotę swą przerwawszy, stojąc u samego wozu, do połowy napełnionego snopami, wpatrywał się on w Justynę z takiem wytężeniem, że aż głowę podawał naprzód, a na białe czoło wystąpiła mu znowu gruba poprzeczna fałda. W rękach jego długie widły ukośną linią opuszczały się ku ziemi, badawcza ciekawość pogłębiała błękitne jego źrenice. Nagle widły mu zrąk wypadły i namiętnym niepokojem zadrgały rysy. W mgnieniu oka znalazł się przy niej, pochylił się, uczynił ruch taki, jakby rękę jej chciał pochwycić, lecz tylko przyciszonym głosem przemówił:
— Co pani takiego? Taka pani zrobiła się smętna? Aż łzy w oczach stanęły... dla jakiej przyczyny?...
Wyrazy, zrazu śpieszne, stopniowo miękły mu w ustach, prawie mdlały.
— Może nadmiar śmiały jestem? — dokończył cicho.
Podniosła na niego oczy, napełnione blaskiem i łzami, i cicho odpowiedziała:
— Po co ja tu, między wami? Wstyd mi! taki wstyd!... Poszłabym sobie, ale i w domu także nic... nic...
Umilkła, lecz on jeszcze słuchał chwilę, a potem, z ową głęboką brózdą, która w ostatnich dniach na czole jego zjawiać się zaczęła, wyprostował się i przed, nią stanął. Nie wydawał się wcale zdziwionym, tylko w zamyśleniu, ze wzrokiem w ziemię utkwionym, końcami palców dotykał czoła. Potem, milcząc, zrobił parę szerokich kroków, pochylił się nad matką i szepnął do niej słów kilka, a gdy do Justyny powrócił, sierp trzymał w ręku.
Ona podniosła się z nizkiego siedzenia swego i przed nim stanęła. Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy, jakby wzajem myśli swe odgadnąć usiłowali. Potem Jan śmiałym ruchem głowę podniósł i, podając Justynie sierp, w którym słońce krzesało srebrne błyskawice, zcicha wymówił:
— Proszę!
Z pochyloną trochę głową wyciągnęła rękę i z poważnym na ustach uśmiechem połyskujące narzędzie z ręki jego wzięła.
Na całe ściernisko, pokryte mrowiskiem istot ludzkich, na cały ten łan szumiący upadającemu kłosami, rozległ się dźwięczny, donośny, radością nabrzmiały głos Jana:
— Mamo! proszę tutaj! Mamo! mamo! proszę!
Żwawa, wesoła kobieta w perkalowym czepku na siwiejących włosach biegła już ku Justynie, rękami machając i językiem trzepiąc:
— Dobrze, panieneczko! dobrze, robaczku! owszem. Bo to i niebardzo trudna robota! Kiedy ja, stara, mogę, to dla jakiejże przyczyny nie mogłaby młoda? Nie święci, panieneczko, garnki lepią... Owszem, proszę tylko nachylić się, popatrzeć, a potem i samej spróbować...
Antolka, Elżusia, dwie inne jeszcze dziewczyny wyprostowały się na zagonach i z śmiechami, z niedowierzaniem, ale bez zdziwienia, patrzyły na schylającą się ku zbożu pannę, w sukni z takiegoż perkalu jak ten, z którego uszyte były ich kaftany, ale modnie skrojonej i przybranej, a obcisłością swoją rysującej wydatnie kibić wysoką, silną i kształtną.
Nagle przysadzista Elżusia zawołała:
— Bardzo słusznie! Panienka żąć może tak jak i my... jeszcze prawie silniejsza od nas... tylko gorset zdjąć trzeba, bo w nim i godziny wytrzymać nie będzie można...
— Bardzo słusznie! — chórem zaśmiało się kilka kobiecych głosów.
I rzecz dziwna! z kilku par oczu trochę złośliwe i pogardliwe wejrzenia strzeliły na obcisły i wyraźnie rogi gorsetu zdradzający stanik Justyny.
Z ognistym rumieńcem Justyna pochyliła się ku ziemi obok matki Jana.
— Jutro niedziela — rzekła zcicha — ale pojutrze przyjdę wcześnie i ubiorę się stosownie; a dziś, tymczasem, proszę mi pozwolić choć trochę... ile będę mogła...
— Owszem, robaczku, dobrze! — zagadała stara — bo to nie słuchaj tego, co te sroki skrzeczą. Taka sama ty dobra, panieneczko, jak i one, tylko w poniedziałek kaftan sobie taki luźnieńki, szerokieńki włożysz, i jak zaweźmiem się, to we dwie, z dziesięć kop użniem Jankowi... Owszem.
Jan teraz znajdował się na wozie, w połowie snopami napełnionym, a że więcej już snopów do zbierania nie było, stojąc więc na tem kłosistem, złotem, sprężyście pod stopami jego wyginającem się posłaniu, ze ścierniska zjeżdżał na drogę. W tej samej chwili z drogi na ściernisko wjeżdżała Domuntówna. Przestrzeń zaledwie jednego morga przedzielała dwoje tych ludzi, których postaci, na wozach stojące, jednostajnie wyprostowane i silne, przypominały ścigających się na arenach, klasycznych atletów. Śnieżna białość jego koszuli na błękitnem tle powietrza odpowiadała gorącej różowości jej kaftana. Jego włosy w słonecznym blasku miały złotawą płowość zaczynającego dojrzewać żyta; jej bujna, roztargana kosa wydawała się snopem gorąco-brunatnej pszenicy. W takiem od siebie znajdowali się oddaleniu, że rozmawiać z sobą nie mogli. Jednak dziewczyna, patrząc w stronę jego wozu, zwolna jeszcze toczącego się po zagonach, rozpoczęła rozmowę taką, jaką prowadzić z sobą od najmłodszych lat byli zapewne przywykli, a która teraz płynęła górą, nad złotym łanem i pochylonem nad nim mrowiskiem ludzi, w powietrzu czystem, gorącem, rozchodząc się czystą rozgłośną notą pieśni:

— „O, góro! o, góro! zielony lesie!
O, drzewa zielone, liście spadające!
O, serce strwożone, do ciebie pragnące!
O, góro! o, góro! zielony lesie!“

Jan Bohatyrowicz, skręcając na drogę, brzegiem ścierniska sunącą, męzki swój głos połączył ze śpiewem dziewczyny. Powoli jadąc, śpiewał:

— „Jak drzewo od mrozu pęka lub usycha,
Tak serce do ciebie śmieje się, to wzdycha.
O, góro! o, góro! zielony lesie!
Jak kwiatek na słońcu kwitnie lub więdnieje,
Tak serce do ciebie pali się, to mdleje.
O, góro! o, góro! zielony lesie!“

Umilkł, a Domuntówna czystym, silnym kobiecym kontralteni ciągnęła sama:

— „O, drzewa zielone, liście spadające!
O, serce strwożone, do ciebie pragnące!
O, góro...“

Strwożone może było jej serce, bo głos jej zemdlał i na zatrzymanym wozie stała nieruchoma, na ten sam punkt łanu patrząca, ku któremu Jan zdala jeszcze twarz zwracał i wzrok wytężał. Z drogi, zdaleka już, ale wyraźnie i rozgłośnie, znowu na łan zleciały i po nim płynęły długie, namiętne dźwięki pięknego głosu Jana:

— „Jak słowik na drzewie zaczyna swe pienie,
Zasyłam do ciebie serdeczne westchnienie.
O, góro! o, góro! zielony lesie!
O, piękna kalino, prześliczna malino,
Najdroższa z klejnotów, ma luba dziewczyno!
O, góro! o, góro! zielony lesie!
Odchodzę od ciebie: tyś zawsze mi w oczach,
I w myśli, i w sercu, i we dnie, i w nocy.
O, drzewa zielone, liście spadające!
O, serce strwożone, do ciebie pragnące...
O, góro... o, góro...“

Wesoła baba w białym czepku, nad Justyną schylona, błyskając oczami, prawiła:
— Bo to, widzi panienka, on pierwszy śpiewak w okolicy a ona pierwsza śpiewaczka. I na gitarze dziadunio ją grać nauczył. Zimową porą, jak cała młodzież zejdzie się wieczorem do takiego domu, w którym największa jest świetlica, tańczą sobie, a jak nie tańczą, to Jadwiśka gra na gitarze, a mój Janek śpiewa.... Owszem, niech kochają się, robaczki, niech kochają się! Niezadługo pewnie i pobiorą się... bo to słońce pierwej wejść musi, nim dopiekać pocznie... Tak i kochanie zaczyna się po maleńku: niby to jest, niby to niema, aż dopiecze i do ołtarza poprowadzi! Cha! cha! cha!
W tej chwili Justyna, która, pod dyrekcyą starej, kilkanaście już garści żyta z trudnością i niezręcznie zżęła, ostrzem sierpa drasnęła się w rękę. Może sama przed sobą nie umiałaby zdać jasno sprawy, dlaczego przy słowach i chychocie matki Jana ostre narzędzie drgnęło w jej silnej i bynajmniej jeszcze niezmęczonej ręce. Draśnięcie było niewielkie i kilka tylko kropli krwi wystąpiło na ogorzałą, lecz delikatną, skórę jej ręki; przecież wydało jej się, że ból dolegliwy uczuła, nie w ręku jednak. Tak, jak tamte wszystkie robiły, wyprostowała się i dużą garść kłosistych łodyg w dłoniach podniosła, aby je za sobą na zagonie złożyć. Ale mimo woli wzniosła ręce wyżej, niż to czyniły tamte, i w tej postawie nieruchomą przez chwilę została. Myślała, że istotnie ta para ludzi młodych, silnych, jak poranek wiosenny świeżych i żadnym, zda się, pyłem życia niedotkniętych, stworzoną była dla siebie. Nadejdzie południe i piekące kochanie zaprowadzi ich do ołtarza, przed, którym staną czyści i szczerzy, aby potem, przez długie lata razem, żyć w tym domku pod sapieżanką, albo w tamtym, pod lipami, który ona jemu bogatem wianem wniesie; aby razem tę ziemię złotemi plony okrywać i razem je zbierać, a w zimowe wieczory, przy szumie nadniemeńskich wiatrów i bieli śniegiem okrytych rozłogów, przy blaskach księżyca, srebrzących bór odwieczny i brylantami szronów okryte ściany parowu, dźwiękami gitary i połączonych dwojga głosów napełnić białą świetlicę...
— Bo-to panienka skaleczyła się! — zabrzmiał głos gadatliwej baby. — Boże przenajświętszy! Ale to nic! to z nieuzwyczajenia! Cha, cha, cha! Nim panienka za mąż wyjdzie, zagoi się! Cha, cha, cha! Ej! bo to panienka i sama na paluszek swój nie dmucha, kiedy znowu do roboty bierze się! Owszem! To tak prawie, jak ja. Kiepkują ze mnie ludzie, że kochliwa jestem, ale o to mnie bynajmniej! Za toż o lenistwo nigdy na ludzkie języki nie padłam! I w swojej chacie wszystko zrobię, i synkowi na pomoc przybiegnę! Ile zaś razy sierpem, albo nożami do krajania zielska, albo tam czem innem ręce sobie pokroiłam, to-by już tego i Bóg przenajświętszy nie zliczył. A przy kochaniu wszystko dobrze. Tak i panience rączka zagoi się, jak tylko luby pocałuje! A czy jest luby?
— Niema — z uśmiechem odpowiedziała Justyna.
— Oj, to źle! trzeba żeby był! Ale ja cościć słyszałam, że i był... tylko... niestały. Bo to ludziom gęby nie zatknąć. Gadali! A ja, owszem, dziwowałam się temu panu, że takiej ślicznej panienki nie wziął... i Jankowi za przykład stawiłam: „Nie bądź ty taki, synku! Jadwiśki swojej nie porzucaj!“ A on jak ofuknie: „Ja — mówi — nic Jadwiśce nie przyrzekał, a ten pan tej pannie przyrzekał i nie dotrzymał. A kiedy tak, to on jest prawie łajdak, i do tego jeszcze głupi, bez oczu, bo panna śliczna i taka po nim tęskliwa, że mnie, zdaje się, łój roztopiony do serca kapie, kiedy ją gdzie obaczę!“ Ot, jaki on! do mnie przyrodził się... czuły i taki romansowy...
Ciemną, mnóztwem istotnie śladów skaleczeń okrytą, ręką oczy sobie otarła, bo zawsze płakała, albo przynajmniej na płacz się jej zbierało, ilekroć o rzeczach czułych i romansowych mówiła.
W tej chwili na brzegu ścierniska rozległo się pozdrowienie, męzkim głosem wymówione:
— Dopomóż, Boże!
— Dziękujemy! — odpowiedziało kilka męzkich i kobiecych głosów, a matka Jana wyprostowała się i, rękę na kłębie opierając, zaśmiała się do przybyłego całym rzędem jasnych zębów.
— Pan Fabian widać do hrabiów przypisał się, kiedy w taki roboczy czas spaceruje sobie. Owszem, bo to wygoda w chacie wielką gromadę mieć. Żonka i dzieci wszystko zrobią, a ociec muchy po drogach ściga. Cha, cha, cha!
Na brzegu ścierniska rumianością rydza jaśniała twarz Fabiana, szorstkim wąsem zjeżona i parą małych, bystrych oczu połyskująca.
— Ot, i poruszyła baba rozumem jak cielę ogonem! — zwolna postępując naprzód, odkrzyknął. — U pani Starzyńskiej zawsze gęba wiatrem nabita. Kiedyż-to ja od pracy ubiegałem? a że dziś przy robocie nie stoję, to z przyczyny takich interesów, których taka głowa jak pani Starzyńskiej pojąć nawet nie zdoła. Teraz zaś idę do moich snopków, co pod laskiem na mnie czekają, i tu zaszedłem dla obaczenia: ile mego żyta na przyszły tydzień pozostanie?
— Nic, tatku, nie pozostanie! Wszyściutko dziś zeżniem! — zawołała Elżusia.
— Taki koniec, że bez jegomościa obeszło się, i jednego naszego kłosa na tym kawałku dziś nie pozostanie! — zaśpiewała matka rodziny.
Rodzina ta, z dwu kobiet i czterech mężczyzn złożona, już i przedtem gorliwie pracowała, ale z nadejściem zwierzchnika swego gorliwość tę zdwoiła. Nawet wysoki, pleczysty Julek, który przedtem stanął był na zagonie jak słup nieruchomy i sennym i tęskliwym wzrokiem w stronę Niemna patrzył, teraz, z podniesionemi ramionami, głośno sapiąc i bardzo pośpiesznie, widłami snopy z ziemi podnosił i układającemu je na wozie bratu podawał. Fabian coraz dalej po ściernisku powoli i z powagą postępował, a na widok kilkunastu swych zagonów, zupełnie już ze zboża obranych, z widocznem zadowoleniem kępką sterczących wąsów poruszał. Puszył się zaś coraz więcej, szerokie, czerwone ręce w kieszeniach czarnych spodni zatopił i coraz dumniej po tej części państwa swego kroczył, na której tak pomyślnie gospodarowała jego rodzina. Wtem stanął, rękę z kieszeni wyjął i, czyniąc z niej sobie nad oczyma daszek, patrzył w stronę dwojga ludzi samotnie u brzegu ścierniska pracujących.
— Hej! Ładyś! — rozległ się na całe ściernisko krzyk jego popędliwy i głośny, — a czyje to żyto żonka twoja sierpem zaczepia? Niby-to na swoim zagonie żnie, a obok rosnące skubie? Bóg mnie ubij na ciele i na duszy, kiedy te chamy ćwierci mego pracowitego zagonu nie spustoszyły!
Krew zalała mu czoło, policzki nawet białka oczu, które niepohamowaną złością zagorzały.
Na widok szkody dobru jego wyrządzonej powaga jego i pycha zniknęły w mgnieniu oka, i tak lekki jakby miał lat dwadzieścia, z pięściami tak zaciśniętemi jakby godził na śmiertelnego wroga, biegł, leciał prawie, zagony przeskakując i wysoko za sobą podrzucając ciężko obute nogi. Żona i córka jego żęły dalej, ale dwaj dorośli i dwaj niedorośli synowie, przerywając robotę, patrzyli za nim z widocznym przestrachem w oczach, któremu jeden z nich tylko, zapalczywy i także do gniewu skłonny, Adam nie uległ. On także na widok szkody zbożu ojcowskiemu wyrządzonej gniewem zapłonął i, stojąc na wozie pełnym snopów, z brwiami ściągniętemi i błyskającemi oczyma, cały podał się naprzód, do skoku i rzucenia się ojcu z pomocą gotowy.
W połowie drogi Fabian stanął, ku synom się zwrócił i, obu rękoma machnąwszy, z całej piersi jeden tylko wyraz im rzucił:
— Gomuły!
Dwa zagony jeszcze przeskoczywszy, znowu obejrzał się i krzyknął:
— Harbuzy!
Znowu poskoczył naprzód i, raz jeszcze krwisto czerwoną twarz swą odwracając, wrzasnął:
— Z dopustu bożego, durnie!
Adam z wozu skoczył; niedorosłe chłopcy, z których jeden lat piętnaście, drugi siedmnaście mógł liczyć, sierpy na ziemię rzucili i wszyscy trzej wielkim biegiem puścili się za ojcem. Czas też był, aby z pomocą mu pośpieszyli, bo młodszy o lat kilkanaście, barczysty Ładyś i żona jego, wysoka, muskularna, z wielkiemi rękoma, choć z wychudłą twarzą, kobieta, z krzykiem też, z pięściami i widłami na spotkanie napastnika biegli.
Adam, z wozu zeskakując, widły z rąk Julka pochwycił. Dwie minuty zaledwie od rozpoczęcia się sporu minęły, gdy na ściernisku, tuż przy zagonie Fabiana, który stał się kością niezgody i którego brzeg istotnie przez sierp Ładysiowej żony w dziwne zęby i wykąsy był poszczerbiony, powstał kłąb zwikłanych z sobą ciał ludzkich, strasznemi krzykami buchający, a ramionami i widłami, nakształt miotanych przez wicher skrzydeł młyńskich, rozmachany.
Żniwiarki, z sierpami w opuszczonych rękach, na zagonach stanęły i w stronę bójki zwróciły twarze z przelęknionemi oczami, z porozwieranemi usty. Widowiska takie nieczęsto zdarzać im się musiały, skoro czyniły na nich tak głębokie wrażenie. Zdarzały się jednak; bo i teraz niektóre szeptały pomiędzy sobą, że może Fabian Ładysia tak zbije, jak dwa lata temu zbił Klemensa, który mu łączkę spasał, albo sam okaleczony zostanie tak, jak mu się to zdarzyło w wypadku jakimś, w którym innemu sąsiadowi, przez pomstę za jakąś „ubligę“, drogę zaorał.
— Bo to — zagadnęła matka Jana — on i sam krzywdy ludziom robić umie. — To pólko Jankowe był już sobie przywłaszczył, kiedy Janek był mały, a Anzelm chory, że go owszem, procesować musieli...
— Pani Starzyńska bardzo już wszystko pamiętająca, — zaczęła żona Fabiana, która tak drżała, że aż zęby jej głośno uderzały o siebie. — A taki koniec, że ten Ładyś, złodziej, na wszelki kłosek, na wszelaką trawinkę cudzą przymiera z chciwości.
— Bardzo słusznie! z chamką ożenił się i sam schamiał, a teraz ojca jeszcze skaleczy! — popędliwie krzyknęła Elżusia. — Julek! — krzyczała dalej, rozpaczliwie oglądając się na wszystkie strony, — Julek! biegaj ojcu pomagać!
I zaraz czerwone ręce załamała.
— Bardzo słusznie! — jęknęła, — uciekł! — Owszem, bo to na Niemen drapnął, cha, cha, cha! — roześmiała się Starzyńska.
Istotnie, widać było zdala ogromnego, rudego chłopca biegnącego co sił przez ogrody i podwórka okolicy, ku rzece. Z głową w tył odrzuconą, z miotającemi się w obie strony ramionami, przeskakiwał nizkie płotki i pędem strzały obiegał domy, a za nim biegł też, pod płotkami prześlizgiwał się, zagony ogrodów przeskakiwał, radośnie i rozgłośnie skamlący Sargas.
Ale wrzawa kłótni przyciągnęła kilku ludzi z poblizkich łanów; Jan także, który na ściernisko pieszo już wrócił, z gniewnie ściągniętemi brwiami biegł ku walczącym. Po cichem przed chwilą polu rozległy się krzyki trwogi i oburzenia.
— Wstyd! obraza boska! biją się jak chamy! Fabian, opamiętaj się! Ładyś, rzuć widła!
W kilka minut walczących rozbrojono i rozłączono. Napastnicy, sapiąc i jeszcze krzycząc, na swe zagony odchodzili; napastowani, z głośnym płaczem kobiety i dziecka, zjeżdżali ze ścierniska na swym mizernym, jednokonnym wozie, na którym siedział Ładyś w podartem odzieniu i ze śladami uderzeń na twarzy. Rozjemcy pośpiesznie do pracy wracali. Jan, oddając Adamowi widła, które mu z rąk był wydarł, ocierał pot z twarzy, okrytej wyrazem goryczy i pogardy.
— O, wy, wy, złośniki, drapieżniki, wstydu w oczach i Boga w sercu niemający! — głośno i z gniewem do Fabiana i synów jego mówił. Czy wy psu oczy sprzedali, żeby takie rozbójnictwa i awantury wyrabiać? I za co? dla jakiej przyczyny? za garść żyta...
— Nie garść, ale pół zagona! — krzykną! Fabian, — a ty w cudze garnki nie zaglądaj, żeby czasem na twojej głowie nie pękły! Ot, z dopustu bożego pośrednik i jednacz jaki!
Zaperzony był jeszcze, na czole miał czerwoną szramę, około nasrożonej kępki wąsów siną plamę; jednak, ze zmieszaniem na twarzy coś około wozu swego poprawiał i, oczu nie podnosząc, coraz ciszej mruczał:
— Kruk z rodu złodziej! Bodaj go marnie zabito, chama tego! bodaj on na psa zszedł!
Adam, na wóz wskakując, jak piwonia czerwony, krzyknął:
— Kto hrabia, dla tego pół zagona nic nie znaczy, ale ubogiemu i prosiątko drogie! Jan — arystokrat, to może swoje darowywać, ale my — biedne mrówki, które swój gniew mają, gdy krzywdę ponoszą!...
Jan parsknął szczerym, głośnym śmiechem.
— Oj, Adaś? Adaś! — wśród śmiechu tego wołał, — czy ty na morzu rozum swój zostawiłeś, że takie głupstwa gadasz! Jakiż ja arystokrat? Ja tylko to wiem, że nijaki porządny gospodarz nie zubożeje, kiedy mu biedny człowiek jaką tam garść zboża zeżnie, albo trawinę spasie, i materya do zwady, a osobliwie do takiego rozbójnictwa, z tego wynikać nie powinna. Ale twój ociec na wszelką pylinkę ziemi i na wszelkie ziarneczko mrze z upragnienia, a ty znów w tym roku sępa ludziom pokazujesz, ze strachu, że cię w sołdaty zaraz wezmą. W cudze garnki zaglądać nie lubię, ale to wam powiedzieć musiałem. Bić się z wami, ani z nikim, jak Bóg jest na niebie, nie będę; ale językiem nie poruszyć, kiedy takie haniebne postępki widzę, to już nijak nie mogę.
Głośno z oburzenia sapnął, ręką machnął i, wyzywającym ruchem czapkę na głowie przesunąwszy, na swoje zagony wrócił.
Nic już prawie na tych zagonach do robienia nie pozostawało; trochę stojących jeszcze na nich kłosów za krótki kwadrans upaść miało pod sierpami żniwiarek. Starzyńska mówiła o pszenicy, której zbieranie w poniedziałek zaczynać trzeba, bo tak już dojrzała, że wnet wysypywać się zacznie.
— A oto panienka — prawiła dalej — pewno już do nas drugi raz nie przyjdzie, takie grubiaństwo dziś obaczywszy. Nadmiar panienka przelękła się i już nawet uciekać chciała... cha, cha, cha!
Istotnie, hałaśliwy spór w polu wybuchający strwożył był Justynę tak bardzo, że sierp z ręki upuściła. Oprócz trwogi, doznała może i innych przykrych uczuć. Niesmak odmalował się był na jej pensowych ustach, brwi ściągnęła, i zdawać się mogło, że, wzgardliwie na ten kłócący się i do bójki zrywający się motłoch ramionami wzruszywszy, śpiesznie zaraz odejdzie. Ale było to tylko mgnienie oka, po którem coś w sobie widocznie zwyciężała i nad czemś myślała. Z chciwą ciekawością patrzyła na Jana, gdy usiłował rozbrajać walczących, i słuchała gniewnych jego wyrzutów, Fabianowi i synom jego czynionych. Teraz, zupełnie spokojna, z twarzą od ciągłego pochylania się rozognioną, złożyła na ziemi garść ściętego zboża i, prostując się, odpowiedziała:
— Alboż to tutaj tylko zdarzają się rzeczy niedobre i smutne? Wszędzie są takie, i daleko jeszcze gorsze, a jedyna różnica — w formie!
W słowach tych wypowiedziała myśl, która przed kwadransem zwyciężyła w niej przestrach i niesmak i od ucieczki ztąd ją powstrzymała. Wypowiedziała tę myśl poprostu, z lekkiem wzruszeniem ramion, głębokie przekonanie objawiającem.
— Zdaleka patrząc — dodała z mimowolnym ruchem oka na Korczyn, — można sobie wyobrażać, że tam nic złego, ani brzydkiego niema, ale zblizka... jeżeli nie jedno, to drugie, i może gorsze jeszcze... jedyna różnica w formie!
Starzyńska w grube i pokaleczone, ale kształtne, suche ręce klasnęła i zawołała:
— Bo to panienka prawdę mówi. Owszem. Wszędzie znajdą się złe ludzie... tylko jedni inaczej, a drudzy inaczej złość swoję okazują... A Bóg najwyższy na jednem polu i barana i kozła cierpi...
— Jaki ja kontent, jaki ja kontent, że pani tak sobie pomyślała! — zabrzmiał obok Justyny głos Jana; — a to już mnie do głowy przychodziło, że pani Bóg wie za kogo nas poczyta, może za rozbójników jakich...
Promieniał cały, śmiał się i, nie wiedzieć czemu, pochyliwszy się nagle, kilka kwiatów ze ścierniska zerwał. Nie myślał o nich wcale, ale chciał ukryć płomienie, które mu czoło, policzki, uszy i aż ogorzałą szyję opłynęły. Z tym jeszcze, powoli spływającym, pożarem krwi i ze szczególnie przy nim odbijającem zamyśleniem w oczach, powtórzył słowa Justyny:
— Jedyna różnica w formie... czyli, że wszelakie charaktery wszelako bywają objawiane: u jednych pięknie, u drugich brzydko... ale to jest forma, czyli powierzchowność i znikomość, a prawdziwy walor człowieka w tem, co on we środku ma...
Zrozumieli myśli Justyny, wybornie ją zrozumieli oboje: matka i syn. Antolka, wpół gołębie, a wpół dziewicze, swe oczy ku Justynie wznosiła.
— Żeby to Justynka w poniedziałek bez gorsetu przyszła, tobyśmy może i cały dzień razem żęły... — szepnęła.
— Bo to i robotnica tobie, Janku, przybyła. Facecya, dalibóg facecya! cha! cha! cha!
Głośnym, filuternym śmiechem, na wsze strony oczyma błyskając, zaniosła się Starzyńska, a potem, nogą o ziemię uderzając i szeroko ramionami rozmachując, zawołała:
— A teraz, owszem, do roboty, dziatki! Bo, to jeszcze jaki kwadransik, i calutkie to pólko Jankowi ogolim! Żwawo, dziatki, żwawo! A i ty, Janek, za ten sierp chwycić się możesz, który Alżusia, tam, na zagonie rzuciwszy, sama za ojcem pobiegła! To nic, że takim wielkim mężczyzną wyrosłeś: swoim babom dopomódz nie wstydno! Żwawo, dziatki!
Wyrazem „dziatki“ i nową robotnicę swoję ogarniała. Żwawo wszyscy czworo rzucili się ku zbożu, żwawo i milcząc żęli; tylko raz Antolka zachychotała z mimowolnych stękań, które niekiedy wydzierały się z piersi Justyny. Justyna zaśmiała się tak głośno, jak nie śmiała się nigdy i, zaledwie oddychać już mogąc, upewniać zaczęła, że wcale a wcale zmęczoną się nie czuje; a Jan, z ogromną garścią zboża, prostował się w całej swej wysokości, dziwnie w tej chwili poważnym i zamyślonym ruchem odgarniał z czoła opadające na nie włosy i w górę, wysoko ku samym obłokom, patrzył oczyma napełnionemi srebrzystem światłem. Wtem tuż za nimi rozległ się gwar kilkunastu głosów, z którego wyróżniał się głos jeden, młodzieńczy, dźwięczny i wesoły, ze śmiechem i klaskiem rąk wołający:
— Bravo, Justynko, bravo! Boże dopomóż robotnicy nowej! Jak się masz, Janku! Jak się ma pani Starzyńska? Bravo, Justynko, bravo!
Szczupłem, lecz giętkiem, ramieniem z nad ziemi podniesiona, Justyna zobaczyła młodego krewnego swego, Witolda, który, z głośną, dziecinną prawie wesołością w śmiechu, w oczach i na promieniejącem czole, kilka razy ją po zagonie okręcił.
— Dużoś nażęła? Długoś żęła? Czy naprawdę żąć umiesz? Przecież choć raz nie brząkasz na fortepianie i nie tułasz się po domu jak Marek po piekle! Bo przecież na świecie każdemu coś robić trzeba! Prawda, Janku? Pamiętasz, Janku, jakeś mię niegdyś z Niemna wyciągnął, kiedym, jeszcze malcem będąc, pod sekretem przed Julkiem wybrał się na pływanie? Julek to pływać mnie uczył! A panna Antonina czy mnie nie poznaje? Przecież dwa lata temu, i przedtem jeszcze, ileż razy zbieraliśmy razem grzyby i poziomki! Ale z ciebie, Justynko, zuch! znudziłaś się klepaniem po klawiszach i romansowemi książkami, i żąć poszłaś — bravo!
Śmiejąc się i w różne strony zwracając, ściskał ręce Starzyńskiej, Antolki, Jana, który przyjaźnie i poufale śmiał się także, przypominając sobie jak o lat blizko dziesięć młodszego od siebie Witoldka raz z wody wyciągnął.
— Czemu Witold nigdy do nas nie zajdzie? — z wyrzutem zapytał. — Do Fabianów ciągle chodzi i do Walentych, nawet u Ładysiów raz był, a o nas zapomniał.
— A kiedy twój stryj podobno chory i nie lubi widywać się z nikim! Ale zajdę, dziś jeszcze zajdę. Ja dziś na polu prawie cały dzień przesiedziałem, tam pod laskiem, i tak nagadałem się z ludźmi, że aż mię język piecze...
Tu, jak swawolne dziecko, język z ust wysunął i wnet poskoczył za gromadą, z kilkunastu mężczyzn złożoną, która minęła już ściernisko Jana i z gwarem grubych głosów postępowała drogą, wzdłuż okolicy sunącą nieszerokim szlakiem.
Wieczór zresztą nastawał. Za okolicą i rzeką słońce połową ognistej tarczy iskrzyło się nad borem. Ostatniemi promieniami jego przeniknięty, kołami wozów i licznemi stopami kurzu podniesiony, złoty tuman pyłu owijał znowu długi szereg domowstw i ogrodów, potężne grupy drzew rozłożystych, splątaną sieć płotków i ścieżek. Biały pas drogi i wszystkie ścieżki, podwórka, wązkie przejścia pomiędzy ścianami świrnów i stodół — napełniły się powracającymi do domów ludźmi i zwierzętami. W powodzi zieleni, w tumanie pozłoconego pyłu, pojedyńczo i gromadnie przesuwały się, krzyżowały się z sobą, tu ukazywały, tam znikały; barwiste kobiece ubrania, głowy w czepkach, chustkach i warkoczach, twarze zmarszczkami okryte, mizerne, smutne lub rumieńcami kwitnące, i pomimo przebytego dnia ciężkiej pracy, w wesołych śmiechach ukazujące perłowe rzędy zębów, ale wszystkie ciemną brunatnością ogorzelizny obleczone i wszystkie lśniące od potu, zaledwie poczynającego wysychać na daleko bielszych niż policzki czołach. Powietrze huczało od gwaru ich głosów, od ryku krów, beczenia owiec, turkotu kół i szczekania psów. Słychać było głuche postękiwania kobiet, usiłujących prostować zbolałe plecy pod odzieżą, na której ciemniały mokre plamy potu; słychać było chychoty dziewcząt, którym niesione sierpy nie przeszkadzały w grubych i ciemnych rękach układać małych wiązanek lub wianków z zerwanych po drodze kwiatów; słychać było cienkie głosy dzieci, wybiegających na spotkanie matek, swawolne krzyki podrostków, gdakanie kur, gruchanie gołębi i pianie kogutów.
W zagrodzie Anzelma czerwone blaski słońca długiemi szlakami kładły się na puszystym kobiercu po raz drugi podrastajątej koniczyny, a ukośnemi strzałami wślizgując się między gałęzie drzew, zarumieniały gęsto osypujące je owoce. Pszczoły ułożyły się już do snu w błękitnym tłumie przysadzistych ułów, za któremi w migotliwych światłach zachodu cicho stały rozłożyste wieczorniki i wysokie malwy. Ogród był pełen świegotu ptactwa i zapachu kwitnącej rezedy, zmieszanego z ostremi woniami mięty i bożego drzewka. Za gęstem listowiem stuletniej sapieżanki dwa okna w błękitnych ramach gorzały jak rozpalone rubiny. Przez otwartą na oścież bramę na szeroką, śladami kół zbróżdżoną i od dzięcieliny bielejącą drogę z rykiem i beczeniem wchodziły trzody krów i owiec.
Pomiędzy drzewami Anzelm, w grubej sukiennej kapocie i wielkiej baraniej czapce, przechadzał się z Witoldem Korczyńskim, zwykłym sobie powolnym krokiem, młodego swego gościa od drzewa do drzewa prowadząc. Od wielu już lat na robotę w pole nie wychodził, i dlatego w okolicy nosił przezwisko „hrabiego.“ Wszyscy jednak wiedzieli dobrze, iż nie pracy unikał, lecz tłumu i gwaru, które snadź sprawiały mu dolegliwą przykrość, bo ilekroć wśród nich się znalazł, wyraz niepokoju, bolesnego niemal rozdrażnienia, okrywał jego zmęczone rysy i napełniał blado-błękitne oczy. Prawie z przestrachem w postawie i ruchach otulał się wtedy kapotą, cofał się i usuwał. W zagrodzie swej zato cichy był jak otaczająca go tutaj cisza, i od wschodu słońca aż do zachodu czynił wszystko, co do czynienia było: kosił, grabił, sadził, podlewał, grodził, doglądał bydła i owiec, a w zimie cepem bił o klepisko, heblem, piłą, młotkiem i siekierą pracował około ulów, parkanu i domu. Wszystko to robił powoli, lecz nieustannie, z monotonnemu ruchami, w których tkwiło wieczne jakby zamyślenie duszy, daleko od obecnej rzeczywistości ulatującej.
Dziś, przez dzień cały, z pomocą najętego parobka, układał w stodole snopy przez synowca z pola przywożone; a gdy już snopków zabrakło, parobkowi po wodę zejść kazał do rzeki, sam zaś doglądał kasztana i gniadej, których Pan, po raz pierwszy może w życiu, sam nie dopatrzył, z gorączkowym pośpiechem na pole wracając.
Wyszedłszy ze stajni, Anzelm jak wryty stanął przed wrotami i, z ręki daszek sobie nad oczami robiąc, w głąb ogrodu patrzył. Żółty Mucyk, z lisim pyskiem i ogonem, miotał się jak szalony, ujadając i zarazem trwożliwie cofając się przed wielkim czarnym wyżłem, który poprzedzał dwóch, środkiem ogrodu postępujących, ludzi. Jednego z tych ludzi Anzelm poznał odrazu. Był to fanfaron i elegant Michał, w ubraniu z dymki kanarkowego koloru, idący tu pewno w nadziei zobaczenia Antolki, do której od przeszłej zimy widocznym był aspirantem. Ale drugi... Tego drugiego poznał Anzelm dopiero wtedy, kiedy się znalazł przed nim o kilkanaście kroków. Nie poznał nawet, lecz raczej domyślił się kim on był, i w mimowolnym ruchu otulając się kapotą, cofnął się nieco... W oczach jego zagrał bolesny niepokój, a cienkie, blade wargi ironicznym uśmiechem drgnęły pod płowym, siwiejącym wąsem.
— Korczyński — szepnął, — młody Korczyński... na co? po co? dla ja... ja... kiej przyczyny? Jednak, tak jak i w ów wieczór, gdy po raz pierwszy zobaczył Justynę, powoli uprzejmie naprzód postąpił i grzecznym gestem czapkę nad głową podniósł. Zdawać się mogło, że pomimo cierpienia, jakie sprawiało mu wszelkie zetknięcie się z ludźmi, — z tymi może szczególniej ludźmi, — okazywanie się wobec nich uprzejmym, nawet wytwornym, za konieczność dla własnej godności uważał. Jak wtedy ręki Justyny, tak teraz śpiesznie ku niemu wyciągniętej dłoni Witolda końcami palców zaledwie dotknął i, nie na gościa, lecz kędyś daleko, patrząc, przemówił:
— Nie spodziewałem się, nie spodziewałem się takiej promocyi i ta... ta... kiego miłego spotkania!
— Widzi Witold — pokręcając zaostrzonego wąsika, tryumfująco zawołał przystojny, śmiały chłopak w kanarkowem ubraniu. — Czy ja Witoldu nie mówiłem, że będzie grzecznie i jak należy przyjęty? A to Anzelm tak już za swoję dzikość na ludzkie języki padł, że Witold nijak do Anzelma iść nie śmiał. „Chcę, a nie śmiem, ” — powiada. Aż ja wziąłem, przyprowadziłem, zaznajomiłem, i koniec, i basta! A gdzież to panna Antonina?
I skoczył ku domowi, w którego sieni słychać było śmiejące się głosy i huk obracanych żaren.
W małej przyciemnionej sieni Starzyńska żwawo obracała okrągłym kamieniem żaren.
— Ot, tak, panieneczko, ot, tak, robaczku, okręcać trzeba i okręcać...
Siwiejące włosy z pod białego czepka opadały jej na twarz rozognioną i spotniałą; ale po całodziennem żęciu nie wyglądała wcale mniej sprężystą i żwawą.
— O, ciężko! — zawołała Justyna, gdy kamienne koło zaturkotało pod jej rękoma.
Oparty o oddrzwia wysoki mężczyzna, którego śnieżna koszula bielała, lecz rysy znikały prawie w półzmroku sionki, śmiał się cichym, w głębi piersi szemrzącym śmiechem.
— Rączki już nadmiar zmęczone; niech już odpoczną sobie te miłe, śliczne rączki... Do takiej pracy niewzwyczajone.
Przez drzwi otwarte widać było kuchnię dość obszerną, w której, w samym środku, siedziała gromadka królików, tak ułaskawionych, że ludzkie głosy i kroki wcale ich nie płoszyły. Tylko w nierozwikłanej tej mieszaninie długich uszu i czarnej, białej, szarej sierści, z dziesięć par oczu błyszczało nakształt czarnych paciorek, w koralową oprawę ujętych. Przed niewielką kuchenną płytą, ogromnym kapturem osłonioną, stała Antolka, cała w świetle rozpalonego w piecu ogniska. Złotawe blaski obejmowały jej wątłą, wysmukłą kibić, drobne rysy różowej twarzy i włosy pełne więdnących kwiatów. Stawiając na płycie garnek pełny wody, nagle drgnęła. Kanarkowy kawaler, wybornie naśladując kukułkę, za plecami jej zawołał:
— Kuku! kuku! kuku!
— O, Jezu! — zawołała i usta nieco wzgardliwie wydęła, choć w ciemnych jej oczach przebiegły wesołe błyski, — czy to pan Michał, nic dziś nie zmęczony, aż tu jeszcze dokazywać przyszedł?
— Okropnie zmęczony! oj, oj, o! jaki ja zmęczony! Chyba mnie panna Antonina usieść przy sobie pozwoli, bo jeżeli nie, to tak zaraz, hrym! i z wielkiego zmęczenia do nóżek upadnę!
— Nie zapraszam i nie zabraniam — uśmiechnęła się dziewczyna, — tylko ciekawość: dlaczego pan Michał na wieczerzę do domu nie idzie? Czy to pan zwykle wieczerzy nie jada?
— Kiedy ja biedny człowiek jestem, sierota bezżenny, i niema dla mnie komu wieczerzy gotować!
— A ciotka?
— E! jaki tam smak w ciotczynej wieczerzy! Ja tu przyszedłem w nadziei, że na tę wieczerzę zaproszony będę, którą panna Antonina własnemi rączkami zgotuje. Czy mnie do tych przynależeć przeznaczono, którzy nadzieję za matkę sobie mają?
— Nie potwierdzam i nie zaprzeczam, — filuternie odpowiedziała dziewczyna.
On, podłużnemi, z szarą źrenicą oczyma śmiało i razem czule na nią patrząc, dalej rozmowę ciągnął:
— A żebym ja był kotkiem, toby pani inaczej mnie przyjmowała, bo bardzo kotki lubi. No, to ja zrobię się kotkiem.
I z umiejętnością niezmierną przeciągłe miauczenie kotów naśladować począł. Na ustach coraz różowszej dziewczyny przelatywały i drgały uśmiechy; spuszczała jednak powieki, wargi przygryzając.
— I kotka panna Antonina dobrem słówkiem pogłaskać nie chce? No, to ja siędę sobie na drzewie i przemienię się w plączącego puhacza!
Siadł na ławce u pieca stojącej, głowę nizko zwiesił, ramiona u piersi skrzyżował, nogi daleko przed siebie wyciągnął i zaniósł się żartobliwym a do złudzenia podobnym, lamentem puhacza. Było to już więcej niż znieść zdołała powaga dziewczyny: wybuchnęła takim śmiechem, że aż na ziemi pod piecem przysiadła.
— Cha, cha, cha, cha! — dźwięcznym, nieposkromnionym, szesnastoletnim chychotem śmiała się Antolka.
— Puha! puha! puha! — wtórował jej śmiechowi coraz zawziętszy i żałośniejszy krzyk puhacza.
W ogrodzie, w pełnem jeszcze dziennem świetle, Anzelm swą pracę gościowi ukazywał. Witold bacznie i z zajęciem oglądał młode drzewka, częste czyniąc uwagi nad niezupełnie dobrem ich hodowaniem. Tu gałęzie nie były obcięte jak należało, gdzieindziej zbyteczne pędy pozostawione były, tam nie odjęto pąków, których istnienie wyniszczało drzewa. Anzelm ciekawie słuchał i uważnych, zamyślonych oczu nie spuszczał z twarzy Witolda. Twarz ta, ożywiona, nerwowa, z bladą cerą i trochę zmęczonem czołem, tę miała właściwość, że jakiemikolwiek były myśli, które w chwili jakiejś napełniały głowę młodzieńca, płonęła ona w nich cała, jakby w łunie z wewnętrznego pożaru bijącej.
— Pan tego wszystkiego uczy się teraz, — powolnym, monotonnym swym głosem zaczął Anzelm, — i widać, że uczy się nieobojętnie. Ja bez żadnej nauki sadek ten założyłem, a i poradzić się także nie było u kogo. To też i dowiaduję się ze słów pana, że nie jednę zrobiłem pomyłkę... wierzę... Nauka ludzkim czynnościom przyświeca...
Mówił z widocznem roztargnieniem, o oczem innem myśląc, a wzrok jego coraz przenikliwiej i głębiej zatapiał się w twarzy młodzieńca. Nagle, policzek na dłoń spuszczając, cicho szeptać zaczął:
— Ale jaki pan jest podobny do stryja swego, pana Andrzeja! Chryste, jakiż podobny! I czoło, i oczy, i głos, i mówienie, wszystko takie... jakby pan Andrzej z mogiły powstał...
Blade źrenice jego wejrzeniem pobiegły daleko, ku zaniemeńskiemu borowi, a potem znowu w twarzy Witolda utkwiły.
— Tylko — zaczął jeszcze, — nie daj Boże panu takiego... lo... lo... losu!
Zająknął się, dlatego może, że we wnętrzu swem zaraz słowom swym zaprzeczył. Podniósł pochyloną dotąd głowę, czapkę na niej poprawił, powoli wyprostował przygarbione plecy.
— Albo i nie, — ze srebnym błyskiem oczu, poprawił się, — albo i nie! Daj, Boże, każdemu dobremu tak żyć i tak umrzeć, choćby i przedwcześnie!
Serdecznym i zarazem ostrożnym jakby ruchem Witold w obie swe dłonie wziął jego rękę.
— Za drugie życzenie dziękuję! — wzruszonym głosem wymówił. — Życia bez wyższych uczuć i dążeń nie chcę, i wołałbym umrzeć wcześnie z wielkim ogniem w piersi, niźli kamieniem lub mętną wodą żyć wieki!
Zrazu, przy dotknięciu młodego człowieka, Anzelm uchylił się nieco i zwykłym sobie, trwożnym, ruchem otulił się kapotą. Nie ścisnął też ręki Witolda, ale, w słowa jego cały wsłuchany, usta w zdziwieniu otworzył i zcicha wymówił:
— Nie spodziewałem się... nie spodziewałem się już w swojem życiu mowy takiej słyszeć... Chryste! czy zabici mogą drugi raz ożyć?
— Nie — zawołał Witold, — oni sami śpią na wieki, ale uczucia ich i myśli krążyć nie przestają w przestrzeni i płonąć w powietrzu, aż wejdą znowu w żywych, młodych, silnych, kochających ziemię i ludzi!
— Amen! — dokończył Anzelm, poczem obaj stali przez chwilę wzruszeni, milczący, wzajemnie w siebie wpatrzeni.
— Może być — zaczął Witold, — że kiedykolwiek, gdy po ukończeniu nauk do Korczyna wrócę, w wielu względach o pomoc pana prosić będę.
— Mnie? — zdziwił się Anzelm i cofnął się znowu.
— Ej, nie! ze spokojnem już zamyśleniem mówił dalej, — ze mnie już żadnej pomocy nikomu nie będzie. Lata sił ujmują, i ubiegłej wody nie wrócisz. Ale to jest prawda, że kiedy pan w Korczynie osiądziesz, trudno będzie, trudno... uskutecznić dobre zamiary. Mnie, w moim zaciszku siedzącemu, zdaje się podczas, że jakieś wielkie lody świat pokryły i zrobiło się na nim nadmiar już zimno. Z nieba na nas leje się pochmurność, a my w tej pochmurności tak prawie jak groch rozsypany, którego każde ziarnko toczy się poosobno i poosobno gnije... Niegdyś to były między ludźmi insze myślenia i insze zamiary; ale wszystkie czasy mają swój czas i każda rzecz przed oczyma człowieka jak woda ubiega, jak liść zwiędły żółknie...
— Dziwnie pan smutny jesteś, i zdawać się może, że już o wszystkiem dobrem zwątpiłeś, — z palącą ciekawością w twarz mówiącego wpatrując się, przerwał Witold.
Zamyślony uśmiech przemknął się po ustach Anzelma.
— Zasmęciłem się ja raz w życiu swojem tak, że i na zawsze smętny już ostałem: to jest prawda. Ale co do zwątpiałości, to bynajmniej! Widziałem ja, owszem, stare drzewa, co próchniały i waliły się po lasach, swoje przeżywszy, ale naokoło nich wychodziły z ziemi latoroście zielone i swoją koleją w silne drzewa wyrastały. Ot, i pan teraz taką prawie jest latorością, co nowy las przepowiada, a jeżeli panu w jakiej trudności, czy w jakich zamiarach, pomocy będzie trzeba, to nie ode mnie pan ją weźmiesz, ale od mego Janka, który zarówno jest jak latorość, co na mogile silnego dębu wyrosła. Tymczasami...
Nagle ożywił się i prędzej nieco mówić zaczął:
— Tymczasami, ja cościś już i słyszałem o różnych pańskich rozmowach z ludźmi, i radach, które pan dajesz. Ot, wczoraj Walenty przyszedł do nas i mówił, że pan z usilnością ludzi namawiał, żeby złożyli się wszyscy i ze cztery studnie w okolicy wykopali, toby nam woda tak prawie krwawa nie była. I Michał rozpowiadał, że pan zbudowanie wspólnego młyna doradzasz, aby już na żarnach mleć potrzeby nie było, i różne tam insze myśli ludziom do głów podajesz. Owszem. Mnie tylko dziw brał: zkąd to wszystko wzięło się u syna pana Benedykta Korczyńskiego, który dla nas wszystkich prawie taki jest obojętny, jakby on tylko był człowiekiem z duszą przez pana Boga jemu daną, a my — kamieniami, które nogami trącać i odpychać trzeba.?
— Niech pan tego nie mówi, o! niech pan tego nigdy przede mną nie mówi! — porywczo zawołał Witold, i płomienne rumieńce uderzyły mu do czoła.
— Sam to już czuję, że zbyt śmiele przed synem na ojca powiedziałem, i o wybaczenie proszę — znowu trwożnym ruchem, owijając się kapotą, przemówił Anzelm.
— Nie to, nie! Pan nie byłeś zbyt śmiałym; tylko, widzi pan, ja ojca mego... mnie ojciec... no, ale nie mówmy już o tem lepiej! Ja panu opowiem niektóre z moich myśli: czegobym dla was pragnął i o czem myślę, że być powinno...
Przechadzali się zwolna pomiędzy drzewami, w jaskrawych blaskach zachodu, którego ukośne strzały ślizgały się po ich głowach i twarzach. Witold mówił, jak zwykle, prędko i popędliwie, z gestykulacyą żywą, z ruchliwą grą rysów, o czemś towarzyszowi swemu opowiadając, coś mu tłómacząc. Anzelm, z przygarbionemi plecami i twarzą prawie nieruchomą, słuchał go uważnie i ciekawie, rzadko kilka słów zapytania lub odpowiedzi w rozmowę wtrącając. Parę razy, jak w tęczę wpatrzony w twarz młodzieńca, cicho do samego siebie przemówił;
— Jaki do stryja podobny! — Chryste! jakiż podobny!
I w miarę przedłużania się rozmowy, ściągła, chuda, zlekka zaróżowiona twarz jego pod wielką baranią czapką okrywała się wyrazem dziwnie z sobą zmieszanych uczuć: marzycielskiej radości i niezgłębionej tęsknoty. Wejrzenie jego coraz częściej biegło daleko, ku zaniemeńskiemu borowi, a długie, blade ręce, do połowy w rękawy kapoty wsunięte, splatały się palcami silnie — trudno było odgadnąć: czy w radości niespodziewanej, czy w żałości wspomnień?
Na długiej ławce, u ściany domu stojącej, pod sięgającą dachu, ogromną gałęzią sapieżanki, za wysokiemi malwami i wieczornikami, w woniach rezedy i piwonii, dwoje młodych ludzi rozmawiało z sobą długo i zcicha. Oni jedni tylko przyczynę tego znać mogli, jeżeli sobie z niej sprawę zdawali, bo tajemnicy w rozmowie ich nie było. Mężczyzna trzymał w ręce garść dzikich kwiatów i ziół, które jedne po drugich kobiecie podawał.
— Widzi pani jak bławatki posiwiały: a takie były szafirowe, śliczne! To tak prawie jakby i jasne lato starzało razem z niemi... A to przekwitły brodawnik; zdaje się, tylko taka kulka puchu: a przy słońcu wygląda jakby z najpiękniejszego szkła była zrobiona. Szkoda, że, jak dmuchnąć, rozleci się zaraz na wszystkie strony i zniknie. Może to i szczęście człowieka, takie samo jak ta kulka puchu: dziś jest, a jutro przeciwny wiatr powieje i daleko odegna wszystko, co człowiekowi nad życie miłem było. Jak pani myśli, panno Justyno: czy szczęście człowieka zawsze jest takie niestałe?
— Nie wiem — odpowiedziała kobieta, — ja myślę czasem o szczęściu takiem, którego-by żadne najprzeciwniejsze wiatry rozwiać nie mogły...
— To panna Justyna myśli, że ludzie mogą ciężko pracować i wszelakie biedy znosić, a szczęścia swego nie utracić?
Wpół poważnie, wpół z uśmiechem, odpowiedziała pytaniem:
— A Jan i Cecylia?
Chwilę milczeli.
— Ot, ta gałązka z temi ładnemi kitkami, nazywa się tymotka, a ten różowy kwiatek to zajęczy lenek, a te żółte, takie jak prawie ogień żółte kieliszki...
Z głębi domu, z kuchni, w której Antolka wieczerzę gotowała, doleciało grube i długie bełkotanie indyka, przy którem wybuchnął srebrny i nieposkromiony śmiech dziewczęcy.
— Cha, cha, cha, cha, cha! — nieskończoną, zda się, gammą śmiała się dziewczyna.
— Bołtu — bołtu — bołtu! — śmiechowi jej wtórowało wyborne naśladowanie indyczego krzyku.
— Michał, widzi pani, już z rok do Antolki chodzi i chce z nią żenić się. Może co z tego i będzie, tylko nie zaraz, bo stryj i ja nie pozwolimy jej w szesnastu latach za mąż wychodzić. Jeżeli wiernie kocha, to niech jakich lat dwa albo i trzy poczeka, aż dziewczyna wzmocni się w sobie i pomądrzeje. Drugiemu smętny byłby ten odkład, a jemu nie! Zawsze wesoły i wszelakich konceptów pełno ma w głowie. Ja temu dziwuję się, bo, choć z przyrodzenia smętłiwy nie jestem, ale kiedy w jakich zamiarach swoich przeciwności doświadczam, to, zdaje się, do grobu poszedłbym zaraz.
W kuchni wesoło i donośnie zagwizdała wilga, a jakby na odpowiedź jej, z zagrody Fabiana doleciało także gwizdanie, na notę pieśni:

— „A kto chce rozkoszy użyć,
Niech idzie do wojska służyć...“

— Te kieliszeczki, takie prawie żółte jak ogień, to kwiat mokrzycy, a ta gałązka... widzi pani, ja ją do rączki pani przyłożę, i zaraz przylepi się tak, że i oderwać będzie trudno; dla tej przyczyny i nazywa się ona lepka.
Ostrożnie, z uśmiechem, na ręku jej położył zieloną gałązkę, która też istotnie mnóztwem swych drobniutkich, zaledwie widzialnych, kolców do niej przylgnęła.
— Czy pani, naprawdę, popłynie z nami jutro na Mogiłę?
Pochylił się trochę i nieśmiało w twarz jej spojrzał:
— Bo to troszkę i wstydno, że do tego czasu nigdy jej pani nie odwiedziła...
Śmiałość tego zarzutu w dziwnej była sprzeczności z nieśmiałością, z jaką na mgnienie oka w twarz jej spojrzał.
— Pani pewno popłynie jutro z nami?
— Najpewniej.
— A jeżeli czasem stryj zostanie w domu?
Spojrzała na niego pogodnie, ufnie, i odpowiedziała:
— Popłynę z panem.
Tuż obok zielonej gałązki na ręku Justyny czerwieniła się szrama, od draśnięcia sierpem pochodząca. Jan, patrząc na tę różową linią, tak jakby oczu od niej oderwać nie mógł i zcicha mówił:
— Bo to, widzi pani, ja już dziś z twarzy stryja widzę, że go jutro chandra schwyci. A kiedy go już ta pochmurność napadnie, to za nic z domu nie wyjdzie, nie je, nie pije i z nikim gadać nie chce. Tak czasem przeżyje dzień jeden, a czasem dwa i trzy dni... My pod ten czas z Antolką na palcach chodzim i cicho gadamy, tak, jakby umarły w domu leżał.. Taka już u niego duszna choroba jakaś!
W tej chwili Anzelm, niezwykle śpiesznym krokiem Witolda wyprzedzając, zbliżył się do jednego z otwartych okien.
— Ja panu zaraz te książki pokażę — mówił, — zaraz po... po... po...każę.
Wązka ławka nie broniła wcale przystępu do okna: owszem, Witold przyklęknął na niej i, do wnętrza zajrzawszy, jednem spojrzeniem ogarnął dość szczególnie wyglądającą izdebkę. Był to tak zwany przeciwek, dlatego tę nazwę noszący, że sień go rozdzielała z obszerną świetlicą. Malutka to była izdebka, więcej długa niż szeroka, z nizkim, belkowatym sufitem i chropowatemi, skąpo pobielonemi ścianami. Drewniany tapczan z siennikiem, poduszką i na domowych krosnach wytkaną kołdrą, prosty stół pod oknem, zielona skrzynia, zapewne z odzieżą, i jedno stare krzesło z drewnianą tylną poręczą, — stanowiły wszystkie sprzęty znajdujące się w tej izdebce. Nad łóżkiem wisiały trzy spore obrazy: najwyżej, prawie pod sufitem, Ostrobramska Marya w ramach, złoconych i dość jeszcze błyszczącym papierem oklejonych; niżej, prawie nad samą pościelą, dwa szare, w drewnianej oprawie, wizerunki siedzących na koniu rycerzy. Zza ramy świętego obrazu wychylał się pęk palm święconych; na szare wizerunki opadała, na ćwieczku zawieszona, mała korona cierniowa. U okna, na stole, stał niewielki dzban z wodą i przy nim, dnem do góry przewrócona, szklanka, a dalej, przy samej ścianie, za lampką z wysokim kominkiem, leżało kilka książek w zniszczonej oprawie. Po te książki Anzelm rękę wyciągnął, a teraz i jednę po drugiej podawał Witoldowi. Przytem powoli czytał ich tytuły:
— „Psalmy“ Kochanowskiego... Niech pan spojrzy na te dwa wyrazy, co na boku wypisane.
— Andrzej Korczyński, — głośno przeczytał Witold.
— „Pan Tadeusz...“ Niech pan spojrzy na te dwa wypisane wyrazy...
— Andrzej Korczyński...
— „Ogrody północne...“ Niech pan spojrzy...
W ten sposób kilka tytułów przeczytał, chudym swym palcem wskazując napisy im towarzyszące, z jednostajnem zawsze brzmieniem. Jeden tylko był nieco dłuższy; zawierał się w czterech wyrazach: „Andrzej Korczyński — Jerzemu Bohatyrowiczowi.“
— Ojcu Janka, jego ojcu, — ze szczególnem ku Witoldowi mrugnięciem szepnął Anzelm, a potem książki znowu na stole złożył.
— Wszystko to od niego, i tyle tylko u nas światłości jest, ile on jej zostawił. Gdzie tam! i tyle już niema, bo jedni pomarli, drudzy zgłupieli i zapomnieli, a są i tacy nawet, co bez uszanowania i wdzięczności, owszem, z pośmiewiskiem go wspominają. Z mułu ziemskiego zlepieni jesteśmy, i o to tylko dbamy, co tycze się mułu tego, czyli naszego ciała. Ale kto raz choć troszkę duszne radości poznał, ten dla pana Andrzeja wieczną wdzięczność zachowuje i czuje po nim wieczną tęsknotę. On to siał, on oświecał; on ten ogień, o którym pan tylko co mówił, w sercach ludzkich podtrzymywał; on za niego i młodą głowę swoję oddał... Niechże mu światłość twoja niebieska, Boże sprawiedliwy, świeci na wieki wiekuiste! Amen.
Głowę ku rękom splecionym pochylił, i dwie grube łzy ściekły na dwie ogniste plamy, które przy ostatnich słowach wybiły mu się na policzki. Witold, wpół klęcząc na nizkiej ławie, o ramę okna ramieniem oparty, wpadł w zamyślenie długie i posępne. Dość dziwną było rzeczą, jak ta twarz młodzieńcza mieniła się stosownie do wewnętrznych poruszeń duszy. Przed godziną wesoły, prawie jak dziecko swawolny, potem oblany łuną apostolskiego zapału, nieraz wyglądał tak, jakgdyby skąpał się cały w cierpieniach, klęskach, upadkach i urąganiach, napełniających całe lat dziesiątki. Istotnie był on w nich skąpany, wzrósł wśród nich, zaprawiły mu one krew i myśl, aż teraz, dziecko prawie, stał z chmurnem czołem twardo doświadczonego męża i ponurym wzrokiem kogoś, kto patrzy w ciemne i niezgłębione otchłanie. Długo przecież trwać to u niego nie mogło, i po chwili ciekawie znowu przypatrywał się wnętrzu izdebki Anzelma.
— Izdebka pańska przypomina klasztorną celę, — zauważył.
Anzelm także poskromił wzruszenie, albo je ukrył, i ze spokojnym już uśmiechem odpowiedział:
— A tak! Ja też ją celką swoją nazywam. W jednej piosence są takie słowa... śpiewałem ja tę piosenkę często dawniej, kiedy jeszcze pogoda na świecie panowała:

„Ty będziesz panną, ty będziesz panną
Trzy wielkim dworze;
A ja będę księdzem, a ja będę księdzem
W białym klasztorze...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.