<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Dwóch czy trzech godzin do południa brakowało, gdy Justyna z olśniewającej ulewy słonecznego światła wchodziła do przyciemnionej nieco sieni korczyńskiego domu. W rękach, więcej niż kiedykolwiek ogorzałych, trzymała wielką więź polnych roślin, która w połączeniu z jasna barwą jej sukni i ognistemi rumieńcami policzków czyniła z niej upostaciowanie rozkwitłego lata. Na wschody ganku wbiegała żywo, ale potem przystanęła i długo patrzyła kędyś daleko za bramę dworu, na pole. Zamyślenie to przecież snadź smutnem nie było, bo, znowu zwracając się ku domowi, prawie głośno zanóciła:

„Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Znad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne...“

Ale zaledwie weszła do sieni, przerwała nócenie i przyśpieszyła kroku, bo w sali jadalnej słychać było ożywioną rozmowę i nawet jakby sprzeczkę kilku głosów. W głębi sali, plecami o szafę bufetową oparta, wysoka i trochę przygarbiona, stała Marta, a przed nią młody chłopak i niedorosła panienka mówili jej o czemś oboje razem, o coś na nią nalegali, prosili. Chłopak miał na sobie krótkie i dość zaniedbane ranne ubranie, panienka zaś, wątła i z żółtawą cerą, cała w muślinach, lokach, przypominała bladego, ładnego motyla. Oboje bardzo prędko mówili.
— Moja ciociu, czyż ciocia dla nas tego nie zrobi? Kiedy my tak prosimy, tak lękamy się o zdrowie cioci!... Doktor powiedział, że cioci koniecznie leczyć się trzeba... że w tym kaszlu jest coś złego... Niech ciocia pozwoli, aby doktor tu przyszedł... my go przyprowadzimy. Czyż ciocia dla nas tego nie zrobi?...
Cieniutkiemi ramiony panienka usiłowała objąć kościstą kibić starej panny, a utrefioną główkę wysoko podnosiła, aby módz patrzeć w jej twarz, po której przepływały fale uczuć najsprzeczniejszych: gniewu i rozrzewnienia. Gniew przemógł.
— A dajcież mi święty pokój! — rozległ się po sali głos basowy i ochrypły, — oto mnie napadli! wieczna niedola! Doktor wasz głupi... co on tam takiego w moim kaszlu usłyszał? Niech Emilkę i Terenię leczy, bo one chora, a ja zdrowa, zdrowiuteńka, mury łamać mogę, i żadnych doktorów nie potrzebuję. Jeszcze czego! Wieczne głupstwo! Uf!...
Miała zakaszlać się tak, jak bywało zwykle, ilekroć mówiła ze wzburzeniem, ale wstrzymała się, i tylko krztusiła się głośno. Wtem spostrzegła wchodzącą Justynę, i rzuciła się ku niej, jak ku zbawieniu.
— Spacerujesz sobie, kochanko, spacerujesz, nie wiedzieć gdzie przepadasz, i nic nie wiesz, co się w domu dzieje. Wieczna bieda! Emilka zachorowała na nerwy, na piersi, na serce, na wszystko... doktora sprowadzili... Benedykt tak zląkł się i tak prędko wieźć go kazał, że konie, powiadam ci, całe w pianie przed gankiem stanęły. Pół godziny temu przyjechał, i powiedział, jak zawsze, że to nic strasznego... Wielkie rozdrażnienie nerwów, troszkę kataru oskrzeli, czy jak tam powiada; po dawnemu powietrze jej zalecił, ruch, rozrywki, dwie recepty zapisał... Ale ja tam, do jej pokoju weszłam z kawą i przekąską dla doktora, i trzebaż nieszczęścia, zakaszlałam... troszkę tylko, mówię ci, że troszkę... A on popatrzył na mnie i powiada, że to zły kaszel, że mnie leczyć się trzeba... Ja w nogi, a dzieci za mną! „Lecz się, ciotko, i lecz się, pogadaj z doktorem i pogadaj!“ A żeby on choć przez trzy dni ust nie otwierał, daj Boże! Chora... chora... wieczne głupstwo! Już jeżeli ja chora, to któż zdrów? Powiadam ci, że w tej ścianie pięścią dziurę zrobię, jeżeli zechcę!
Kiedy Marta mówiła to wszystko prędko, z rozmachywaniem ramion i trzęsieniem głowy, nad którą sterczał wysoki grzebień, tymczasem Witold i Leonia, prędko także i z ożywionemi gestami, cicho porozumiewali się z sobą, a potem z sali wybiegli. Justyna wzięła rękę Marty, milcząco ją pocałowała i długo w oczy jej patrzyła.
— Ja to wszystko rozumiem, ciotko, — wymówiła zcicha.
— Już?... rozumiesz? — z trochę zjadliwym śmiechem zadrwiła Marta, ale wnet, spostrzegłszy, że coś niepotrzebnego powiedziała, wybuchnęła: — Cóż ty rozumiesz? tu najmniejszej rzeczy do rozumienia niema. Zdrowa jestem zupełnie i wcale nie potrzebuję, aby mi, jak indyczce, gałki do gardła rzucali... A ty zaraz w melancholią wpadasz... „Rozumiem!“ Nic nie rozumiesz... Wieczne...
Umilkła, bo wzrok jej padł na snop roślin, które przyniosła Justyna i na stole położyła.
— A toż zkąd? — zawołała, wskazując bukiet bardzo do różnobarwnej miotły podobny.
— Niech ciotka zgadnie — uśmiechnęła się Justyna.
Czy zgadywała? Wązkie jej wargi zacisnęły się i pośród zmarszczek prawie zniknęły: górną połowę ciężkiej postaci naprzód podała, a rozpłomienione przed chwilą jej oczy przygasły i w więź roślin wpatrzyły się tak, jakby ktoś wpatrywał się w powstałe nagle przed nim widmo czegoś, co niegdyś było żyjącem, znanem, może drogiem.
— Justyna!
Na dnie stłumionego jej głosu czuć było jakieś stłumione warczenie.
— Co, ciotko?
— Gdzie ty byłaś?
Młoda panna odpowiedziała spokojnie:
— W Bohatyrowiczach.
— A któż ci dał... to?
Ciemnym pomarszczonym palcem wskazywała bukiet, jeszcze od niego nie odrywając wzroku. Tym razem Justyna głowę nad więzią roślin pochyliła.
— Jan Bohatyrowicz — ciszej odpowiedziała.
Jakby ją to nazwisko w pierś uderzyło, Marta wyprostowała się i, ze szczególnem połączeniem śmiechu i tego samego, co wprzódy, stłumionego, warczenia, wybuchnęła:
— Cha, cha, cha! No, to już u nich familijne! Wiecznie bukiety wiążą, a co który zwiąże, to miotła. Istna miotła! Widywałam ja niegdyś takie bukiety często, a ten do tamtych podobny jak dwie krople wody. Ależ pachnie, aż po całej sali się rozeszło! Znałam ja niegdyś i te zapachy... Uf! nie mogę...
I nie mogła już wstrzymać się, zakaszlała; pomarszczone jej czoło nabiegło krwistym rumieńcem. Z tym rumieńcem na czole i, krztusząc się jeszcze, wymówiła znowu:
— Justyna!
— Co, ciotko?
Stała teraz przed siostrzenicą swą prosta i ciężka, podobna do słupa, stojącego na wielkich, w kwieciste pantofle obutych stopach, i wprost jej w twarz ostro patrzyła. Po chwili palec wskazujący na wysokość twarzy swej podniosła i poruszyła nim w powietrzu prawie groźnie.
— Cóż ty sobie myślisz, panienko?... — zcicha zaczęła. — Może myślisz, że jednym ludziom Pan Bóg daje serca, a drugim kamienie?... Pewno tak myślisz, ha? U ciebie serce, bo ty panienka, a u niego kamień, bo to chłop, ha? Pobaw się z kamuszkiem, pobaw się! co to szkodzi? Z nudy, z melancholii. Na pociechę po pańskich karmelkach chłopskie miotły, póki tymczasem Pan Bóg znowu jakiego panicza nie ześle, ha?
W ten sposób mówiłaby może dłużej, ale do sali wbiegł lekki, strojny, głośno śmiejący się podlotek, i z radosnem błyskaniem oczu przylgnął cały do niej, jak blady motyl do ciemnego słupa.
— Otóż i postawimy na swojem! Otóż ciocia będzie musiała z doktorem porozmawiać! Już go Widzio tu prowadzi!
W salonie słyszeć się dały kroki dwu mężczyzn, z pokoju pani Emilii ku sali jadalnej zmierzające. Marta, jak wybuchającą miną podrzucona, porwała się z miejsca i, przesadziwszy kilku susami salę, wpadła we drzwi do dalszych pokojów wiodące. Za nią biegła Leonia, a potem i Witold, który, doktora w salonie pozostawiwszy, próbował jeszcze ciotkę dogonić i do zamiaru swego namówić. Ale Marta, pochylona, piętami suknię wysoko za sobą podrzucając, z głośnym tętentem stóp, przebiegła parę pokojów, w których parę krzeseł, na drodze jej stojących, przewróciła, aż wpadła na dość długi korytarz, u którego końca znajdowała się śpiżarnia. Biegnąc już, wydobyła z kieszeni wielki klucz, który, dopadłszy drzwi spiżarni, drżącą z pośpiechu ręką w zamku obracać zaczęła. Oddychała przytem głośno i coś po cichu mruczała. Ale tu dopędziła ją Leonia, i zdyszana także za suknię ją pochwyciła.
— Ciociu! — zabrzmiał na cały korytarz cienki i prawie plączący głos podlotka — ja cioci śliczne pantofle wyszyję! ja ciocię codzień tak wycałuję... tylko proszę...
Marta odwróciła się i, wątłą dziewczynkę nad ziemię uniósłszy, namiętnemi pocałunkami jej włosy, oczy i usta okryła. Zarazem do wnętrza spiżarni ją wciągnęła, prawie wniosła, drzwi za sobą i za nią z trzaskiem na klucz zamykając. Dopadł do nich teraz i Witold.
— Ciotko! — zawołał — proszę iść do doktora!
Pod ściągniętemi brwiami oczy mu gniewnie już błyskać zaczynały. Ale we wnętrzu spiżarni słychać było wiele naraz odgłosów i śmiech, całusy, brząkanie szklanych naczyń. Widocznie w fortecy tej bawiono się wybornie. Z czołem do drzwi przyciśniętem, Witold zawołał:
— Czy ciocia nie zrobi tego, o co proszę?
Za drzwiami głos gruby, ale w tej chwili miękki i pokorny, mówić zaczął:
— Kotku ty mój, robaczku, złoty, miły! Nie trzeba, słowo honoru, mnie nic nie trzeba... Czyż ja mogę komu ambaras jaki robić i sobą ludziom głowy kłopotać?... Nie gniewaj się na mnie, mój mileńki! Może chcesz co przekąsić?... Serek mam doskonały i świeże powidła. Chcesz? ha? to chodź do nas!
— Niechże ciotka otworzy!
Po chwili wszyscy troje znajdowali się w spiżarni. Ileż chwil, odkąd tylko pamięcią sięgnąć mogli, przepędzili oni wtem miejscu, z tą wyniosłą, gderliwą i często szyderską kobietą, która ich tu całowała, na ręku nosiła, przysmakami najrozmaitszemi karmiła, czasem tak,„pasła,“ że aż potem chorowali: a ona doglądała ich znowu, leczyła, drżąc o nich tak, że aż gorączkowe rumieńce żółte policzki jej paliły — a do snu i dla rozrywki śpiewała im grubym głosem owe stare pieśni, które zdala od dworu unosiły się nad polami...
Wcale co innego działo się w sypialni pani Emilii. Błękitny pokój w nocy napełniała błękitna lampa, u sufitu zwisająca, światłem do księżycowego bardzo podobnem. Oprócz tej lampy do późna zwykle paliła się tam jeszcze jedna, tuż przy łóżku pani Emilii umieszczona i czytającej Teresie przyświecająca. Codziennie, do późna, Teresa czytywała głośno powieści, pamiętniki, podróże, w trzech językach pisane, bo ta mizerna, podstarzała panna, z twarzą, przypominającą zwiędłą różę, i z chorobliwie erotycznym wyrazem ust i oczu, wcale dobrze znała trzy obce języki. Tej nocy książką, którą czytały, była podróż po Egipcie. Tyle naczytały się razem o wszystkich krajach Europy, że od niejakiego czasu powędrowały już dalej, do innych części świata. Egipt podobał się pani Emilii do tego stopnia, że obudził w niej uczucie niewysłowionej tęsknoty. Wszystko, co o nim czytała, było tak nowem, uderzającem wyobraźnię, ponętnem! Czemuż nie urodziła się w Egipcie?! Byłaby tam najpewniej szczęśliwszą. Zarzuciła nad głową szczupłe ramiona, wzdychała; oczy jej zdawały się rozszerzać, powiększać. Przerwała na chwili czytanie.
— Jak myślisz, Tereniu? Ja-bym tam pewno mogła wiele chodzić, ruszać się, żyć, kochać!
— O, tak! — odpowiedziała Teresa; — jakże tam ludzie, wśród takiej natury i takich widoków, gorąco kochać muszą!
I jej blade źrenice, w daleki punkt utkwione, napełniły się także marzeniem. Stanął przed niemi wysmukły Fellah, z oliwkową cerą, które usłyszeć Terenia zawsze pragnęła, a których nigdy nie słyszała.
Na świecie już świt błękitny zamieniał się w dzień biały, kiedy Teresa, długo i gorąco ucałowawszy panią Emilią, odeszła do sąsiedniego pokoiku, w którym sypiała. Ale zaledwie, długiem czuwaniem zmęczona, połknęła parę codziennych pigułek i ułożyła się do snu, zaledwie przed usypiającym jej wzrokiem zjawił się i przemówił do niej o w oliwkowy Fellah, zbudziło ją i z łóżka zerwało wołanie pani Emilii. Było to wołanie tak żałosne, że prawie bosa, w narzuconym na prędce szlafroku, wbiegła do sypialni, którą jeszcze księżycowym blaskiem oświecała błękitna lampa. W tym łagodnym blasku pani Emilia wiła się na pościeli w męczarniach silnego ataku nerwów. Dusiła się, śmiała i razem płakała, obu dłońmi przyciskała serce, które biło tak, że o parę kroków uderzenia jego słyszeć można było. Oprócz tego wszystkiego, kaszlała jeszcze i czuła kłócie w piersi.
Może to nie był tylko atak nerwowy, ale także skutki przeziębienia i zgryzoty. Przed dwoma bowiem dniami Witold uprosił ją, aby przeszła się z nim po ogrodzie. Wahała się długo, ale, usilnym prośbom syna oprzeć się nie mogąc, poszła. W czasie przechadzki użalała się przed nim na swoje smutne życie; zapomniała, że już długo chodzi i że rosa padać zaczyna. Przytem, syn nie okazał jej dość współczucia, na skargi jej odpowiadał milczeniem, i to ją zgryzło, bo raz jeszcze dowiodło, że nikt, nawet własne dziecko, ani zrozumieć, ani kochać jej nie umie. A potem znowu ten Egipt!... Słowem, dawno już nie cierpiała tak dotkliwie, jak teraz.
Teresa straciła zrazu przytomność; od toalety do szafki biegając, rozbiła flakon z perfumami i flaszkę z lekarstwem, ale, co pewna, to, że zupełnie zapomniała o sobie i ze współczuciem gorącem, z gorliwością nieopisaną poiła i karmiła chorą różnemi zaradczemi środkami, grzała dla niej wodę, nacierała ją, pocieszała. Z przyzwyczajenia już tylko fruwała drobnym i lekkim kroczkiem; ale uporządkowanie jakiekolwiek ubrania, ani nawet obawa rannego chłodu na myśl jej nie przyszły, kiedy o wczesnej rannej godzinie biegła obudzić Martę i Benedykta. Oboje już nie spali. Marta doglądała froterowania posadzek, dokonywanego przez kredensowego chłopca, polewała wazony u okien i jednocześnie przygotowywała herbatę dla Benedykta, którego osiodłany wierzchowiec stał już pod gankiem. Była to pora żniw, której część znaczną właściciel Korczyna spędzał zazwyczaj na koniu.
Kiedy Teresa, w mocno przybrudzonym szlafroku, z trochą własnych włosów, rozczochranych nad pomarszczonem czołem, wbiegła do sali jadalnej, na żółto-różowej jej twarzy malowało się tyle przerażenia i żalu, że Marta i Benedykt domyślili się wszystkiego. I rzecz szczególna! Pomimo, że wypadki podobne dość często się powtarzały w jego domu, pomimo że od lat kilku nic już na pozór nie łączyło go z żoną — Benedykt, dowiedziawszy się o co idzie, kilku skokami znalazł się na ganku, a gdy wydawał rozkazy, tyczące się zaprzęgania koni i przywiezienia lekarza z blizkiego miasteczka, wielkie ręce jego trochę drżały. Wnet potem pobiegł do pokojów żony, i wkrótce z nich wybiegł, obu dłońmi głowy swej dotykając. Do Marty, która śpieszyła na górę po zażądane przez chorą ziółka, w przechodzie przemówił:
— Nieszczęście z temi babami! Biedna kobieta! męczy się okropnie! A ta znów druga klęczy przy łóżku i fontanną płacze! O nic żadnej dopytać się nie można!
Z ganku potężnym głosem krzyczał na służbę o jaknajprędsze zaprzęganie koni i lecenie błyskawicą po lekarza i z lekarzem.
Około południa pani Emilia była już tylko tak osłabioną, że, aby usłyszeć co mówiła, trzeba było ucho do ust jej przykładać. W białych muślinach i haftach leżała na pościeli, z zamkniętemi oczami, z wyrazem tak cichego i łagodnego cierpienia na twarzy, że w każdym patrzącym na nią szczerą litość budzić musiała. Więc też Teresa, tuż przy jej łóżku siedząca, wpatrywała się w Emilią wzrokiem żałosnym, a Leonia, która cichutko wsunęła się tu po odjeździe doktora, smutnie z robótką w ręku w kąciku siedziała. Wtem do cichego pokoju doleciał turkot zajeżdżającego przed dom powozu, drzwi uchyliły się i dał się słyszeć szept Marty:
— Pan Darzecki przyjechał z młodszemi panienkami; Benedykt prosi, aby Leonia przyszła panienki bawić...
Marta mówiła jak tylko mogła najciszej, jednak świszczący szept jej doszedł do uszu chorej, która otworzyła oczy, niespokojnie palcami poruszyła i wymówiła:
— Darzeckie... Jak Leonia ubrana?
— Chodź do mamy! — pośpiesznie zaszeptała Teresa.
Panienka na palcach do łóżka matki przybiegła. Pani Emilia ogarnęła ją wzrokiem, który, przed chwilą omdlały i zagasły, teraz nabrał trochę bystrości i blasku.
— Suknia dobra — zaszeptała chora, — ale kokarda zmięta i buciki brzydkie.
Oczami dała znać córce, aby pochyliła się nad nią, i w czoło ją pocałowała.
— Nie trzeba, aby moja córka była gorzej ubrana od Darzeckich... które stroją się...
W tej chwili na pochylonej ku niej głowie córki spostrzegła coś takiego, co ją tak przeraziło, czy podnieciło, że dość prędkim ruchem podniosła się i na łóżku usiadła.
— Loki rozfryzowane! — jęknęła.
A potem śpiesznie do Teresy mówiła:
— Moja Tereniu, niech Zofia co najprędzej przypnie Leoni świeżą kokardę i włoży jej na nogi warszawskie pantofelki... Ale z włosami? co tu robić z włosami?
— Zwiążę je wstążką! — zaproponował podlotek.
— Cóż robić! zwiąż wstążką — odpowiedziała matka. — Tylko — dodała, — żeby wstążka tego samego koloru była co kokarda...
Kiedy Leonia odbiegła, zdala już i głośno panny służącej przywołując, chora ruchem zmęczenia i nadzwyczajnej słabości osunęła się znowu na pościel i ledwie dosłyszanym głosem poprosiła:
— Moja Tereniu, pilnuj tylko, aby nikt tu nie przychodził, nikt a nikt... Nie mogę teraz znieść najmniejszej fatygi... Poczytaj trochę o Egipcie... tylko nie głośno czytaj.
W błękitnej sypialni Teresa stłumionym głosem czytała francuzkie podróże po Egipcie; chora czytania tego słuchała w bezwładnej nieruchomości. Po salonie przechadzało się dwóch mężczyzn, których wysokie postaci rozmijały się wciąż z przechadzającemi się także trzema niedorosłemi panienkami. Darzeckie i córka Korczyńskich, trzymając się pod ręce, chodziły wyprostowane i mierzonemi kroki; ale nad ich sztywnemi postaciami, rogi gorsetów zdradzającemi, małe utrefione głowy bardzo ruchliwie zwracały się ku sobie, w bardzo ożywionej pogadance.
W rogu salonu, z otwartą książką w ręku, siedział Witold; ale nie czytał, tylko bystrym, uważnym i coraz chmurniejszym wzrokiem wpatrywał się w ojca i z kolei w siostrę. Widać też było, że przysłuchywał się pilnie rozmowom przez te dwie osoby prowadzonym. Istotnie, zaciekawiającą była zmiana, która zaszła w ruchach, fizyognomii i sposobie mówienia Korczyńskiego. Mogło się zdawać, że zmalał trochę i zeszczuplał, — tak nizko głowę pochylał i porywcze, rozmachliwe zazwyczaj, swe gęsta powściągał. Sposób, w jaki do szwagra przemawiał, powściągliwym był także, jakby starannym, a wyraz oczu i ust zdradzał wyraźną chęć przypodobania się i zjednania gościa; tylko, może właśnie ten umizg i ta staranność o stanie się przyjemnym Darzeckiemu pogłębiły grube fałdy jego czoła i policzków, a długie wąsy opadły aż na klapy płóciennego surduta, w którym przed chwilą zamierzał udać się w pole. Gość był doskonałem przeciwstawieniem pana domu. Wysoki, cienki, tak sztywny, że możnaby go wziąć za chodzący posąg, wytwornie ubrany, chodził po salonie krokiem mierzonym, trochę drobniejszym, niżby z natury wypadło, — z lekkiem poskrzypywaniem błyszczącego obuwia. Ręce trzymał w kieszeniach, a bladą, wązką, delikatną i krótkim, siwiejącym zarostem otoczoną twarz jego przejmował wyraz uczuwanej wielostronnej wyższości majątkowej, rodowej, cywilizacyjnej. Mową płynną i monotonną wyrażał on Korczyńskiemu głębokie ubolewanie nad tem, że niepokoić go musi upomnieniem się o dług swój, czyli o niewypłacony mu dotąd posag żony...
Korczyński przy pierwszych zaraz słowach tej sprawy dotyczących drgnął, jakgdyby mu kto ostrze jakieś za skórę zapuścił; nagle i dziwnie lekko do bocznego stolika poskoczył i z uśmiechem prawie zalotnym wzięte ztamtąd cygaro szwagrowi podał.
— Dziękuję, przed obiadem nie palę, — rąk z kieszeni nie wyjmując i przechadzki nie przerywając, odmówił Darzecki.
Pan Benedykt z wyrazem prośby popatrzył mu w oczy.
— A może?... wcale dobre... Przywiozłem takich parę pudełek z miasta, na wypadek takich gości, jak kochany szwagier... tylko takich gości!
— Dziękuję, nie, — powtórzył gość z ledwie spostrzegalnem i pierwszem, odkąd tu przybył, poruszeniem głowy, a zaraz potem mówił dalej: — Właściwie, te kilkanaście tysięcy są bagatelką, o której ani mowy pomiędzy nami być nie powinno... Pojmuję dobrze solidarność obywatelską, będącą niejako fundamentem społecznej budowy. Powinniśmy podtrzymywać się wzajem, chociażby z ujmą własną... tak, chociaż-by z ujmą. Człowiek cywilizowany nie może doświadczyć większej przykrości nad tę, kiedy go okoliczności zmuszą do pokrzywdzenia w najmniejszej rzeczy tych węzłów, tych sympatyi, tych najlepszych choćby chęci, które uczuwa dla swoich blizkich tak, dla swoich blizkich...
— Procenta płacę regularnie, — nieśmiało przerwał Benedykt.
Mała siwiejąca głowa, na sztywnym karku osadzona, uczyniła drugie z rzędu, zaledwie dostrzegalne poruszenie, tym razem twierdzące.
— Regularnie, tak, re-gu-lar-nie. Jesteś, kochany szwagrze, człowiekiem pełnym honoru i serca, i za prawdziwe szczęście uważam sobie, że ci to przyznać mogę...
— Więc może i nadal... — szepnął Benedykt.
Błyszczące obuwie gościa głośniej trochę skrzypnęło, i była to jedyna oznaka, że czuł się cokolwiek zakłopotanym.
— Niepodobna, kochany panie Benedykcie... Gdyby człowiek mógł zawsze być panem okoliczności, bezwarunkowo miałbym sobie za punkt obywatelskiego honoru, tak, ho-no-ru, a także za miłą powinność pokrewieńską i przyjacielską, uczynić ci i nadal, jak dotąd czyniłem, folgę ustępstwo, ułatwienie w twoich interesach... tak, jak dotąd czyniłem...
— Za co ci, kochany szwagrze, najpokorniej wdzięczen jestem — przerwał znowu Benedykt, a głos jego był istotnie bardzo pokorny. — Dobroć i względność twoja — ciągnął. — ośmiela mię...
Wtem, jak jasne motyle pomiędzy nagie ciernie, w rozmowę tę wpadły trzy panienki. Trzymając się pod ręce, drogę dwóm rozmawiającym mężom zabiegły i, na paluszkach wstecz przed nimi idąc, chórem srebrzystych głosików zaczęły:
— Papciu, kuzynki mówią, że salon nasz jest bardzo pusty i wcale nieładnie wygląda... I ja jestem tego samego zdania...
— Wujaszek mógłby już, doprawdy, nowe meble sprowadzić i lepsze dywany sprawić! — jednocześnie powtórzyły dwie niedorosłe córki Darzeckiego.
— U nas, na pensyi nawet, salon daleko jest piękniejszy, a ja-bym tak chciała, aby nasz był choć taki, jak tamten...
— Pomiędzy oknami powinny być lustra i konsole! — zadecydowały kuzynki.
— Papciu, mój papciu! proszę sprowadzić lustra i konsole! Doprawdy, mnie aż wstyd, że u nas takie nagie ściany, — żałośnie i prawie ze łzami, ojcu w oczy patrząc, wołała Leonia.
Benedykt patrzył, z pewnym rodzaju osłupienia, na te trzy śliczne istotki, aż krzyknął prawie:
— No, nie przeszkadzajcie nam rozmawiać! Lalkami wam jeszcze bawić się, a nie salony urządzać...
Panienki, trochę rozśmieszone, a trochę zagniewane, frunęły ku stronie salonu, w której siedział Witold. Pierwszy raz, z siedzenia swego nie powstając, wmieszał się on do ich rozmowy.
— Możebyś ty, Leoniu, mozaikowej posadzki i fresków na suficie chciała...
Nie dosłyszawszy gniewnej ironii, z jaką to wymówił, cmoknęła bledziutkiemi wargami tak, jakby czegoś smacznego skosztowała.
— Czemużby nie! — zawołała, — to prześliczne... ja to widziałam...
I prędko, z zachwyceniem takiem, że aż oczy jej błyszczały, opowiadała kuzynkom o wszystkich pięknościach, które czasem w wielkiem mieście widywała. Ale kuzynki daleko od niej więcej o tym przedmiocie mówić mogły: bywały przecież u ciotecznej swej babki, bardzo bogatej hrabiny, która-to właśnie skojarzyła małżeństwo pomiędzy ich najstarszą siostrą a swoim krewnym, niebogatym hrabią. O nim-to w tej chwili, o tym przyszłym zięciu swoim, mówił Darzecki Korczyńskiemu.
— Zrozumiesz to łatwo, kochany szwagrze, że, wchodząc do takiej rodziny, córka moja musi posiadać wyprawę odpowiednią przyszłemu otoczeniu i stanowisku, tak, sta-no-wis-ku. Tę sumkę właśnie, o którą z przykrością, z rzetelną przykrością, upominam się u ciebie, przeznaczamy z żoną na jej wyprawę...
— Tak wielką summę na wyprawę! — nie mogąc już powściągnąć się, potężnym głosem wykrzyknął Benedykt i, ręce szeroko rozpostarłszy, jak wryty stanął.
Ale zaraz musiał naprzód postąpić za gościem, który, ani na sekundę swych drobnych i poskrzypujących kroków nie zwalniając, uśmiechnął się i odpowiedział:
— Nie całą, nie całą... połowę pewno... Cóż szwagier myśli? Srebra, futra, koronki i inne tam rożne kobiece fatałaszki — to są rzeczy kosztowne... bardzo kosztowne. Fortepian z Paryża sprowadzić musimy; żona moja chce, i ja się na to zgadzam, aby córka nasza miała fortepian własny: a kiedy już kupować, to coś pięknego, wykwintnego, doskonałego, tak, wy-kwint-ne-go i do-sko-na-łe-go! Prawda! Szwagier sam pewno przyzna mi racyą, najzupełniejszą racyą!
Czv pan Korczyński wszystkim koniecznym potrzebom, przez szwagra wymienionym, racyą przyznawał! — sam on tylko wiedzieć mógł o tem; ale to pewna, że z pozoru wyglądał na osłupiałego i całkiem pognębionego człowieka. Milczał, myślał, ze spuszczoną głową długi wąs do połowy prawie w usta wpychał i zębami zawzięcie przygryzał, aż nakoniec zcicha wymówił:
— Możebyście w tym roku choć na połowie tej summy poprzestali?... kilka tysięcy mógłbym jeszcze jakimkolwiek sposobem dostać, ale kilkanaście, odrazu...
Uderzył się w czoło tak silnie, aż po całym salonie rozległo się jakby klaśnięcie z bicza, a po wązkich ustach Darzeckiego przebiegło drgnienie niesmaku. Jednak tym samym co wprzódy głosem zaczął znowu:
— Niepodobna, kochany szwagrze, tak, nie-po-do-bna! Oprócz wyprawy córki mamy inne potrzeby i wydatki, a sam przyznasz, niezawodnie to przyznasz, że czasy teraz są ciężkie, bardzo ciężkie...
— Niech dyabli wezmą takie czasy! — coraz trudniej w tonie delikatności utrzymać się mogąc, wykrzyknął Benedykt; ale zaraz, głos zniżając i nader uprzejmie, dodał: — Szwagierek przynajmniej na ciężkie czasy wyrzekać nie możesz...
— Kto wie? — ze sfinksowym uśmiechem i melancholijnem spojrzeniem w dal, zaczął Darzecki, — tak, kto wie...
Znowu w rozmowie dwu mężczyzn ta sama co wprzódy zaszła przeszkoda. Trzy panienki drogę im zabiegły i, na paluszkach przed nimi idąc, z oczami ku Korczyńskiemu wzniesionemi, chórem zaszczebiotały:
— Papciu! wujaszku! wpadłyśmy na wyborny, doskonały pomysł!
— Śliczny pomysł! — wzbił się nad inne głos Leoni. — Niech papcio sprowadzi cztery posągi, koniecznie cztery: dwa pomiędzy oknami staną, a dwu po rogach salonu!...
— Teraz modnie salony posągami ubierać...
— U nas na pensyi są posągi, wprawdzie gipsowe, ale to nic nie szkodzi... zawsze to bardzo zdobi salon... Mój papciu, mój złoty, proszę, do naszego salonu sprowadzić cztery posągi, choć gipsowe...
Budząc się z nowego osłupienia, Benedykt krzyknął prawie:
— Zwaryowałaś, Leoniu, czy co? Ruszaj mi zaraz z drogi i rozmawiać nie przeszkadzaj!
Znowu z tem samem połączeniem śmiechu i obrazy podlotki frunęły w inną stronę salonu, i znowu Witold, którego oczy iskrzyły się pod ściągniętemi brwiami, do siostry przemówił:
— No, poproś-że jeszcze ojca, żeby ci jaki pałac królewski do Korczyna sprowadził!
Darzecki zaś, za odbiegającemi córkami patrząc, z pobłażliwym uśmiechem zawołał:
— Wesoła, swobodna, różowa młodość; wiek szczęśliwy, marzeń pełny!...
A potem zaraz do ostatniego wyrazu przerwanej swej mowy powrócił:
— Kto wie? Kto na pewno wiedzieć może, dla kogo los łaskawym jest lub surowym? Nie narzekam, nie narzekam; w porównaniu z innymi w interesach stoję dobrze, bar-dzo do-brze. Jednak równowaga ich trochę w ostatnich czasach zachwianą została... tro-chę...
W nawpół spuszczonych oczach Korczyńskiego przeleciał, przy tych słowach gościa, zjawiający się w nich czasem błysk mądrej i nieco złośliwej filuterności, lecz zgasił go natychmiast gruby cień troski.
— W zeszłym roku potrzebowaliśmy dom nasz powiększyć i trochę przyozdobić... żonie zachciało się małej oranżeryi, do której-by wychodzić było można prosto z sali jadalnej... córki pragnęły inaczej umeblować swoje pokoiki... ja znowu popełniłem szaleństwo, tak, przyznaję to, sza-leń-stwo — powiozłem je wszystkie za granicę... Podroż sześciu osób kosztowała wiele, ale sprawienie im tej przyjemności było prawdziwą potrzebą serca, której odmówić sobie nie mogłem. Słowem, od lat kilku, to jest od czasu, kiedy starsze córki dorosły, wydawałem trochę za wiele, tak, za wiele, i dla tego równowaga trochę się zachwiała...
Wzburzenie podnosiło szeroką pierś Korczyńskiego. Dając mu trochę folgi, z całych sił przecież hamując się, zauważył:
— Ależ, kochany szwagrze, zawsze byłem zdania, że to powiększanie domu, te oranżerye i te wojaże były dla was wcale niepotrzebne...
O jednę czwartą tonu głos podnosząc i z widoczniejszym niż kiedy wyrazem własnej wyższości na twarzy, Darzecki odpowiedział:
— To względne, kochany panie Benedykcie, tak, bar-dzo wzglę-dne. Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, a cywilizacya stwarza w nas potrzeby, gusta, przyzwyczajenia, dążenia, tak, dą-żenia, które są naszem życiem, których wyrzekając się, gwałcimy niejako własną naturę, samą naszą duszę. Człowiek ucywilizowany jest rozkochany w pięknie, w harmomii, w rzeczach wykwintnych, wzniosłych; pragnie też wrażeń, duchowego posiłku, umysłowego wzrostu, których bez wytwornego otoczenia, bez podróży i tym podobnych zbytków życia posiadać nie można. Zresztą, mam córki, i nikt mi tego za złe brać nie powinien, że pragnę dla nich losu najświetniejszego, tak, naj-świet-niej-sze-go. Nakoniec, znasz dobrze, kochany szwagrze, moje stosunki familijne. Jedna z ciotek moich wysokie zajmuje miejsce w kołach arystokratycznych... stryjeczny brat mój, powiększywszy znacznie fortunę, posiada dom po książęcemu prawie urządzony. Z tych dwóch płyną liczne moje znajomości i kuzynowstwa, stosunki zaś do wielu rzeczy obowiązują, niejako zmuszają. Jest to moralna presya, której poddajemy się chętnie, bo daje nam w zamian znaczną, bardzo zna-czną summę przyjemności zupełnie wyższych. Eksplikuję się przed tobą, kochany szwagrze, ponieważ z przykrością, z rzetelną przykrością, przychodzi mi kłopotać się o tę sumkę... Ale znam cię, kochany szwagrze, jako człowieka honoru, serca i rozumu: więc nie wątpię, że gdy nad pozycyą moją zastanowić się zechcesz, przyznasz mi racyą, najzupełniejszą racyą!
Z powierzchowności sądząc, nie widać było, aby Korczyński przyznawał szwagrowi najzupełniejszą racyą; nic o tem jednak nie powiedział. W zamian, zniżonym i prawie pokornym głosem mówić zaczął o tem: że długu tego ani na chwilę uważać nie przestał za najsprawiedliwszy; że procenta regularnie opłacał i nawet przed kilku laty, na żądanie szwagra stopę ich podniósł; że za wielkie wyświadczone mu dobrodziejstwo uważa, iż tak długo nie żądano od niego wypłacenia tej summy. Potem, z kolei, eksplikował się z przyczyn, które tę wypłatę czynią dla niego niezmiernie trudną i prawie rujnującą; wyliczał swe dochody i wydatki, ciężary obarczające Korczyn, staranie się o zachowanie i ulepszanie majątku. Mówił długo, a ponieważ nie chciał, aby dzieci słyszały wszystko, co mówił, przeto głos zniżał prawie do szeptu, co mowę jego czyniło podobną do odbywanej spowiedzi. Była to spowiedź widocznie męcząca, bo plecy garbiły mu się coraz więcej i wzrok coraz nieruchomiej tkwił w ziemi, a na sfałdowane czoło występowały krople potu. Nakoniec Darzecki u jednej z kanap otoczonych fotelami zatrzymał swe drobne, poskrzypujące kroki i na jeden z fotelów opuścił się w ten sposób, że można go było wziąć za siadający posąg. Benedykt usiadł także i, przestając mówić, słuchał długich i płynnych wywodów szwagra: o różnych źródłach kredytu istniejących, a także o takich, które-by tylko istnieć mogły; o kapitale, który ludzie niedość postępowi znieruchomiają w niewycinanych lasach; o zyskach, które on sam spodziewa się osiągnąć z powiększonej swej gorzelni i nowo przez się założonej olejarni; o łączeniu przemysłu z gospodarstwem rolnem; o różnych systemach gospodarskich we Francyi, Niemczech, Belgii, Holandyi. Skończył na tem, że doradzał szwagrowi albo sprzedanie zaniemieńskiego lasu, albo pożyczenie wiadomej summy u jednego z kapitalistów miejskich, z którym on sam posiada niejakie stosunki i szwagra zaznajomić gotów, — który wprawdzie zażąda procentu wyższego, daleko nawet wyższego, nad ten, jaki Benedykt płacił dotąd siostrze, co jest smutną, ale nieuniknioną, koniecznością, budząca w nim samym żal, rzetelny żal; jeżeli wszakże kochany szwagier zastanowić się zechce, nie tylko tego nalegania i tych strat, które poniesie, za złe mu nie poczyta, ale, pozycyą jego i jej potrzeby wyrozumiawszy, przyzna mu niezawodnie racyą, naj-zu-peł-niej-szą ra-cyą. Korczyński jednemu tylko z tych punktów racyą przyznawał: Winien był siostrze kilkanaście tysięcy; oddać je, skoro tego stanowczo żądano, było jego bardzo naturalnym i prostym obowiązkiem. O sprzedaży lasu myśleć będzie i z kapitalistą zaznajomi się. Prawdopodobnie drugiego środka użyje raczej niż pierwszego, chociaż, jakim sposobem z tej. lichwy wylezie, gdy raz w nią wlezie, sam nie wie i nie rozumie. Szwagier utrzymuje, że racyonalniej byłoby las sprzedać; może i jest w tem słuszność, ale są znowu względy, które...
Umilkł i zamyślił się najmłodszy z trzech niegdyś braci Korczyńskich, — tak się zamyślił, że przypuścić było można, iż na chwilę o szwagrze i ciężkim kłopocie swoim całkiem zapomniał. Po chwili, twarz do samej prawie twarzy Darzeckiego przysuwając, jak tylko mógł najciszej szepnął:
— Szwagier może pamięta, że tam... jest... to... tamto... mogiła!...
— Jaka mogiła? — zadziwił się Darzecki.
— Andrzeja... i to... tamto... tego... tych, którzy z nim razem.
Po chwili dokończył:
— Wszystko to przeszło, i wiadoma rzecz, że nawet wspominać o tem nie trzeba. Ale, wie szwagier? czasem, kiedy na to... tamto... spojrzę i przypomnę sobie, zdaje mi się, że to kościół...
Teraz Darzecki milczał chwilę, przypomniał sobie także, — i oczy, których blade źrenice zmąciły się trochę i zamigotały, wzniósł ku sufitowi, potem z westchnieniem zaczął:
— Sentymentalność... tak, jest to, kochany szwagrze, sen-ty-men-tal-ność, której, na nieszczęście, każdy z nas mniej albo więcej ulega, a która już nam tyle złego narobiła...
— Pewno! pewno! tyle złego! — głośno przerwał Benedykt, i z przekonaniem, prawie z zapałem, dokończył: — Szwagier ma pod tym względem racyą, najzupełniejszą racyą!
Umilkli, salon napełniały już tylko cienkie i mieszające się z sobą głosy panienek, które, na trzech krzesłach w rząd ustawionych siedząc, z ptaszęcemi ruchami ładnych główek, po ptaszęcemu świegotały:
— Najmodniejsze teraz pantofelki z szarego płótna, ze skórzanemi deseniami...
— Nie cierpię płóciennych... dla mnie najpiękniejsze z wyzłacanej skórki... tylko trzeba koniecznie, aby miały wązkie nosy...
— Ach wązkie nosy... koniecznie! koniecznie! U moich są za szerokie, prawda?
I podnosząc nieco małą nóżkę, Leonia ze smutkiem na twarzy, ze zmarszczonem trochę czołem, ukazywała kuzynkom pantofelek swój, na ażurową pończoszkę włożony.
Darzecki powstał i, odmawiając śniadania, na które zapraszał go Benedykt, wymawiając się tem, że dziś jeszcze córki swoje zawieźć musi do jednej ze swych ciotek, o trzy mile ztąd mieszkającej, brata żony żegnał i bratowej najgłębsze ubolewanie nad jej chorobą oświadczyć polecił.
W przedpokoju mówić zaczął o Zygmuncie i o nowem zajęciu, które ten młody człowiek dla siebie znalazł, a które raz jeszcze świadczyło o jego wyższych, niepospolitych zdolnościach. Zabrał się, mianowicie, do rozkopywania tak zwanych Okopów Szwedzkich, znajdujących się w blizkości osowieckiego dworu, i niezmiernie się do tej roboty zapalił. Znalazł już nawet jakiś od rdzy podziurawiony pałasz i kilka monetek, ze szwedzkiemi napisami.
— Zadziwiająco zdolny... wielostronnie utalentowany młodzieniec... genialny, tak, powiedzieć można... ge-nial-ny!
Te pochwały, synowcowi jego oddawane, nie zdawały się bardzo Benedykta uszczęśliwiać; słuchał ich z trochę posępnym, a trochę żartobliwym wyrazem twarzy.
— Szkoda tylko — zauważył, — że do gospodarstwa to już, jak się zdaje, najmniejszego talentu nie posiada.
— Cóż szwagier chce? — z niezwykłem ożywieniem ukochanego siostrzeńca żony bronił Darzecki. — Cywilizacya ma swoje prawa. Jest to chłopak ucywilizowany, tak, wysoko nawet ucy-wi-li-zo-wany. Przytem, artysta! Czy podobna wymagać, aby go te rzeczy... te małe i niziutkie rzeczy interesowały?...
— Kiedyż-bo — zarzucił Benedykt, — on podobno i nic nie maluje teraz...
— A nie, nie! Szkoda, tak, nieodżałowana szko-da! Ale inaczej być nie może... Artyście trzeba wrażeń, swobody, ciągłych widoków piękna... Gdzież on to wszystko tu znaleźć może? Przytem, pomiędzy temi oborami, stajniami, parobkami etc., etc., czuje się on przygnębionym, poniżonym, unieszczęśliwionym...
Rozmowa ta o synowcu, zamiast łagodzić, wzmagała jeszcze wzburzenie i rozdrażnienie Benedykta.
— A, na miłosierdzie boskie! — zawołał; — czy to ziemia jest rajem, żeby od niej wszystkiego dobrego wymagać było można! Czegóż ten gagatek więcej od losu żąda? Ma majątek, talent, matkę, która za nim świata nie widzi, młodą i śliczną żonę, tak w nim rozkochaną, że aż czasem ludzi śmieszy...
Na ganku już stojąc, w płaszczu jakiegoś przedziwnego i zapewne bardzo modnego, kroju, zlekka na ramiona zarzuconym, Darzecki pochylił się ku uchu szwagra tak, jakby to czynił posąg, i szepnął:
— Nie mów tylko nic o jego żonie! Ładna i dobra kobiecina... koligatka przytem i nie biedna... ale zdaje się... że Zygmusia już znudziła... Cóż szwagier chce! Natura artystyczna! Nudzi go to, co posiada; pragnie tego, czego nie ma...
Z temi słowami i przy odgłosach pożegnalnych całusów panienek wsiadał do powozu. Korczyński zawołał z ganku na stajennego chłopca, aby mu konia siodłano i szerokiemi krokami, wąs na palec motając, do salonu wrócił. Musiał jeszcze przed wyjechaniem w pole z synem się rozmówić. Innym razem może-by tę rozmowę na później odłożył, polu i odbywającym się śród niego robotom pierwszeństwo dając. Ale teraz, świeżo nań spadłą troską rozjątrzony, musiał wypowiedzieć synowi niezadowolenie, które mu ten syn właśnie sprawiał.
— Witold! — zawołał od drzwi salonu, — czemuś to nie był łaskaw porozmawiać trochę z wujem i na ganek go przeprowadzić?
Młodzieniec, który, plecami do salonu zwrócony, stał przed jednem z okien, powoli zwrócił się ku ojcu, ale przez chwilę nic nie odpowiadał. W delikatnych i ruchliwych rysach jego malował się niepokój.
— Dlaczego obchodzisz się z wujem, jak gdyby to był twój koleżka, z którym wolno ci rozmawiać lub nie rozmawiać, być grzecznym albo niegrzecznym? Dziesięciu słów do niego nie przemówiłeś; gdy odjeżdżał, ukłoniłeś, mu się zdaleka i nie wyszedłeś nawet do przedpokoju, aby mu pomódz do włożenia płaszcza? Czy dla tego tak postępujesz, że jest to człowiek, którego ja łaski potrzebuję? który jednem swojem słowem może mnie teraz z największego kłopotu wybawić? Czemuż nie odpowiadasz?
Zygmunt nie odpowiadał, ale nie przez nieśmiałość: owszem, mnóztwo wyrazów cisnęło mu się na usta, które kilka razy zadrżały, otworzyły się i zamknęły znowu. Głębsze jakieś uczucie, niż nieśmiałość, wstrzymywało go od mówienia. Powieki miał spuszczone, ale gdy na ojca wzrok podniósł, w oczach jego drgał wyraz głębokiego żalu i dręczącego wahania.
— Czemuż nie odpowiadasz? Czyś oniemiał? — krzyknął już Benedykt.
— Nie chciałbym, ojcze, rozgniewać cię i zmartwić.
Benedykt gniewem wybuchnął:
— Facecya! jużeś to zrobił! Rozgniewałeś mnie i zmartwiłeś; a teraz przynajmniej powiedz: dla czego tak postępujesz z wujem?
Smutne dotąd oczy Witolda błysnęły; zwykłym sobie ruchem ręce w tył założył i, podnosząc czoło, prędko i dość głośno wymówił:
— Dlatego, mój ojcze, że dla pana Darzeckiego nie mam szacunku, a nigdy nie zniżę się do nadskakiwania człowiekowi, którego nie szanuję.
Zdumienie Benedykta granic nie miało; wpatrzył się w syna osłupiałemi oczyma i po chwili dopiero zdołał wymówić:
— A toż co? zkąd? dlaczego? Ale ani wiedział, ani pomyślał o tem, że natarczywemi pytaniami otwierał ujście wartkiemu potokowi i naciskał grunt przepojony ogniem.
— Dlatego — z kolei wybuchnął Witold, — że jest to pyszałek, sybaryta, samolub, niedbający o nic, oprócz własnej pychy i wygody, niewidzący dalej niż do końca swego nosa, który zadziera pod obłoki dla tego, że ma większy od innych majątek, ciotkę-hrabinę i stryjecznego brata, wzbogaconego nie wiedzieć w jaki sposób, zapewne potem i krzywdą bliźnich. Nietylko sam ludziom tego rodzaju sam nadskakiwać nie myślę, ale bolało mię... o! jak mię bolało, że ty, mój ojcze, nadskakiwałeś jemu i robiłeś się przed nim takim małym, pokornym...
Boleć go to musiało istotnie, bo i teraz ręką powiódł po czole, a wzrokiem twarz ojca omijając, gdzieś patrzył daleko. Ale u Benedykta zdziwienie przytłumiło wszystkie inne uczucia, nawet gniew.
— Patrzcie, jaki mi sędzia! — wymówił z przekąsem. — Jeszcze ci nie pora...
— Pora, ojcze — popędliwie przerwał chłopak, — zawsze pora i widzieć i mówić prawdę! Młody jestem, ale właśnie dlatego czuję, że mam prawo sądzić tych, których sposób myślenia i życia znajduje się w zupełnem sprzeciwieństwie ze wszystkiemi ideałami młodego, lepszego, mojego świata!
O takich rzeczach, jak ideały, lepsze światy i t. p., Benedykt od tak dawna już nie myślał, nie mówił i nie słyszał, że i teraz ominęły one organa jego słuchu, żadnego na nich nie czyniąc wrażenia. Głęboko wzamian dziwiło go i oburzało to, co syn jego powiedział o Darzeckim i o nim samym. Szwagra przywykł lubić i szanować, nie pytając wcale, za co go lubi i szanuje. Był mu wdzięczen istotnie za wieloletnie nieupominanie się o wypłacenie długu; nakoniec, obejście się Darzeckiego, jego wykwintność, koligacye, sam nawet sposób mówienia, imponowały mu nieco, bez własnej o tem jego wiedzy. Wszystko to było przyczyną, dla której słowa syna obudziły w nim przedewszystkiem zdziwienie; był przecież i rozgniewany.
— Raczysz więc mieć mi za złe — zaczął, — że byłem uprzejmym dla człowieka, który uszczęśliwił moję siostrę i mnie wyświadczał dotąd ważną przysługę?
— Nie uprzejmym, ojcze — zcicha poprawił Witold, — ale nadskakującym, pokornym...
— Głupiś! — rzucił Benedykt, którego jednak posępne źrenice zmąciły się przy słowach syna i na chwilę utkwiły w ziemi; — alboż ty znasz życie i jego konieczności? Zapewne, może z Darzeckim obchodzę się trochę... trochę inaczej, niż z innymi: ależ on prawie los nas wszystkich w ręku swych trzyma... Zresztą, szanuję go istotnie...
— Za co? — bystro wprost w oczy ojca patrząc, zapytał Witold.
Było to pytanie, którego Benedykt sam sobie nigdy nie zadawał, i które dlatego właśnie sprawiło mu wielką przykrość.
— Jakto za co? co, za co? jakie za co? Choćby za to, że jest dobrym mężem i ojcem i interesa swoje dobrze prowadzi!
— Czy jesteś pewien, ojcze, że choć to jedno dobrze czyni? A też oranżerye, wojaże, paryzkie fortepiany, stosunki z tym kapitalistą i za-chwia-nie równowagi?...
Ostatnie wyrazy chłopak wymówił z tak wybornem naśladowaniem układu ust i akcentu mowy Darzeckiego, że Benedykt odwrócił się na chwilę, by ukryć uśmiech, mimo woli wybiegający mu na usta. Bardzo jednak poważnie i z powracającym gniewem odparł:
— Głupiś? co ty tam znasz się na tem! Dlaczegóż przynajmniej kuzynek swoich bawić się nie starałeś? One chyba żadnych jeszcze ciężkich grzechów nie popełniły, za które czułbyś się w prawie wysyłać je do piekła?
— One same, mój ojcze, są jednym grzechem przeciw zdrowemu rozsądkowi i postępowi kobiet popełnionym! — z wybuchającym na nowo zapałem, zaczął Witold. — To są, mój ojcze, konsumentki, które z pewnością nic nigdy dla cywilizacyi nie wyprodukują. Co ten stary kołek w płocie prawił o cywilizacyi, fałszem jest i potwarzą na cywilizacyą. Córki jego są to, nie kobiety ucywilizowane, ale światowe sroki, które w swych ptasich główkach dwóch ucywilizowanych myśli nie mają, choć czasem o literaturze i muzyce mówią...
— Witold! — zawołał Benedykt, — nie pluć mi tak na krewnych!
Ale chłopak, tego wy krzyku ojca może nawet nie słyszał. Po czole przepływały mu rumieńce.
— Siostra moja na tej samej znajduje się drodze, — coraz prędzej i zapalczywiej mówił. — Dawno już, mój ojcze, pomówić z tobą chciałem o niej, ale wahałem się... nie śmiałem... Teraz powiem: to mój obowiązek i moje prawo. Jestem jej bratem, i kochaliśmy się od dzieciństwa. Kierujecie ją na lalkę, na taką samą światową srokę...
— Witold!
— Tak, mój ojcze: na lalkę i światową srokę, która ledwo od ziemi odrosła, a już jej w głowie pantofle i posągi! Oto jej uczucia i myśli, — grunt, na którym wzrasta przyszła kobieta i obywatelka...
— Witold!
— Tak, mój ojcze! Marnujecie mi siostrę, i to mnie boli, bo nie jest ona ani złą, ani głupią; ale takie niestosowne wychowanie, takie przykłady zrobią ją najpewniej, jeżeli nie zupełnie złą, to przynajmniej głupią sroką, gęsią, papugą...
— Witold! milcz.
Tym razem wykrzyk był tak namiętny i głośny, że młodzian umilkł.
— Milcz! milcz! milcz, błaźnie! — coraz namiętniej powtarzał Korczyński, i z oczu ciskał błyskawice.
Długo nic więcej przemówić nie mógł, aż nakoniec zdławionym głosem rzucił:
— Jesteś złym i zarozumiałym chłopcem, który nic nie szanuje i nikogo nie kocha. Nikogo nie kochasz i wszystkich krytykujesz: krewnych, siostry, nawet ojca... ojca, który jednak ciebie... w tobie... No! cóż robić?... Niech jeszcze i to...
I prędko odwróciwszy się, szerokim krokiem wyszedł z salonu. Witold pozostał jakby przykuty do miejsca, blady, z zagryzioną wargą i gorejącym wzrokiem. Dwa wybuchliwe temperamenty, dwie rozdrażnione dusze, ojca i syna, starły się z sobą, i scenę tę wykrzesały. Byli bardzo do siebie podobni, a podobieństwo to stało się jedną z przyczyn gwałtowności starcia, przygotowującego się zresztą od kilku tygodni.
Od kilku tygodni, od pierwszego prawie dnia przyjazdu Witolda do domu po dwuletniej w nim niebytności, syn spostrzegał w ojcu i w ojcowskim domu mnóztwo rzeczy, które go dawniej wcale nie raziły, a teraz kłóły w oczy, w serce i w mózg; ojciec zaś uczuwał ze strony syna przymus, przemilczanie, chłód... Teraz gorzka uraza, którą w dumnego chłopca uderzyły krzyki i obelżywe słowa ojcowskie, mieniła się na pobladłej jego twarzy z wyrazem gryzącego żalu. Widział dobrze, że w oczach odwracającego się od niego ojca zamigotały łzy... uraza jednak przemogła.
— Milczeć! — zawołał przez zaciśnięte zęby. — Dobrze! O, pewno, że będę milczał, i na takie ubliżenia nie narażę się już nigdy.
Ale w tej samej chwili, innem znowu uczuciem zjęty, rzucił się ku drzwiom, i bez tchu prawic wypadł na ganek. Zobaczył ojca, wsiadającego na koń, i zbiegłszy ze wschodów ganku, tuż prawie przy koniu stanął.
— Mój ojcze! może zamiast czapki weźmiesz swój kapelusz z szerokiemi brzegami, bo słońce dziś bardzo dopieka...
Nie podnosząc schylonej twarzy, z której długie wąsy aż na surdut mu spadały, i na syna nie patrząc, Benedykt krótko ofuknął:
— Idź precz!
I w tejże chwili ku bramie dziedzińca pocwałował. Wybornym był jeźdźcem. Wysoki, silny, jakby zrosły z grzbietem końskim, pomimo swej ciężkości, pięknie na koniu wyglądał. Niegdyś, w dziecinnych i pacholęcych latach, Witold zachwycał się widokiem siedzącego na koniu ojca. Uwielbiał go wtedy jeszcze więcej niż zwykle i pragnął stać się do niego podobnym. Ale dziś dalekim był bardzo od poetyzowania tej postaci, która, na domowym, lecz zgrabnym, wierzchowcu z siłą i mimowiedną fantazyą osadzona, miała w sobie istotnie jakąś szlachetną, dzielną, z błękitnych mgieł przeszłości wyłaniającą się rycerskość. Ofuknięty znowu, zbladł jeszcze bardziej niż wprzódy, cofnął się i, do krwi prawie przygryzając wargę, wzrok utkwił w ziemię. Z gorzkiego i gniewnego zamyślenia obudził go głos, tajemniczo i jakby trwożnie wołający:
— Witold! Witold!
Podniósł wzrok i zobaczył wyglądającą zza węgła domu głowę, na pierwsze wejrzenie dość szczególny pozór mającą. Była to głowa mężczyzny, dwadzieścia kikua lat mieć mogącego, wielka, obrosła niezmierną gęstwiną rudawych i mocno rozczochranych włosów, — z twarzą wielką, o rysach kształtnych, ale grubych, powleczonych cerą tak ogorzałą, że prawie jak krew czerwoną, z policzkami obrosłemi również rudawą i rozczochraną gęstwiną włosów. Pośród tej grubej, czerwonej, obrosłej twarzy jaśniał szereg zębów, białych jak śnieg, ukazujących się w uśmiechu trochę gapiowatym, a trochę, jak u małego dziecka, niewinnym i wesołym. Niewinnie też, wesoło, przyjaźnie, błękitem i srebrem świeciła para wielkich, podłużnych oczu tego człowieka. To właśnie połączenie dziecięcej prawie niewinności i wesołości z grubością rysów, czerwonością cery i obfitością jaskrawych włosów nadawało charakter szczególny i zaciekawiający tej głowie, należącej do potężnie wzdłuż i wszerz rozrosłego, ciężkiego, muskularnego, w krótką szarą siermięgę i wysokie zrudziałe buty, ubranego ciała. Z szerokich pleców tego wielkiego, niewinnie i gapiowato, zębami i oczami śmiejącego się chłopca sterczały dwie wysokie i suche linie, w grube sznury zaopatrzonych wędzideł.
— Julek! A co? — zawołał Witold, którego chmurna twarz rozpogodziła się w mgnieniu oka.
Ale wysoki chłopiec nie odpowiadał nic, tylko tajemniczemi gestami ręki i głowy przyzywał go ku sobie.
Witold kilku skokami znalazł się przy nim: a wtedy i on grubym szeptem mówić zaczął:
— Jeżeli Witold chce dziś na kiełby jechać, to proszę teraz, bo pod wieczór może deszcz spadnie...
— Dobrze! dobrze! ale czegóż ty, Julek, tak szepczesz i chowasz się za ścianę?
Rudy chłopiec wielką swoję głowę wtulił w ramiona, i z gapiowatym śmiechem zaszeptał znowu:
— A jakże! czy ja wiem? tak jak prawie sześć lat we dworze nie byłem... Może tu kto na mnie gniewać się będzie...
— A dlaczegóż czapki na głowie nie masz?
Z tą samą mimiką chłopiec odpowiedział;
— Czy ja wiem? we dworze? Może kto będzie gniewał się na mnie?
— Włóż zaraz czapkę i mów głośno, — zadyrygował Witold, i widać było, że go znowu coś w serce ukłóło.
Ale spojrzał na wędy i, zwracając się ku dziedzińcowi, zawołał:
— Mars! Mars!
Wielki czarny ponter wyskoczył z kuchni, przy której stali dwaj młodzieńcy.
— Chodźmy! — zawołał Witold.
— Chodźmy! — głośno już i raźnym gestem starą czapkę na ogromną czuprynę wkładając, powtórzył chłopiec w siermiędze.
Przez furtkę wbiegłszy do ogrodu, od starych klonów, długą ścianą stojących nad samym brzegiem wysokiej góry, szybko z niej zstępować zaczęli ku Niemnowi. Mars czwałował przed nimi.
— A gdzież Sargas? — zapytał Witold.
— Che, che, che! łódki pilnuje! — zaśmiał się towarzysz.
— W domu u was wszyscy zdrowi?
— A zdrowi, chwała Bogu!
— Już z pięć dni w okolicy waszej nie byłem.
— A jakże! już my mówili, że Witold może przestanie do nas chodzić, bo może Witoldu ojciec zabronił...
— Mnie nikt zabronić nie może przestawać z wami i być przyjacielem waszym! — oburzył się Witold.
Ale tym razem wszelkie przykre uczucie krótko w nim trwać mogło. Dzień był taki pogodny, upalny. Niemen u stóp wysokiej góry toczył się taki błękitny i złoty, a na brzegu stała łódka maia, w której wnet z towarzyszem usiądzie, aby na środek rzeki wypłynąć i, koniec wędy w błękitach utopiwszy, patrzeć milej może na pływające po ich powierzchni i obecność małej rybki drżeniem swojem zdradzające piórko, niż na ten mały, piękny, nad wszystko mu milszy kawałek świata. Oddychać będzie pełną piersią, świeżością powietrza i wody, i gwarzyć całem sercem z tym towarzyszem swoim, z którym ileż-to razy, w dziecinnych i nieco nawet późniejszych latach, zbiegał razem z tej góry i tak jak teraz siadał razem do łódki, przy której w tej chwili nakształt posążka z czarnego marmuru, siedział na straży wyprostowany i nieruchomy, czarny, kudłaty Sargas! Niezmącona, dziecinna wesołość okrywała delikatne, inteligentne, trochę już zmęczone rysy Witolda Korczyńskiego i grubą, czerwoną, rudawemi włosy obrosłą twarz Julka Bohatyrowicza. Gdy wiosłami zgodnie uderzyli o wodę, łódka zakołysała się na błękitnej i złotej toni, a dwa czarne psy: wyżeł i kundel, każdy naprzeciw swego pana siedząc, wesołemi także oczami ścigały nizkie loty nadwodnych muszek, strzelistych babek i złotym miodem obarczonych pszczół...
Salon zaś Korczyńskiego domu rozbrzmiewał już w tej chwili muzyką skrzypiec i fortepianu. Pani Emilia po całogodzinnem przebywaniu wyobraźnią w Egipcie i zjedzeniu kilku łyżek rosołu, uczuła się znowu tak cierpiącą i smutną, że zapotrzebowała jakiejkolwiek rozrywki, jakiejkolwiek moralnej podniety. Czerpała je niekiedy w usposobieniach podobnych z muzyki Orzelskiego. Uszczęśliwiony wezwaniem, przyniesionem mu przez Teresę, stary z pomocą córki ubrał się co prędzej i, razem z nią na dół zszedłszy, z rozkoszą wygrywał teraz jednę po drugiej długie i zawiłe kompozycye. Justyna akompaniowała mu wprawnie, dokładnie i, jak oddawna już bywało, obojętnie, prawie machinalnie. Trwało to dobrą godzinę.
Orzelski, niezmordowany, zachwycony, rozmarzone oczy topił w rozciągniętej za oknami gęstej zieleni ogrodu, wysubtelniał się, rósł, unosił się czasem na palcach nóg, jakby miał wnet oderwać się od ziemi. Justyna stawała się, przeciwnie, coraz bledszą: rysy jej sztywniały, oczy gasły; kilka razy ziewnęła głośno, czego jednak Orzelski, ekstazą porywany, nie spostrzegł. Niezmiernie trudnemi i mistrzowsko wykonanemi pasażami zakończył czwartą czy piątą z rzędu odegraną kompozycyą i, koniec smyczka do błogo uśmiechnionych ust przykładając, z rozkosznem cmoknięciem wymówił:
— Caca nokturnek! prawda, Justysiu? cukierek! A teraz te... może sobie rapsodyą zagramy... dobrze?
I już, skrzypce pod pulchną brodę podłożywszy, okrągłym ruchem ramienia smyczkiem w powietrzu powiódł i na struny spuścić go miał, a Justyna, cierpliwa, bierna, ze spuszczonemi powiekami, palce ku właściwemu miejscu klawiatury kierowała, kiedy w progu przedpokoju zjawiła się Marta. Nie zważając wcale, iż czyni przerwę w koncercie domowym, oznajmiła, że z podaniem obiadu na powrót Benedykta oczekiwać będzie, a tymczasem dla tych, którzy się czują głodnymi, śniadanie podać kazała.
Usłyszawszy wyraz: „śniadanie, ” Orzelski jakby się ze snu obudził i, chwilę tylko jeszcze, ze smyczkiem na struny opuszczonym, osowiałemi oczyma za odchodzącą Martą popatrzył. Potem, ostrożnie, z pieczołowitością troskliwej piastunki, skrzypce w podłużnem pudle składając, z innym nieco niż wprzódy, lecz również błogim, uśmiechem zamruczał
— Śniadanie? o! dobra rzecz śniadanie! Zrana, przy kawie, tylko troszkę sucharków zjadłem! Żeby to panna Marta tego serka dała z kminkiem i szyneczki... bo bifsztyk u nas robią nie te...
Z temi słowami wyprostowany i okrągły żołądek na przód podając, uśmiechniony, szczęśliwy, do sali jadalnej wszedł, a po chwili przy stole już siedział, z serwetą na piersi rozpostartą, i nad talerzem szynki, którą, z taką samą starannością i uwagą, z jaką pierwej na skrzypcach wygrywał pasaże i trele, teraz oblewał i zaprawiał oliwą i musztardą.
Justyna przy fortepianie pozostała. Rzecz szczególna! Wygrywając trudny i zawiły akompaniament do wielkich sztuk muzycznych, czyniła to widocznie z musu tylko i konieczności, a myślami gdzieindziej przebywała. Teraz zaś nie tylko fortepianu nie opuściła, ale ze schyloną nieco nad klawiaturą twarzą, z zajęciem, szukać na niej zaczęła akordów, któremi widocznie zawtórzyć chciała nócie jakiejś, w sercu jej zapewne śpiewającej. Zamyśloną była; oczy jej, w klawiaturę utkwione, miały wyraz pytania, które może powtarzało się w jej myśli tak uparcie, jak uparcie wiła się po niej owa daleka nóta, do której szukała wtóru. Znalazła go wkrótce; zpod palców jej wyszło kilka przyciszonych akordów, przy których też zanóciła:

— „Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Z nad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne...”

Rumieńce powoli opływały znowu śniade jej policzki; oczy błysnęły.
Nagle z krzesła zerwać się chciała, ale wnet znowu usiadła. Zamyślenie jej, marzenie, tę notę dalekiej pieśni, którą dziś razem ze snopem dzikich roślin z pola przyniosła, przerwał turkot kół na dziedzińcu. Po chwili usłyszała w przedpokoju głos Kirły, który, rzecz dziwna! nie zażartował wcale z siedzącego naprzeciw otwartych drzwi Orzelskiego, ale, owszem, przesłał mu zdala bardzo uprzejme powitanie. Do salonu wszedł z kapeluszem w ręku, ze sztywnym jak puklerz i śnieżnie białym przodem koszuli, szeroko wyłaniającym się z pośród cienkiego i starannie sporządzonego ubrania. Na widok Justyny, nie posunął się ku niej, jak to bywało najczęściej, z żartobliwą galanteryą, nie spojrzał jej w oczy z drwiącą admiracyą, ale, przeciwnie, zbliżył się z zupełną powagą w postawie i na twarzy, i rękę kościstą, lecz białą i wypielęgnowaną, ruchom serdecznym po jej rękę wyciągnął. Podała mu ją bardzo chłodno, ale on z głębokim ukłonem złożył na niej pełny uszanowania pocałunek. Przytem, bez cienia uśmiechu, przemówił:
— Winszuję, z całego serca winszuję, i proszę, abyś pani była pewna, że nikt nademnie goręcej szczęścia życzyć pani i szczerszym jej przyjacielem być nie może...
Mówił to ze wzruszeniem, które małe, świecące jego oczka wilgotnemi uczyniły. Justyna lekceważąco ramionami wzruszyła.
Powagę, uszanowanie, powinszowania i oświadczenia, brała za nową formę drwin wesołego sąsiada.
— Zapewne mam wujence oznajmić przyjazd pański? — zapytała obojętnie.
— Jeżeli łaska! jeżeli łaska! — prawie pokornie poprosił Kirło.
Pani Emilia słuchała była muzyki Orzelskiego nieruchomo na pościeli wyciągnięta, z zamkniętemi powiekami, z pod których czasem na blade jej policzki łza spływała. Teresa, bezsennością i krzątaniem się około chorej znużona, siedząc na krześle, co chwila usypiała i z gwałtownemi ruchami głowy budziła się w trwodze, czy nie drzemała za długo: Leonia zaś, w kątku pokoju, przy szczupłem świetle, dochodząccm tu z za spuszczonej sztory, zawzięcie wyszywała pantofle dla Marty.
Oznajmienie o przybyciu Kirły wywołało w tym dusznym i przyciemnionym pokoju ruch niespodziewany. Pani Emilia dość raźnie i z uśmiechem, który odrazu zmęczoną twarz jej odświeżył, usiadła na łóżku i oświadczyła, że czuje się znacznie lepiej, ubierze się i do buduaru wyjdzie. Teresa, z radości nad polepszeniem jej zdrowia, w ręce ją całowała, chychotała, od łóżka do toalety i napowrót biegała, przynosząc mnóztwo przedmiotów do ubierania się potrzebnych. Przytem i sama rzucała w lustro spojrzenia, to przelotne, to dłuższe.
Kirło samotnie w salonie przesiedział prawie godzinę, którą pani Emilia w asystencyi Teresy i panny służącej spędziła przed zwierciadłem toalety, otwierając i zamykając pudełka i flakony, a w pracy tej czasem dla wypoczynku czyniąc krótkie pauzy.
Kiedy nakoniec wstała od toalety i na spotkanie wchodzącego do buduaru sąsiada postąpiła, chód jej powolny był i osłabiony, ale z ubrania i cery twarzy prawie niepodobna byłoby odgadnąć świeżo przebytych cierpień. Jednak nie udawała nic: ani choroby, ani polepszenia zdrowia. Zmiany te zachodziły w niej pomimo jej woli i wiedzy, mocą wpływów i wrażeń, działających na jej nerwy.
Z Kirłą łączył ją stosunek bardzo osobliwy. Był to jej przyjaciel, wielbiciel, powiernik. Myślała zawsze o nim jako o jedynym człowieku, który ją rozumiał i czynił wszystko, co od niego zależało, aby dopomódz jej w dźwiganiu smutnego życia. W głębokich tajnikach myśli była też przekonaną, że Kirło kochał się w niej oddawna, stale, wiernie... Nie dziw więc, że teraz przybycie jego obudziło w niej tę samą siłę, jaką przed kilku tygodniami znalazła była w sobie, aby przez cały dzień i część nocy przyjmować licznych gości i lekko zbiegać ze wschodów, z których zazwyczaj ją znoszono. Miała mu zawsze mnóztwo rzeczy do powiedzenia o sobie, i wiedziała, że zawsze on coś miłego jej szepnie, zabawi ją, rezerwie, jakiemś wzruszeniem rozgrzeje.
Istotnie, na samym już wstępie przyjemnie ją rozczulił długiem i pełnem współczucia ubolewaniem nad stanem jej zdrowia, a potem rozśmieszył, ścigając przez dwa pokoje Teresę, którą dziś koniecznie chciał pocałować. Następnie, gdy pani Emilia wygodnie i miękko ułożyła się na ponsowym szezlągu, z udaną powagą oznajmił, że przywiózł ciekawą, dla panny Teresy szczególniej niezmiernie ciekawą, nowinę.
Obie kobiety z upragnieniem wpatrzyły się w niego; on zaś, z odpowiednią okoliczności mimiką, opowiedział, że przybywa z Wołłowszczyzny, której dziedzic, Teofil Różyc, zakochany jest po uszy w pannie Teresie, że wychwalał dziś jej figurkę, oczy, skromność, dobroć, że, słowem, kto wie, czy pomimo wszystkich różnic, majątkowych i innych, na seryo o niej nie pomyśli?... Dziś właśnie ma do Korczyna przyjechać, a Kirło pośpieszył z oznajmieniem paniom tej wizyty.
Usta pani Emilii drżały powstrzymywanym uśmiechem; ale Teresa to rumieniła się, to bladła na przemian; wszystkie nerwy jej twarzy drżeć zaczęły i oczy napełniły się łzami. Ze śmiechem i razem płaczem rzuciła się ku pani Emilii, przysiadłszy na ziemi, kolana jej ucałowała i z pokoju drobniejszym jeszcze niż zwykle kroczkiem wybiegła. Kiedy salon i przedpokój przebiegała, można-by ją było wziąć za istotę nieprzytomną; jednak spotkanego lokajczyka zdyszanym głosem o Martę zapytała, a usłyszawszy, że ta znajduje się w swoim pokoju, jak wicher wschody przebyła i do starej panny wpadła.
— Moja pani, moja złota, moja najdroższa, proszę mi na dziś swoich liliowych kokard pożyczyć! — wyjęczała, obejmując Martę.
— Pfuj! zgiń maro, przepadnij! Toś mię dopiero przestraszyła! Któż to widział z takim impetem wpadać! — ofuknęła stara panna. — Na co ci te kokardy? owszem, pożyczę, ale na co ci dziś kokardy?
— Trzeba, trzeba. Podobno mi w nich do twarzy... Pan Orzelski i pan Kirło mówili, że mnie w nich było do twarzy...
— Cóż to? czy konkurent jaki przyjeżdża? — dostając z szuflady żądany przedmiot, zapytała Marta.
— Może i przyjeżdża! — z figlarnem mruganiem i kręceniem głową odpowiedziała Teresa.
A gdy dwa jedwabne łachmanki znajdowały się już w jej ręku, stanęła przed małem, na ścianie wiszącem, lusterkiem i poczęła niemi, sobie włosy i stanik przyozdabiać. Oprócz tego układała na głowie warkocz i brzeg stanika odchylała w ten sposób, aby zza niego ukazywała się jaknajwięcej szyja, w samej rzeczy niepospolicie ładna. Ta głowa, w brzydkim zrudziałym warkoczu, i twarz, która.kształtem i barwą przypominała uwiędłą różę, osadzona na tej młodej, białej, delikatnej szyi, sprawiały wrażenie bardzo bolesne. Marta, znająca dobrze usposobienie towarzyszki, a przytem, pogrążona w liczeniu sztuk stołowej bielizny, którą dziś do prania oddać musiała, najmniejszej uwagi nie zwracała na przystrajającą się i mizdrzącą przed lustrem kobietę. Ale i ona sama, przystrajać się i mizdrzyć przestając, splecione swe ręce, małe i chude, na stolik opuściła i zamyśliła się. Wyraz nieskończonej, lecz cichej, radości i wdzięczności twarz jej oblał i przyozdobił. Wyglądała teraz na słodką, dobrą, Bogu i ludziom wdzięczną istotę. Można było mniemać, że odmawiała w myśli gorącą, dziękczynną modlitwę. I jakże mogło być inaczej? Wczoraj jeszcze marzyła o oliwkowym Fellahu, a dziś oznajmiono jej, że kocha ją lub bardzo, bardzo blizkim zakochania się jest, Europejczyk, biały, wykwintny, interesujący. O tem, że był także bogatym, nie myślała wcale. Nie do bogactwa tęskniła, lecz do miłości. Miłości jej było potrzeba — miłości! miłości! Rzuciła się ku siedzącej na ziemi Marcie i, przysiadłszy przy niej, ręce jej, z których brudne serwety wypadły, całować zaczęła.
— Moja droga, moja najmilsza! — szeptała, — jeżeli Bóg w dobroci swojej to sprawi, że ja kiedy szczęśliwą będę, nigdy, nigdy o was i o domu waszym nie zapomnę, nigdy wam wdzięczną być me przestanę za to, że przytuliliście mnie, sierotę i ze slabem zdrowiem...
— Czy ty, Tereniu, blekotu dziś najadłaś się, czy co? — burknęła Marta.
Ale zaraz wielką swą rękę pieszczotliwie przesunęła po tulącej się do jej piersi, rozpalonej, wyrazem szczęścia oblanej, a jednak tak biednie, biednie wyglądającej, twarzy!
— No, no! dość już tego! — łagodnie dokończyła; — wiadomo, że jesteś dobrą dziewczyną, a tylko masz bzika...
Trzydziesto-kilko-letnia dziewczyna porwała się z ziemi i, chychocząc, nócąc skocznego walczyka, figlarnie głową kręcąc, najdrobniejszym swoim kroczkiem z pokoju wyfrunęła...
W buduarze pani Emilii, wnet po wyjściu ztamtąd Teresy, dwoje ludzi rozśmiało się głośno i wesoło.
— Uwierzyła! — wśród uśmiechu zawołał Kirło.
— Uwierzyła! — ze śmiechem także powtórzyła pani Emilia.
Bawiła ją łatwowierność i naiwność towarzyszki; jednak zaczęła Kirle wyrzucać, że z niej zażartował.
— Ona jest dla mnie bardzo dobra... tak czule pielęgnowała mię dziś, gdym cierpiała... Jedyna to istota, przez którą kochana jestem...
— Jedyna? — z wyrzutem zaszeptał Kirło.
Rączka użalającej się kobiety znalazła się w jego ręku. Delikatne jej policzki opłynął blady rumieniec: powieki spuściła i cicho wymówiła słów kilka o swojem biednem sercu i smutnem, smutnem życiu. Zwierzanie się, z jednej strony, a wyrażanie najgorętszego współczucia i uwielbienia, z drugiej, trwało kilka minut, poczem Kirło, jakgdyby się budząc z upojenia, w które go zbliżenie się do sąsiadki wprawiało, z westchnieniem i omglonemi jeszcze oczyma wypowiedział, że jednak ma istotnie do oznajmienia jej ciekawą i ważną nowinę. Dla niej wszelka nowina była prawdziwem dobrodziejstwem więc niecierpliwie dowiadywać się o nią zaczęła. Widać było także, że wieść, którą miał oznajmić, całkiem odbierała Kirle usposobienie, tak do żartów, jak do zalotów. Zupełnie poważnie opowiedział, że wszystko, co Teresie mówił był o Różycu, stosuje się w rzeczywistości do Justyny; że ten dziedzic starego nazwiska i wcale jeszcze pięknego majątku bardzo żywo zajęty jest panną Orzelską; że z nasuniętej mu myśli ożenienia, się z nią śmiał się zrazu i żartował, ale teraz zaczyna się nad nią zastanawiać, i kto wie? czy nie wyniknie z tego naprawdę dziwna niespodzianka, że prędzej lub później oświadczy się o jej rękę...
— W głębi duszy — mówił Kirło — jest to desperat, lamentujący nad ruinami swego zdrowia, majątku i życia. Może być więc, że jak deski ratunku chwyci się ożenienia z osobą, która mu się bardzo podoba. Sam przez się nie uczyniłby tego zapewne nigdy; ale żona moja, której jest wielkim adoratorem, nad skłonieniem go ku temu krokowi pracuje: a wiadoma to już rzecz, że ske fam we...
Ce que femme veut... — dopomogła pani Emilia.
— Otóż to! A jeszcze taka fam, jak moja Marynia! Bo pani wyobrazić sobie nie możesz, jaka to energiczna baba! Zawczoraj była w Wołłowszczyźnie, długo z nim rozmawiała, i przyjechała do domu tak uszczęśliwiona, jakby skarb na drodze znalazła... Dowiedziałem się też od niej, że swoje swatowstwo na dobrą drogę wprowadziła.
Z postawy i sposobu wysławiania się Kirły widać było, iż rzecz tę uważał za bardzo ważną dla Korczyńskich, dla siebie, a przedewszystkiem dla Justyny, której imię wymawiał teraz z uszanowaniem, może mimowolnem, ale takiem, że głowę przy niem nieco pochylał. Pani Emilii taki mezalians zrazu w głowie pomieścić się nie mógł, a potem samo jego przypuszczenie zachwyciło ją i rozrzewniło do najwyższego stopnia. Dla Justyny byłoby to szczęściem wielkiem, niespodziëwanem, o którem nawet marzyć nie mogła; ale ta strona nowiny nie wiele zajmowała Emilią. Główny interes jej zawierał się w wielkości, wzniosłości i gorącości uczucia, które Różyca do tak nadzwyczajnego kroku skłaniać mogło.
— O, Boże! cóż to za szczęście musi być dla kobiety, obudzić taką miłość, miłość, która wszystkie przeszkody łamie i depcze, której się nic oprzeć nie może, która... dla której... przez którą... Czemuż każdej nie dano spotkać na drodze swego życia takie serce, taką namiętność, takie poświęcenie!...
Długo na ten temat fantazyując, nie zauważyła niedorosłej, lekkiej jak motyl panienki, która, wszystkiego przez otwarte drzwi sypialni wysłuchawszy, kanwę z wyszytą różą na ziemię rzuciła i na paluszkach do dalszych pokojów wybiegła. Po chwili cienki głosik Leoni rozlegał się na wschodach, na których spotkała schodzącą na dół Teresę, oraz w pokoju Marty i Justyny, gdzie usłyszaną nowinę, z niezmiernie żywemi gestami i błyszczącemi oczyma, opowiadała.
W kilka minut potem w tym samym pokoju Teresa leżała na jednem ze znajdujących się tam łóżek, z wykrzywioną na głowie kokardą, spłakana i tak do poduszek przytulona, jak chore dziecko tuli się do piersi matki lub piastunki. Skoczne walczyki i dziękczynne modlitwy dalekie już od niej były. Co kilka chwil cicho i jękliwie wymawiała:
— Co ja złego jej zrobiłam, że pozwala tak żartować ze mnie!
A potem z żałosnem westchnieniem dodała:
— Ja tak ją kocham, a ona dla mnie nie ma żadnej sympatyi!...
Zaczęła znowu płakać i wśród łkań mówiła jeszcze:
— I jakiż to zresztą sens tak żartować ze mnie? Gdybym już była taką starą i straszną... Dwadzieścia dziewięć lat mam: dla czegożbym więc uwierzyć nie mogła, że się komuś podobałam!
Po chwilowem uspokojeniu się jęknęła znowu:
— Ja tak ją kocham, tak kocham, a ona żartuje ze mnie! O, Boże, jak mię głowa boli!
Wtem zerwała się i na łóżku usiadła.
— O, mój Boże! — krzyknęła — wszakże to ja jej lekarstwa nie dałam! Która godzina, Justynko? Pewno już pora minęła, a ona zagawędziła się i nie wzięła. Ten pan Kirło taki przyjemny... jak zagawędzi się z nim, pewno o lekarstwie zapomni... Która godzina, Justynko? Trzeba biedaczce dać tej mikstury, bo jeszcze znowu duszenie schwyci... A ja i zapomniałam! o, Boże!
Drżącemi rękami, żółtsza niż kiedy i od płaczu zaczerwieniona, warkocz i kokardę na głowie poprawiała i machinalnie już osuwała brzeg stanika, aby białą i kształtną szyję lepiej odsłonić. Potem, chwytając się za bolącą głowę, na zapomnienie się swoje wyrzekając, użalając się nad chorą, o której zapomniała, z pokoju wybiegła. Marta podniosła się wtedy z nad stosu bielizny, którą już przeliczyła, i na siedzącą u okna Justynę popatrzała.
— Cóż? — ozwała się — winszuję! Może cię świetny los spotka. Ten Różyc, słowo honoru, musi być uczciwym człowiekiem, kiedy naprawdę żenić się myśli z biedną dziewczyną. Cieszę się, życzę i winszuję...
Z rozjaśnionego jej czoła i mniej niż zwykle ostrego spojrzenia widać było, że cieszyła się naprawdę. Jednak, ku drzwiom idąc, znowu oburkliwie i z szyderstwem rzuciła:
— Nie melancholizuj tylko i nie kapryś, ale Panu Bogu dziękuj; bo jeżeli cię ten Różyc weźmie, nie będziesz miała nigdy szczęścia zrobić się cholerą albo synogarlicą. Cholera, uważasz, to ja; a synogarlica to Teresa...
Z temi słowy z pokoju wyszła. Justyna, u otwartego okna siedząc, naprawiała znoszoną suknię. Oddawna robiła to zawsze sama, starając się jaknajmniej potrzebować usługi i kogokolwiek sobą zajmować. Ale teraz igła wypadła jej z palców. Lepiej od wszystkich wiedziała ona, że w wieści przez Kirłę przywiezionej wiele było prawdy. W czasie ostatnich odwiedzin Różyca zajmowanie się nią młodego pana zaprawione było uszanowaniem i badawczością, z jakiemi mężczyzna zbliża się do kobiety, względem której ma poważne zamiary. Może więc być, że lada dzień złoty owoc z czarodziejskiej jabłoni szczęścia spłynie jej do rąk. Myśląc o tem, nie wyglądała jednak na szczęśliwą. Z pobladłą cerą, ze zmarszczonem czołem i zesztywniałem! rysami, wydawała się znowu, daleko starszą niż była. We wzroku jej tkwiło uparte, naprężone, bolesne pytanie... Zadawałaż je sercu swemu, przeszłości, czy przyszłości? Chwilami widać było, że przez własne myśli czuła się upokorzoną. Rumieńce po czole jej przepływały i opuszczały się w dół powieki. Może wstydziła się własnych wahań i namysłów. Wypadkiem oczy jej spotkały się z leżącą na stole niewielką książką, której kosztowna okładka połyskiwała dwiema wyzłoconemi literami: „Z. K.“ Wczoraj książkę tę, razem z małym pachnącym listem, przywiózł do niej posłaniec z Osowiec. Przysunęła ją ku sobie, wyjęła z niej pachnącą, cieniutką kartkę i teraz chmurny wzrok przesuwała po okrywającem ją piśmie:
„Przestałaś lubić muzykę, Justyno, ale może jeszcze kochasz poezyą. Czy jeszcze cokolwiek lub kogokolwiek kochasz? Cóż stało się z tą, którą niegdyś nazywałem moją iskrą i mojem światłem księżyca? Jakie ty piękne, Justyno, miewałaś niegdyś zapały i marzenia! Teraz spotykam istotę zimną i trzeźwą, z pospolitością życia pogodzoną, z prawami świata liczącą się, i zapytuję: co się stało z tamtą? Próbuję wskrzesić cię, dawna Justyno moja! Weź do ręki tę książkę, idź do grabowej altany, czytaj i wspominaj! Może we wspomnieniach choć na chwilę dla ciebie z martwych powstanę; może cię one skłonią do przebaczenia; może zapragniesz, aby, znowu jak dawniej, oczy nasze razem na tych kartach spoczywały... Czy pamiętasz, Justyno? czy pamiętasz? Pozwól mi kiedy długo sam na sam z sobą porozmawiać. Wytłómaczę ci zagadkę mego złamanego, życia; a wtedy zrozumiesz, że duszom naszym wolno zawsze do siebie należeć. O, nie lękaj się! Ja duszy tylko twojej pragnę! ale o nią, jak o swoję dawną własność, nigdy upominać się nie przestanę. Gdybyś wiedziała jak głęboko i bez ratunku jestem nieszczęśliwy!

Zygmunt.“

Czy pamiętała? Mocna, prawie trująca, woń wspomnień biła jej do głowy z tej małej książki, którą dawniej tyle razy trzymali oboje, jakby jej ciężar wspólnych ich sił wymagał, z głowami ku sobie pochylonemi, z oczami utkwionemi w te francuzkie wiersze, tam, u końca ogrodu, w grabowej altanie. Czy pamiętała? Każdy wiersz, każdy niemal wyraz, tej książki był dla niej niby zmartwychwstającym słowikiem. Oczy jej zachodziły łzami i pierś podnosiła się wysoko, gdy zobaczyła dwa wiersze, grubo błękitnym ołówkiem podkreślone:

„Je viens de m’incliner, madame, devant vous,
Mon orgueil tout entier est encore à genoux.“

Dwie łzy z jej oczu upadły na te dwa wiersze. Wyobraźnia ujrzała go klęczącego przed nią i z dumą, u jej stóp złożoną, pokornie jej tłómaczącego zagadkę swego życia i ich rozłączenia. Przerzuciła kilka kartek i czytała znowu:

„Aimer, c’est douter d’un autre et de soi-même,
C’est se voir tour à tour dédaigné et trahi...“

Tym razem wiersze te uderzyły w nią czemś innem, niż wspomnienie. Oczy jej oschły, podniosła głowę — myślała. Nie, nie! kochać nie jest to wątpić o sobie i o drugich, ani czuć się wzgardzoną, zdradzoną; nie jest to przedewszystkiem plamić się i krzywdzić! Kochać to ufać i w dwa serca naraz spoglądać, jak w wierne zwierciadła, razem iść drogą długą i czystą, a u jej końca módz dwa swe imiona wypisać złotem przywiązania niezłomnego i zwyciężonych wspólnie postrachów życia...
— Jan i Cecylia!
Dwa te imiona Justyna prawie głośno wymówiła, książkę Musset’a porywczym prawie ruchem zamknęła i powstała. Wszystko na świecie mówić umie: wymowę swą posiadają także zapachy. Wielka więź polnych roślin, która w prostem naczyniu z polewanej gliny stała na stole, zapachem swym napełniała pokój. Justyna rozgarniać zaczęła splątane z sobą łodygi i kwiaty. Zrana Benedykt Korczyński, chorobą żony przelękniony i stroskany, wysłał ją był w pole z zapytaniem do rządcy o ilość zebranych na dzisiaj żeńców. Wrócić mogła w kwadrans, powróciła w parę godzin; spędziła je na zielonych miedzach, rośliny te zrywając. Zawsze je lubiła, ale nie znała nazw ich, ani dziejów. Teraz każdą z nich nazwać mogła po imieniu, powiedzieć kiedy rozkwita i w jakich dniach późnego lata lub jesieni znika z ziemi, którą stroiła.
Czy podobna, aby ten słuszny, zgrabny chłopak z błękitnemi jak turkusy oczami, który, gdy nadchodziła, wiązał w snopy zżęte zboże, mógł czegokolwiek ją nauczyć? Jednak nauczył. Długo razem chodząc po miedzach i układając ten bukiet, bardzo do różnobarwnej miotły podobny, nieustannie z sobą rozmawiali, nie o sobie jednak, tylko o tej naturze, której wtedy wydawali się wolnemi i szczęśliwemi dziećmi.
Justyna pamiętała całą tę lekcyą, wziętą z tak rumianych, a tak przecież wzruszonych niekiedy, ust Jana Bbhatyrowicza. Ta delikatna łodyżka z mnóztwem trójkątnych i w prawdziwe fugi wyrżniętych wisiadełek — to drżączka, która, ręką ludzką poruszona, wydaje się żywą, trwożliwą istotą. A to lenek kukawki, szorstki i twardy, z szafirowym kwiatkiem, służącym do uściełania gniazda miłemu ptakowi wiosny. To szelestuszka o liściach prawie złotych i przy każdem dotknięciu zdających się o czemś tajemniczo szeptać. To znowu w bujny, śnieżny kwiat ustrojona, trująca gałąź psianki. Ten liść szkarłatny jest więdniejącą lebiodą, która na trawy zielone rzuca krwiste plamy. A ta wijąca się gałązka, drobnym, różowym kwiatem osypana, to szczęście. Nazywa się ona szczęściem, dlatego, że wróży dziewczętom. We włosy wpleciona, jeżeli rozkwitnie, ukochany kocha wzajemnie. A wzajemność w kochaniu czyż nie jest szczęściem?
Z zamyślonym na ustach uśmiechem, Justyna wyjęła z bukietu gałązkę „szczęścia,“ i wplotła ją w czarny swój warkocz. Potem stanęła przed otwartem oknem, z cieniutką i uperfumowaną kartką papieru, którą ze stołu wzięła. Przez chwilę szeleściła ona w jej ręku, jakby była złotawą gałązką „szelestuszki;“ potem powoli, z namysłem, — któż odgadnie? może z walką, — Justyna rozdarła ją na kilkanaście drobniutkich płatków, które rozsypały się za oknem i w morzu słonecznego światła zniknęły. Jak giętka roślina polna w jej warkoczu, tak na jej ustach wiła się cicha nota:

 — Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Znad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.