<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Wielką panią — jak nazywał ją Anzelm Bohatyrowicz — Andrzejewa Korczyńska nie była; ale gdy młodziutka, piękna i posażna, przed trzydziestu kilku laty jednego z trzech braci Korczyńskich zaślubiła, powszechnie utrzymywano, że do małżeństwa tego tylko miłość skłonić ją mogła. Starających się o jej serce, rękę i majątek było wielu; wybrała z nich najmniej bogatego i noszącego nazwisko najskromniejsze. Kochała, z ukochanym łączyła się w uczuciach i dążeniach, które młodość jego napełniły, a wkrótce przedwcześnie mu życie przecięły. Milionów w posagu nie wniosła, ale — majątek, znacznie wartością przewyższający ten, który mąż posiadał, a stanowiący dziedzictwo piękne, do niej, jako do jedynaczki, wyłącznie należące. Osowce — podług ówczesnego rachunku — posiadały około stu chat, ziemi wiele, lasy piękne, dwór z pretensyonalną nieco wspaniałością zbudowany. Odrazu poznać było można, że wzniósł go był szlachcic, z panami w zawody wstępujący.
Dom, na wiele mil dokoła pałacem nazywany, był poprostu dwupiętrową kamienicą, z dwoma rzędami wielkich okien, z czerwonym blaszanym dachem i szerokim, krytym podjazdem, którego arkady oplatała niezmierna gęstwina dzikiego bluszczu. Budowa ta, dość zimno i nago wyglądająca, miała przed sobą ogromny dziedziniec, zdobny w klomby i trawniki, a tło jej stanowiły stare aleje i za niemi, na znacznej przestrzeni rozciągnięty, tak zwany ogród angielski, w którego głębi błyskała sieć wązkich dróżek, bielały w różnych kierunkach rozstawione ławki i wdzięcznemi łukami wyginały się mostki, nad wązką, bystrą, wiecznie szumiącą rzeczką zawieszone. Niemna tu nie było, ale rzeczka, przebiegając ogród, o wiorstę ztąd do niego wpadała, i tam, w wielkim trójkącie, utworzonym przez jedno, szerokie, a drugie, wązkie, koryto, na rozległej łące wznosiły się łańcuchy niewysokich, widocznie sztucznych wzgórzy, którym miejscowa ludność dawała nazwę okopów szwedzkich. Podanie niosło, że niegdyś, przed dwoma wiekami, obozowały tam wielkie wojska i staczano krwawe bitwy. Gdy aleje i zarośle ogrodu w jesieni liście traciły, łąkę, okopy i dwie łączące się rzeki, wielką i małą, w dalekiej perspektywie widać było z okien górnego piętra osowieckiego domu, czy pałacu.
W tym domu, czy w tym pałacu, pani Andrzejowa urodziła się, wzrosła i spędziła całe życie, z wyjątkiem ośmiu lat, które jej u boku męża i w jego domu upłynęły. U początku tych lat wyjechała ztąd oblubienicą młodą i szczęściem promieniejącą; u końca ich wróciła wdową, w czarnych szatach, których już nigdy zdjąć nie miała. Nigdy nie była płochą, zalotną, ani do zbytku wesołą; w pierwszej nawet młodości i w najszczęśliwszych chwilach wyniosła jej postać zachowywała coś z ciszy i powagi, znamionujących głębokość i powściągliwość uczuć, a w samem rozpromienieniu, z jakiem od ślubnego ołtarza odchodziła, czuć było skupienie się, rozmyślanie, wewnętrzną modlitwę, przebłyski natury usposobionej do surowości względem siebie, a może i do mistycyzmu. Ktokolwiek jednak znał ją w owej porze życia, pamiętał, że cera jej twarzy przypominała kwitnące róże, a układ i mowa, jakkolwiek poważniejsze i powściągliwsze niż powszechnie u kobiet jej wieku i położenia bywało, posiadały wiele uprzejmości i wdzięku, świadcząc zarazem o zdolności do szlachetnych uniesień i zapałów.
Wiedziano powszechnie, że dzieliła wszystkie przekonania i dążenia swego męża. Żona patryoty i demokraty, była mu ona powiernicą, wspólniczką; a jeżeli w pracy jego zbliżania się do ludu i zawiązywania z nim poufałych węzłów dopomagać mu nie mogła, nie wynikało to z pychy, wzgardliwości, albo z kastowych przesądów, ale z zupełnej niezdolności do chwilowego choćby rozstania się z wykwintnemi formami, do cierpliwego znoszenia zjawisk życia grubych i trywialnych. Nikt lepiej i łatwiej od Andrzeja nie umiał zbliżać się do serc prostych, do nieoświeconych umysłów, do nieokrzesanych postaci ludzkich, i nikt do tej czynności od jego żony mniej zdolnym nie był. On, zakochany w niej i wybornie ją rozumiejący, z łatwością i wesoło jej to pobłażał; ona zasmuconą i upokorzoną się czuła tym jedynym rozdźwiękiem, który w zupełnej zkądinąd zgodzie ich panował. Chciała, usiłowała, pracowała nad sobą, walczyła z przyzwyczajeniami i najgłębszemi instynktami swemi, — nie mogła!
Wiele, wiele razy wchodziła do nizkich chat, z sercem pełnem żywych uczuć, i zawsze stawała tam ze swą wspaniałą postawą i podniesioną głową, jak bogini, która w progi śmiertelnych wstąpić raczyła, z pozoru dumna i pogardliwa, w głębi rozpaczliwie zmieszana: co uczynić i jak mówić niewiedząca, wobec nieznanej sobie siły niedołężna, oświecona — a stojącej przed nią zagadki nie rozumiejąca, pełna najprzyjaźniejszych uczuć — a drżąca od wstrętu, obudzanego w niej przez prozaiczność, prostaczość i chropowatość gruntu, na który wstąpiła. Ilekroć przemówiła, nie rozumiano jej; gdy do niej mówiono, nie rozumiała. Ogół ją pociągał; szczegóły raziły i odstręczały. Z nieprzezwyciężoną odrazą spoglądała na brudne ciała, niezgrabną odzież, odymione ściany, zgrubiałe i wykrzywione kształty i rysy. W duszę tego wielkiego zbiorowego zjawiska wierzyła i zrozumieć ją pragnęła; ale, aby do jej powłoki końcem palca dotknąć, ciężko z sobą walczyć musiała. Machinalnie cofała się przed trochą rozsypanego na ziemi śmiecia; do choroby prawie dławiły ją zapachy obory i stajni.
Zdolna do zrozumienia najwznioślejszych abstrakcyi i do namiętnego przejmowania się niemi, jak dziecię zdziwione i przelęknione stawała wobec wszelkiej choć trochę suchej i twardej realności życia. Wiedziała o tem, że z tych realności: z faktów, z liczb, z poziomych prac, splata się drabina wiodąca ku ideałom; ideały kochała i rozumiała, ale żadnego szczebla prowadzącej ku nim drabiny własnemi rękami upleść nie mogła. Przeszkadzała jej w tem niezmierna estetyczność i wykwintność przyzwyczajeń i smaku, tudzież duma, prawie bezwiedna, ale całą jej istotą rządząca — duma, nie tyle wysoko urodzonej i bogatej kobiety, ile istoty czującej, że sercem, myślą, smakiem wzniosła się nad wszelką pospolitość, płochość i prozę, że zdolną była do wielkiej czystości i podniosłości życia. Za dumę tę, nie rodową, nie majątkową, lecz raczej z idealistycznego pojmowania życia pochodzącą, do której jednak mimo jej woli i wiedzy mieszało się coś z arystokratyzmu rodu i majątku, — karciła siebie nieraz, wyrzucała ją sobie i ze względu na jedyny rozdział, który ona stanowiła między nią a ukochanym przez nią człowiekiem, i przez głęboką religijność, która wszystkich na ziemi ludzi miłością i pobłażaniem ogarniać nakazywała. Jednak zniszczyć jej w sobie nie mogła, — nie dlatego, aby była słabą i dla siebie pobłażliwą, ale może dlatego, że ta jej właściwość ściekła w nią razem z krwią wielu pokoleń, utrwalała się w atmosferze komfortu, poezyi, wyniesienia się nad wszelkie powszednie sprawy i roboty życia, napełniała jej dom rodzinny, otaczała ją ze wszech stron, gdy z dziecka wzrastała i dojrzewała.
Potem, kiedy Andrzeja nie było już na ziemi, a krąg widzenia stosunków i dążeń wdowy ogromnie zwęził się i zmalał, przyszła pani Andrzej owa pod tym względem do zupełnej z samą sobą zgody. Powiedziała sobie, że, jak ogień i woda tak organizmy wyższe i niższe, istnienia poziome i wzniosłe pogodzić się z sobą nie mogą; że arystokracya ducha, polegająca na zamiłowaniu tego, co czyste i piękne, jest i być ma prawo; co większa, że ona to może stanowi całą racyą bytu ludzkości; że dla tego, co poniżej mozoli się, grzeszy i choćby z piękną duszą, ale w brzydkiem ciele, po świecie chodzi lub pełza, litość i pobłażliwość mieć, w potrzebie pomoc nieść trzeba, ale spokoju swego, samotnych wzlotów ducha, uszlachetnionych przywyknień i smaków w ofierze składać nie należy. Powiedziała to sobie, i ze spokojnem już sumieniem, jak łabędź niepokalany płynęła życiem wysoko nad nizinami, po których zwijały się mrówki, skakały wróble i skrzeczały żaby, zarówno od pracowitych owadów jak od płochych ptasząt i obłoconych płazów oddalona.
Nie była wcale słabą, ani dla siebie pobłażliwą. Już z samej jej powierzchowności wyczytać było można energią, niewylewającą się na zewnątrz ruchliwością i czynami, lecz ku wewnętrznemu życiu zwróconą i w ścisłych karbach je trzymającą. Energia ta rozniecała w niej ogniska gorących uczuć, może nawet namiętności, ale zarazem zamykała je w formę spokojną, niby płomię marmurowem naczyniem ogarnięte. Kiedy w dwudziestym szóstym roku swego życia rozstawała się z ukochanym mężem i jedynego jej dziecka ojcem, niepewna, czy kiedykolwiek jeszcze go zobaczy, — złośliwi utrzymywali, że usiłowała naśladować Spartanki i inne tym podobne postaci i historye. W rzeczywistości nie naśladowała nikogo; zbyt mocno kochała, aby w chwili owej o jakichkolwiek dawnych myśleć historyach mogła.
Na fizyczne cierpienia żadne nie narzekała nigdy; jednak świeże jej przedtem rumieńce zniknęły bez śladu i na zawsze. Rozpaczy, płaczu jej nikt nie widywał; ale i wesołego jej śmiechu nie słyszano też nigdy. Ceremonialnie czasem uśmiechała się do obcych, przyjaźnie do krewnych i domowników, czule i nieraz z głębokiem uszczęśliwieniem do syna; ale nie śmiała się nigdy. Rażącem to w niej nie było, bo w zupełnej harmonii zostawało z powagą i wyniosłością całej postaci. Ludzi przecież to usposobienie jej, skupione w sobie, trochę zimne i dumne, onieśmielało i odstręczało, a ona nie czyniła nic, aby ich ku sobie pociągnąć. Owszem, osamotnienie, w jakiem żyła, zupełny wkoło niej brak wszelkiego gwaru i żywego ruchu, wydawały się jej jakąś wysokością, na której stała, górując nad pospolitemi duszami i istnieniami. Łatwiej też w ten sposób ukryć mogła cierpienia moralne, a może i fizyczne, które na jej twarzy odrazu zgasiły rumieńce młodości i zdrowia; łatwiej uniknąć, zawsze, dla niej przykrych, zetknięć z wszelką pospolitością lub brzydotą; łatwiej pogrążyć się bez podziału i przerwy w ulubionych zajęciach i tym trybie życia, który odrazu na zawsze sobie wybrała.
Jakie były te zajęcia i ten tryb życia przez dwadzieścia trzy lata pustelniczego prawie jej przebywania w wielkim, dwupiętrowym, murowanym domu osowieckim? Można to było odgadnąć z najbliższego jej otoczenia, gdy w południowych godzinach dnia sierpniowego siedziała u wielkiego okna, w głębokim fotelu i, ręce z robotą na kolana opuściwszy, wzrokiem zamyślonym po zielonych głębiach ogrodu i parku wodziła.
Był to pokój na górnem piętrze, narożny, z dwoma oknami, na istne morze zieloności wychodzącemi. Wysokość sufitu i prawie okrągły kształt pokoju nadawały mu pozór kaplicy, a wrażenie to potęgowało jeszcze stare obicie, okrywające ściany, w wielu miejscach spłowiałe, ale jeszcze błękitne i złoconemi gwiazdami usiane, zarówno jak znaczna ilość wiszących na ścianach malowideł i w przyćmionym rogu pokoju wznoszący się przed klęcznikiem wielki, czarny krucyfiks. Klęcznik był z cennego drzewa, pięknemi rzeźbami okryty; od ciężkiego czarnego krzyża odbijała białością, kunsztownie ze słoniowej kości wykonana, postać ukrzyżowanego Chrystusa. Zresztą, oprócz tego krucyfiksu i leżącej na klęczniku, bogato oprawnej, książki do nabożeństwa, świętości żadnych tu nie było. Na ścianach, z wyjątkiem kilku starych portretów i jednego, daleko świeższego, który, nad ozdobnym kominkiem umieszczony, wyobrażał Andrzeja w porze najpiękniejszego rozkwitu męzkiej piękności, powtarzała się wciąż, w ramach małych i dużych, rzeźbionych, złoconych, aksamitem oklejonych, twarz jedna, to dziecinna, to pacholęca, to młodzieńcza lub męzka, w różnych porach życia i usposobienia fotografowana, rysowana, malowana — twarz Zygmunta.
Wizerunek męża pani Andrzej owa posiadała tylko jeden, na żądanie jej w parę lat po pobraniu się gdzieś daleko ztąd przez jakiegoś biegłego malarza wykonany; portretów syna, różnych rozmiarów i różnego rodzaju, miała ze dwadzieścia. Daleko jeszcze więcej znajdowało się tu robót jego, od pierwszych dziecinnych prób ołówka do szkiców, studyów, kopii, które w różnych porach życia rzucał na papier i płótno. Było to małe muzeum, z niezmierną troskliwością zgromadzone i które-by każdemu bystremu oku istotę i historyą jej syna opowiedzieć mogło. Takież samo zamiłowanie w gromadzeniu pamiątek stwierdzało całe umeblowanie pokoju, które składało się ze sprzętów cennych i pięknych, ale nienowych i niemodnych.
Inne części tego domu starannie i wymyślnie odnowiono i przybrano przed ożenieniem się Zygmunta; sąsiedzi nawet złośliwie szeptali, że na te różne odnawiania, ozdabiania, przerabiania obrócono znaczną część summy posagowej jego żony. Nikt się temu zresztą bardzo nie dziwił, bo powszechnie wiedziano o Wysokiem estetycznem wykształceniu i nader wymyślnych gustach młodego Korczyńskiego, zarówno jak o szerokich koligacyach i świetnej edukacyi kobiety, którą zaślubiał. Ale w pokojach pani Andrzej owej nie zmieniono nic. W domu należącym niegdyś do jej męża oddawna mieszkali ludzie obcy; ale część sprzętów, które ją tam otaczały, znacznym trudem i kosztem przez nią nabyta, i teraz znajdowała się w koło niej. Były to, przed trzydziestu laty używane, lśniące włosienicą lub spłowiałym adamaszkiem obite kanapy i fotele, męzkie biurko z cennego drzewa, piękna szafa, napełniona książkami w zniszczonych oprawach.
Jednak, pomimo tej czci pamiątek, znać tu było także żywe zajmowanie się i teraźniejszością. Mnóztwo dzienników i nowych książek zapełniało stoły i nosiło na sobie ślady pilnego ich czytania. Długie godziny, całe dnie czasem schodziły pani Andrzejowej na przypatrywaniu się za pośrednictwem druku różnym społecznym drogom i przemianom, na ściganiu okiem nowych strumieni myśli i prac tego ogółu, o który troszczyć się przywykła była niegdyś, pospołu z ukochanym człowiekiem. Tu i owdzie na ścianach i stołach rozrzucone wizerunki współczesnych pracowników: rozgłośnych już myślicieli, artystów i pisarzy krajowych, więcej jeszcze przekonywały, że znała i wielbiła tych wszystkich, którzy temu samemu bóstwu, na którego ołtarzu zgorzał Andrzej, choć innemi niż on sposoby, ofiarę z życia składali. Przed głębokim fotelem, u okna stojącym, głęboki kosz pełen był płócien i wełnianych materyi, których część i teraz, z igłą i innemi przyrządami do szycia, na kolanach pani Andrzej owej spoczywała. W godzinach pozostających od czytania szyła odzież dla rodzin ubogich, na których widywanie zdobywała się bardzo rzadko, ale o których przez domowników zgromadzała liczne i dokładne wiadomości. Pajęczych robótek i ładnych drobiażdżków nie wykonywała nigdy, ale zręcznie i przemyślnie własnemi rękoma sporządzała znaczne ilości różnorodnej odzieży, która wiele istot ludzkich osłaniała przed udręczeniem chłodu i wstydem łachmanów.
Tak jej zeszło lat dwadzieścia trzy, na których tle jednostajnem uwypuklało się kilka momentów stanowczych, do pewnego stopnia rozstrzygających, o całej przyszłości jej i jej syna. Przed ośmnastu mniej więcej laty, w tym samym pokoju, stoczyła była z bratem męża rozmowę długą i burzliwą, która o mało nie nadwerężyła na zawsze panującej w ich stosunkach zgody i przyjacielskiej poufałości. Prawny i przyrodzony opiekun małoletniego bratanka, Benedykt Korczyński, często podówczas bywał w Osowcach. Młody jeszcze w porze owej i niedawno ożeniony, dotkliwie już jednak uczuwać zaczynał ciernie ogólnego i swego życia, w kłopoty różne wpadał, pospoliciał, posępniał. Niemniej wszakże w rządach majątku bratowej czynny brał udział, tem czynniejszy, że ona, po szczerze i gorliwie przedsiębranych próbach, zadaniu temu podołać nie mogąc, w imię sieroty po bracie, pomocy jego zażądała.
Z gospodarstwem i interesami dziedziczka Osowiec doświadczyła tych samych, do zwalczenia niepodobnych, trudności, którym uległa wprzódy wobec jednego z pełnionych przez jej męża zadań społecznych. Jak tam tak i tu zetknięcie się z ludzką ciemnotą i nieokrzesaniem okazało się koniecznem, a tak dla niej przykrem, że do zniesienia prawie niepodobnem! Rachunki, procesy, prace i plany gospodarskie jakby w żelazne kajdany ujmowały jej myśli i uczucia. Bezwiednie, pomimo najsilniejszego panowania nad sobą, słuchając sprawozdań rządcy, zaczynała przypatrywać się malowniczym grom świateł w zielonych gęstwinach parku, uchem ścigać melodyą wiecznie wyśpiewywaną przez przebiegającą go rzeczkę, rozmyślać nad świeżo przeczytaną książką, wspominać jakąś rozmowę, swawolę, słowo, uśmiech małego Zygmunta.
Gdyby szło o nią tylko, o nią jednę, wołałaby poprzestać na najskromniejszej mierności niż troszczyć się o materyalne zyski lub straty. Do pewnego stopnia troski takie wydawały się jej nawet zniżającemi godność i wartość człowieka. Do ascetyzmu skłonna, zbytków żadnych nie pragnęła i nie używała: żałobne jej suknie kosztowały niewiele, stare sprzęty były jej najmilszemi; doświadczając samej siebie, przekonywała się nieraz, że przez czas długi poprzestawiać mogła na pożywieniu grubem i szczupło wymierzanem. Wobec skarbu serca, który utraciła i o którym nigdy zapomnieć nie mogła, bogactwa materyalne wydawały się jej marnością, po którą schylać się nie było warto; wobec zapałów i poświęceń, których była świadkiem i w których udział wzięła, dbanie o wygodę i zbytki, poczytywała, co najmniej, za płytkość i pospolitość; wobec publicznych nieszczęść i nędz, którym ze swej pustelni przypatrywała się chciwie i z boleścią, dogadzanie zachciankom własnym i gromadzenie środków, które je czynią możliwemi, stawało przed nią w postaci wstydu i grzechu. Ale nie była samą. Rozumiała dobrze, iż dla dobra syna, dla przyszłości jego, o której w ciche, szare godziny niepojęte dziwy roić lubiła, powinna była przechować w całości to jedno przynajmniej dziedzictwo, skoro drugie, ojcowskie, na zawsze i nieodwołalnie było dla niego stracone. Znowu więc pracowała nad sobą, walczyła, przezwyciężyć usiłowała przyzwyczajenia swoje i najgłębsze instynkta, i znowu — nie mogła.
Ra szczęście, brat męża przychodził jej z pomocą, którą z wdzięcznością przyjmowała; w inną jednak sprawę, stokroć w jej oczach ważniejszą i sercu jej bliższą, mieszania się jego dopuścić nie chciała. Benedykt podobny był w tym wypadku do ostrożnego i lękliwego strategika, który po wiele razy i z wielu stron ku obozowi nieprzyjacielskiemu z wojskiem podjeżdża, nim bitwę stanowczą wydać postanowi. Więc po wiele razy o małym Zygmuncie mówić z bratową zaczynał, to i owo do zrozumienia jej dawał, na myśl nasunąć usiłował; ale ona — zdawało się, że go nie słyszy lub nie rozumie. Nakoniec, pewnego razu, do tego samego pokoju wszedł więcej niż kiedykolwiek zasępiony i, pociągając wąsa, który już wtedy w dół opadając, twarzy jego nadawał wyraz wiecznego zmartwienia, oświadczył, że zamierza otwarcie i bez ogródek o małym synowcu z bratową pomówić. Zapytała go: coby jej dziecku miał do zarzucenia? Odpowiedział, że wyrasta na francuzkiego markiza, nie zaś na polskiego obywatela, — na panienkę, nie na mężczyznę.
Przed panią Andrzejową stał właśnie na stole pięknie wykonany i oprawiony portret dwunastoletniego chłopca, w stroju francuzkim zeszłego stulecia, z aksamitu i koronek złożonym, z opadającemi na plecy strugami fryzowanych włosów. Dziecko było istotnie ładne, delikatne i w malowniczem ubraniu wyglądało na książątko. Oczy matki i stryja zbiegły się na tym portrecie: pierwsze wyrażały miłość i uszczęśliwienie; drugie — lekceważenie 1 zgryzotę.
Z lekceważeniem i zgryzotą Benedykt mówił dalej, że panicza tego na przechadzkach guwerner za rękę prowadzi, pilnie go strzegąc od widoku i poznania wszelkiej rzeczy do świata tego należącej; że jest on fizycznie zamało rozwinięty, w gustach zbyt wybredny, z otaczającymi despotyczny i wzgardliwy; że, nakoniec, jako jedyny środek nadania mu hartu ciała, trzeźwiejszego kierunku umysłowego i przyzwyczajeń lepszych, pan Benedykt doradza oddanie go do szkół publicznych.
Wtedy pani Andrzejewa w całej wysokości swej powstała i stanowczo oświadczyła, że nie uczyni tego nigdy. Ona miałaby jedyne dziecko swoje zmieszać z tłumem, pełnym najpoziomszych, a może i najbrudniejszych, instynktów, zwyczajów, pojęć; wystawić je na niebezpieczeństwo zarażenia się pospolitością, prostactwem, może nawet panującą na świecie gonitwą za zyskiem i karyerą, za grubem materyalnem użyciem! Nie gardzi ona tłumem: owszem, gorąco pragnie doskonalenia się jego i szczęścia; ale dążeniem jej i celem życia jest to, aby syn jej był nad tłum wyższy, czystszy, doskonalszy. Tam rosną i na los szczęścia kształcą się prości szeregowcy; on, wzorem ojca, stać się powinien wodzem, w tem znaczeniu wodzem, że kiedyś, w przyszłości, zaświeci tamtym wzorem wzniosłych uczuć i myśli, a może także i natchnionych przez nie czynów. On, przy jej boku, pod jej czuwającem okiem, wzróść musi czysty od wszelkiej moralnej skazy, z duszą tak wybredną, aby wszelki cień brzydoty i pospolitości wstrętem ją napełniał. Umysłowego wychowania jego nie zaniedbuje, drogo opłacani nauczyciele uczą go mnóztwa rzeczy, a z czasem, gdy dorośnie, wyjedzie w świat po wyższą jeszcze naukę. Ale tymczasem, w dziecinnych i pacholęcych latach, atmosfera czystości moralnej i estetycznego piękna otaczać go nie przestanie. Ten zbytek w otoczeniu i stroju, który tak bardzo razi jego stryja, jest tylko środkiem do nadania mu wytwornych przywyknień ciała i ducha, które przez całe już następne życie chronić go będą od wszelkich nawet pokuszeń ku złemu, będącemu zawsze fizyczną albo moralną szpetotą. Od tego wychowawczego planu, od tych względem syna postanowień, nie odwiodą jej żadne rady lub upomnienia; dlatego też, życzy sobie i prosi, aby jej niemi więcej nie niepokojono.
Benedykt zrozumiał, że wszelkie dalsze próby w tym kierunku pozostałyby nadaremnemu To, co usłyszał, nie było kaprysem lekkomyślnej wietrznicy, ani deklamacyą rozromansowanej gęsi, ale przekonaniem i wolą kobiety myślącej i energicznej. Był to plan obmyślany, wyrozumowany, podstawy swe mający w najgłębszych właściwościach umysłu i charakteru tej kobiety, w samej niejako treści własnego jej życia.
Ile do rozumowań pani Andrzejowej mieszało się w jej planie wychowawczym dumy, spoglądającej wiecznie ku szczytom dla tłumów niedosięgłym i z pomiędzy nich wyosobnionym, — nie zdawała ona z tego przed sobą dokładnej sprawy, jakkolwiek wiedziała, że jest dumną, wzniosłemi pobudkami cechę tę swoję nietylko usprawiedliwiając, lecz ją w sobie wysoko ceniąc. Kiedy Benedykt, upierając się jeszcze, mówić zaczął o tej właśnie dumie, którą tak przedwcześnie objawiać zaczynał mały Zygmunt, odpowiedziała, że pielęgnować jej w nim nie przestanie, bo z czasem stać się mu ona może puklerzem przeciw wszelkiemu poniżeniu się i bodźcem ku coraz wyższemu życiu.
Benedykt w ziemię patrzył, wąsa w dół pociągał i, chmurny, niezadowolony, lecz bozsilny, opuścił ten pokój, do kaplicy podobny, w którym niezadługo potem odegrać się miała jedna ze stanowczych scen życia jego właścicielki.
Bardzo samotne i jednostajne życie prowadząc, pustelnicą zupełną pani Andrzej owa zostać nie mogła. Niekiedy odwiedzano ją, i ona również tu i owdzie ukazywała się w domach krewnych i sąsiadów. Rzeczą więc było, nietylko naturalną, ale nieuniknioną, że raz ktoś zapragnął posiąść jej serce i rękę. I dlatego wydarzyło się to raz jeden, że sposób jej życia i obejścia się zrażały do niej usposobienia płoche i odbierały nadzieję najśmielszym. Tym razem człowiek świeżo przez nią poznany, poważny, nieskazitelny, równe jej położenie w świecie zajmujący, coraz częściej samotne Osowce nawiedzać zaczął, gorącą cześć i sympatyą właścicielce ich okazując. Zamiary, które względem niej żywił, najbliższym jej krewnym powierzył, o wstawienie się ich i pomoc, jak o łaskę największą, prosząc. Wtedy cichy ten zawsze pokój stał się miejscem częstych rodzinnych zebrań, narad, namów, perswazyi.
Nikt prawie zrozumieć tego nie mógł, aby kobieta podówczas trzydziestoletnia, piękna, majętna zagrzebać się miała żywcem w żałobnym prochu wspomnień, wyrzec się na zawsze realnych i każdemu, zda się, niezbędnych uczuć i uciech życia. Nawet rodzina zmarłego Andrzeja, nietylko tego całopalenia od niej nie wymagała, lecz ją od niego wszelkiemi siłami odciągała. Ruchliwa i we wszystko mieszająca się Darzecka za swatowstwami przepadała zawsze. Benedykt miał nadzieję, że wykształcony i z prawości swej znany ojczym zgodniej z własnemi jego wyobrażeniami wychowaniem Zygmunta pokieruje. Przyjeżdżano więc do Osowiec, namawiano, rozpowiadano o cnotach i zaletach konkurenta, o jego szczerych i gorących dla młodej wdowy uczuciach. Ale najwymowniejszym ze swatów było jej własne serce, które za rozkochanym w niej człowiekiem przemówiło goręcej, niżby ona spodziewać się, albo nawet przedtem przypuszczać, mogła. Pomimo woli, przy zbliżeniu się jego, uczuwała, że nie jest abstrakcyjną formułą niewieściej cnoty, ale człowiekiem, zmuszonym do doznawania ludzkich pociągów i pokus. Pomimo woli odzywała się w niej żądza jakby zmartwychpowstania, jakby otrząśnięcia z siebie mogilnych prochów i wyjścia na świat słoneczny, pomiędzy kwiaty. Nęcić ją zaczęła myśl posiadania obok siebie rozumnego i kochającego towarzysza wszystkich chwil życia; tęsknota do ciepła rodzinnego ogniska, jak smutna lilia o kroplę rosy błagająca, wyrastała z grobu, dotąd samotnie i niewzruszenie wznoszącego się na dnie jej serca.
Przyszła nakoniec chwila, w której przyjaciele i doradzcy, ujrzawszy ją słabą, wzruszoną, wymogli na niej wahające się jeszcze i warunkowe słowo przyzwolenia. Odjechali, aby coprędzej radosną wieścią obdarzyć tego, który na nią niecierpliwie oczekiwał; ale zaraz po ich odjeździe w młodej kobiecie podniosła się burza gwałtownych i gorzkich uczuć. Dopóki rzecz była niepostanowioną i w dalekich zaledwie przypuszczeniach ukazującą się, dopóty wywierała na nią urok, odpychany, ale często nieprzezwyciężony. Teraz, gdy wnet już jej życie rozłamać się miało na dwie połowy, pierwsza uderzyła ją w serce całą siłą drogich i świętych wspomnień.
Nigdy, nigdy tak jasno i dokładnie nie roztaczały się przed nią, dzień po dniu, godzina po godzinie, lata jej pierwszej młodości i miłości; nigdy tak wyraźnie wyobraźnią nie odtwarzała sobie postaci swego pierwszego i jedynego kochanka i męża. Jakieś smutne szmery powstawały wkoło niej i napełniały samotny jej pokój, zdając się przynosić długie, wieczne pożegnania, nie wiedzieć zkąd przylatujące, może z tej mogiły wznoszącej się w głębi boru, na którą dnia tego spadała mgła jesiennego deszczu i na której obraz, w wyobraźni jej powstający, spłynęły też jej łzy rzęsiste, gorące. Nie, ona zapomnieć nie mogła, ani wyrzucić z siebie tego, co tak głęboko zapadło w jej istotę i samo jedno dotąd ją wypełniało. Kiedy pomyślała, że wkrótce, prawie zaraz, kibić jej obejmą ramiona, a ust jej dotkną usta innego mężczyzny, że nowe obowiązki, a może i uroki życia, do reszty rozerwą związek jej z tamtym i miłość dla niego, wspominanie o nim uczynią prawie grzechem i zdradą — uczuła najpierw ból taki jakby po raz drugi na wieki rozstawała się z Andrzejem, a potem zjął ją niezmierny wstyd nad małością i słabością własną. Jakto! dla pospolitych i przemijających rozkoszy, choćby dla trwalszych i wyższych, lecz zawsze samolubnych uciech, miałaby ona własnemi rękoma zdruzgotać ideał jedynej i wiecznie wiernej miłości, porwać nici pamięci, wiążące ją z człowiekiem, który dla celów wysokich poświęcił życie; zdjąć z siebie nawet jego nazwisko, strzedz się nawet, jak zdrady, westchnienia po nim? Jakto! miałaby ona, jak najpospolitsza z niewiast, przerzucić się z jednych objęć w drugie, w jednem istnieniu do dwóch należeć, szczęście sobie zdobywać, gdy tamten życie nawet utracił? Tamtemu więc śmierć wczesna i przez nią zapomniana mogiła: a jej wszystkie wdzięki i pomyślności życia! Któż pamięć o nim na ziemi przedłuży, jeżeli ona wyrzuci ją z siebie? Kto weźmie udział w jego ofierze, jeżeli ona go się zrzeknie? Kto myślą przynajmniej, żalem, uwielbieniem, towarzyszyć mu będzie w stronach ponurych, jeżeli ona w słoneczne, kwieciste odleci?
Za samo przypuszczenie, że tak stać się mogło, za minutę słabości zmysłów i serca, wstydziła się tak srodze, że gdyby była mogła, deptałaby siebie własnemi stopy... Z gwałtowniejszym niż kiedykolwiek wybuchem miłości dla Andrzeja, upadła na twarz przed krucyfiiksem, mniej przecież do Boga, niżeli do kochanka i męża, o przebaczenie wołając. Bogato rozwinięte, piękne jej ciało wiło się u stóp czarnego krzyża, w objęciach upokorzenia i skruchy, a dusza, niby sztyletem, niewysłowioną tęsknotą przebita, z takiem natężeniem wszystkich sił wzbiła się ku temu, po którym tęskniła, że wywoływała jednę z tych wizyi, którym organizmy ludzkie w wyjątkowych tylko stanach ciała i ducha ulegają.
Była to hallucynacya, posiadająca dla niej wszystkie cechy dotykalnej rzeczywistości, ujrzała Andrzeja: spłynął ku niej z góry, z krwawiącą się plamą na bladem czole i łagodnym ruchem przebaczenia, czy tkliwej opieki, nad głową jej dłoń wyciągnął. Widziała go wyraźnie, z doskonałą wypukłością kształtów i dokładnością linii. Milczał; ale ona do niego mówiła — co i jak mówiła, nigdy tego przypomnieć sobie nie mogła; wiedziała tylko, że była to dla niej chwila nieziemskiego zachwycenia, z której obudziła się smutniejsza, ale zarazem silniejsza, niż kiedy, — chwila, której powtórzenia się nigdy pragnąć nie przestała... choć nie powtórzyła się nigdy, tak jak nie powtórzył się wypadek, który ją poprzedził.
Umysł miała jednakże o tyle oświecony, że nie mogła nie rozumieć, iż wizya, której doświadczyła, była złudzeniem zmysłów, doznanem przez wyjątkowy w owej chwili stan jej ciała i ducha; niemniej pozostawiła w niej ona ślad niezatarty i z upływem czasu pogłębiać się mający. Na swój sposób i nie zupełnie prawowiernie matka Zygmunta religijną jednak była głęboko i żarliwie. Zewnętrzne praktyki spełniała rzadko; drobiażdżki noszące imię świętości: obrazki, posążki, poświęcane paciorki i t. p. wydawały się jej oznakami czci błahemi, nieestetycznemi, niegodnemi idei Bóstwa. Natomiast idea ta była jej nieskończenie drogą i świętą; wiara w ideał doskonały i niedościgniony, w potęgę i dobroć najwyższą i opiekuńczą stanowiła niezbędną potrzebę jej duszy, i nietylko nie zachwiała się w niej nigdy, lecz w życiu pełnem samotnych rozmyślań i cierpień dościgła niezwykłej, mocy. Wierzyła także w istnienie zagrobowe, bo niepodobnem jej się wydawało, aby duchy ludzkie, jak zdmuchnięte świece, gasnąć mogły nagle i nazawsze; bo myślała, że Stwórca nie mógł daremnie dać stworzeniu swemu poczucia i pragnienia nieskończoności, z którego powstały wszystkie tego stworzenia wielkie dążenia i dzieła. Wierzyła więc niezłomnie w zaświatowe istnienie Andrzeja, i zrazu nieśmiało, potem z coraz żywszą nadzieją, myślała, że kto wie, czy miłość jej, trwałością i siłą swoją nie okupiła sobie prawa wniknięcia w krainę nieznaną i dosięgnięcia tego, ku któremu od tak dawna wzbijała się bezustannym płomieniem ofiary.
Jak martwy przedmiot poruszać się zdaje przed oczyma tego, kto się weń długo wpatruje, tak cel niedościgły, ale długo i wyłącznie myśli i uczucia człowieka na sobie skupiający, zdaje się ku niemu zstępować i przybliżać. Przez długie godziny klęcząc przed krzyżem, symbolem męczeństwa za ideę poniesionego, które w jej osobistem życiu tak stanowczą odegrało rolę, kobieta, która przez lat dwadzieścia kilka ani razu nie zdjęła z siebie żałobnego stroju, pomimowoli i wiedzy przemawiać nieraz zaczynała do tego, po kim strój ten nosiła. Przemawiała czasem z zupełną i dziwnie uszczęśliwiającą wiarą, a czasem tylko z nieśmiałą nadzieją, że jest przez niego słyszaną. Nikt z ludzi nie słyszał tego, co ona mówiła i opowiadała jemu, — nietylko o sobie, ale i o tem, co on na ziemi najbardziej kochał i za co śmierć poniósł. Był to jedyny powiernik jej cierpień, tęsknot, pragnień, obaw i tego błysku szczęścia, który raz oświecił jej samotne, ciche, prawie klasztorne życie.
Wkrótce potem, gdy przekonała siebie i innych, że ani przeszłości zapomnieć, ani w objęcia nowej, chociażby najpromienniejszej, przyszłości rzucić się nie może, jeden z nauczycieli małego jej syna odkrył w nim talent malarski. Ile w tem odkryciu, z tryumfem matce oznajmionem, było prawdy, a ile złudzenia, lub może chęci przypodobania się pani domu, p. Andrzejowa o tem nie pomyślała. Od dzieciństwa w kierunku estetycznym starannie kształcona, grać i rysować umiejąca, nie posiadała przecież znajomości sztuk pięknych dość gruntowej, aby przez nią odkrycie to zgłębić i sprawdzić. Może zresztą sprawdzenie takie względem dwunastoletniego dziecka nie było możliwe. Odrazu i niezłomnie uwierzyła w miłą sobie wiadomość, przyjęła ją nawet bez zdziwienia i uniesienia, jak coś, czego spodziewała się zawsze i co koniecznie stać się musiało.
Zawsze i mocno była przekonana, że w synu jej i Andrzeja prędzej lub później objawić się musi jakaś zdolność nad pospolity poziom go wynosząca, jakaś niby iskra z krwi rodziców przez naturę wzięta i na jego czole w gwiazdą pierwszej wielkości rozniecona. W mniemaniu jej inaczej być nie mogło: syn jej i Andrzeja człowiekiem pospolitym, takim, jacy składają szare i bezimienne tłumy, być nie mógł. Bez podziwów więc i uniesień, ale z głęboką radością, wieść o rodzącym się talencie Zygmunta przyjęła, i odtąd, całe jego otoczenie, wszystkie na niego wywierane wpływy, przedtem już pierwiastkami wykwintu i piękna przesycone, skierowane zostały ku rozwijaniu w nim estetycznych zdolności i gustów.
Pełne delikatnego wdzięku i wybujałych wymagań dziecko — w cieplarnianej atmosferze osowieckiego domu czy pałacu wzrastające i tak od otaczającego je świata oddalone, jakby mieszkańcem jego nigdy być nie miało, — rwało się istotnie do ołówka, potem do penzla, z niecierpliwością, przypisywaną ognistemu temperamentowi, z fantastycznością, za niemylną oznakę gieniuszu poczytywaną. Biegli i coraz kosztowniejsi nauczyciele wróżyli mu przyszłość wielkiego artysty, o której on słuchał z rozkoszą, każdy szczegół własnej osoby i codziennego życia tak wyjątkowym uczynić usiłując, jak wyjątkową być miała przypadająca mu w świecie rola wybrańca. Jak promienie słońca skupiają się w soczewce, tak wszystko, co go najbliżej otaczało, starania swe i uwielbienia skupiało w nim, i tak z kolei Zygmunt własne swe myśli i rojenia na samym sobie skupiał. Wszystko, co istniało poniżej tej wysokości, na której, niedorostkiem jeszcze będąc, w mniemaniu swojem stanął, wydawało mu się brzydkiem, niegodnem uwagi, nawet brudnem i wstrętnem. Nad sobą widział tylko przyszłego siebie. Był środkowym punktem świata dla wszystkich, których widywał i dla samego siebie, w oczekiwaniu, aż stanie się tem samem dla ludzkości, to jest dla tej specyalnej ludzkości, która ma gładką skórę na twarzy i rękach, estetyczne ubranie i zna się na sztukach pięknych.
O innej słyszał wprawdzie i czytywał nieraz, ale nie żywił dla niej uczuć żadnych: ani ujemnych, ani dodatnich. Po prostu: nie myślał o niej, nie dbał o nią, nie istniała ona dla niego. W zamian rósł i dojrzewał w absolutnej pewności, że jest jednym z najdostojniejszych członków owej znanej mu i pokrewnej ludzkości, i że w przyszłości stanie się jednym z jej ulubieńców i bożyszcz.
Przyszłość ta błysnęła mu nie prędko, raz jednak błysnęła. Po wielu latach, daleko od rodzinnego miejsca spędzonych, po długich studyach, długo niepomyślnemi próbami najeżonych, obraz przez niego wykonany wyróżnił się z pośród wielu innych i ściągnął na siebie przychylną uwagę znawców. Właściwie nie był to obraz, ale obrazek, rozmiarami drobny i z pomysłem dość pospolitym, ale w którego wykonaniu, pomimo niejakich usterek technicznych, czuć było pracowicie wybijającą się na wierzch zdolność. Pospolitość pomysłu i techniczne usterki krytykowano, lecz młodą zdolność przychylnie zachęcano do dalszej prący. Powodzenie obrazka zwiększyła o wiele wiadomość, że malował go człowiek majętny, z bytem niezależnym i dość wysokiem towarzyskiem stanowiskiem.
Spodem płynęły szepty, mniej lub więcej wiernie historyą jego ojca opowiadające. Uznanie takie sztucznie wydęło rozgłos imienia młodego malarza i pierwszej roboty, z którą popisywał się on publicznie. Ale ani on sam, ani jego matka o sztuczności tej nic nie wiedzieli, a pochwały i zachęty raz jeszcze w ich umysłach sztucznemu wydęciu i powiększeniu uległy.
Dla pani Andrzejowej była to chwila prawie upajającego szczęścia. Ziściły się jej najgorętsze pragnienia! Z ekstazą prawie myślała, że na tym samym ołtarzu, na którym zgorzał Andrzej, syn jej składać będzie ofiary geniuszu i pracy. Będzie on, wspólnie z garstką wybranych, światłem roznieconem w ciemnościach, chlubą poniżonych, świadectwem życia dla pozornie umarłych. Jego natchnienia utworzą jednę z desek ratunkowego mostu, mozolnie budowanego nad przepaściami unicestwienia i zguby; wytworzą jednę z cegieł do budowania arki, która płomienie życia przenosi na drugą stronę gaszącej je powodzi.
Ta myśl panowała w niej nad wszystkiemi innemi. W okazywaniu uczuć swoich, jak zwykle, powściągliwa, w głębi szalała prawie z radości i dumy. Na powierzchowność jej wybiło się to promiennością cichą, ale stałą. Częściej niż wprzódy ukazywała się pośród ludzi, żądna może usłyszenia tego, co o jej synu mówiono, a może w radości swej większy do nich pociąg czująca. Ale w długie zimowe wieczory, przy świetle lampy, obszerny i wysoki pokój oświecającej, albo w letnie gwiaździste noce, od których przez otwarte okna płynęły do tego pokoju potoki szmerów i woni, dłuższe niż kiedy godziny spędzała przed czarnym krzyżem, na klęczkach. Bogato oprawnej książki, na klęczniku spoczywającej, nie otwierała prawie nigdy, ale z ust jej płynęły natchnione słowa dziękczynienia i błagania. Tyle lat, w tem miejscu, z zamkniętego przed światem swego serca wylewała tyle łez i skarg! Teraz o szczęściu i nadziejach swoich opowiadała duchowi Andrzeja, w którego związek z własnym duchem, w miarę upływającego czasu, co raz mocniej wierzyła.
Działo się to przed czterema laty. Dziś, prawie pięćdziesięcioletnia, p. Andrzejowa wyglądała na daleko młodszą, niż była. Kibić jej, zawsze okazała, w ostatnich latach wypełniła się jeszcze i zmężniała. Biła z niej niepospolita siła i powaga. W wielkiej czystości i regularności prawie zakonnego życia, niby w krynicznej wodzie, blada jej cera zachowała delikatność i gładkość, drobnemi zmarszczkami gdzieniegdzie tylko mąconą. W pięknym pokoju, któremu kształt okrągły i ściany obrazami okryte nadawały pozór kaplicy, na tle wielkiego okna, za którem rozlewało się morze zieleni, osłoniona ciężkiemi fałdami żałobnej sukni, miała postać malowniczą i szanowną. Regularny jej profil ocieniały koronki czarnego czepka i dwa ciemne pasma złotawych włosów, zrzadka jeszcze srebnemi nićmi przetkanych. Piękne, białe ręce na zwoje grubego płótna opuściła. W samotności nawet, gdy była bezczynną, zachowywała najcharakterystyczniejszą cechę swojej powierzchności: głowę miała podniesioną i spuszczone powieki.
Jednak w wyrazie tej niemłodej, lecz pięknej i szlachetnej twarzy niewieściej, nie widać było teraz ani szczęścia, ani spokoju. Cicha promienność, która ją przed czterema laty okrywała, bez śladu znikła. Zamyślenie jej było, nie pogodną kontemplacyą rzeczy miłych i pomyślnych, lecz niespokojną zadumą nad czemś niezrozumiałem i groźnem. Parę razy dłonią po czole powiodła, westchnęła, z piersi wydała dźwięk do cichego okrzyku zdziwienia podobny; palce jej, szybkim, nerwowym ruchem, kłóły igłą grubą tkaninę, kolana jej okrywającą. Nie wyglądała na kogoś, w kogo-by już uderzył cios bolesny i wszystkie jego nadzieje rujnujący, ale na kogoś, kto możliwość takiego ciosu jeszcze zdaleka spostrzega i przyczyny jego odgadnąć usiłuje. Od dwóch lat zresztą, prawie od czasu gdy Zygmunt ożeniony do Osowiec wrócił i stale w nich zamieszkał, obcy nawet ludzie ten niepokój i gryzącą, choć żadnem słowem nigdy nie wyjawioną, troskę w niej spostrzegali.
Przed kwadransem zobaczyła była przez okno młodą parę ludzi, ścieżkami parku dążącą ku owej łące, ujętej w trójkąt dwóch rzek i wzdymającej się łańcuchami małych, sztucznych pagórków. Miejsce to stanowiło przed kilku miesiącami ulubiony cel przechadzek jej syna; rozpoczął był w niem archeologiczne poszukiwania, które przez parę tygodni gorączkowo go niemal zajmowały. Teraz szedł tam znowu, w wykwintnem ubraniu, które czyniło go podobnym do obrazka z żurnalu mód wyciętego, z giętką laską w ręku, z twarzą ocienioną szerokiemi brzegami fantastycznego nieco kapelusza. Pod jednem ramieniem trzymał sporą tekę rysunkową, u drugiego zwieszała się mała, przedziwnie zgrabna, w lekką, jasną tkaninę ustrojona kobieta. Twarzy tych dwojga ludzi pani Andrzejewa nie dostrzegała; ile razy przecież, wychyliwszy się zza zieleni drzew, przebywali widną część ścieżki lub trawnika, widziała dokładnie, że młodziutka kobieta tuliła się do boku męża, strojną głowę ku niemu podnosiła, szczebiocząc, przymilając się, wszystkiemi, zda się, siłami serca i wdzięków usiłując, niby iskrę z krzemienia, wykrzesać z niego jedno słowo serdeczne lub jedno wesołe spojrzenie; on zaś szedł obok niej mierzonym krokiem salonowca, może znudzony, może roztargniony, to zaś pewna, że milczący i obojętny. Tak przeszli część parku, przepychem starannie uprawianej roślinności otoczeni, blaskiem letniego słońca oblani, lecz dla troskliwie śledzącego ich oka ani szczęśliwi, ani nawet spokojni. Wreszcie na jednym z białych mostków, wdzięcznie nad szemrzącą rzeczułką zawieszonych, Klotylda gwałtownym ruchem wysunęła rękę zpod ramienia męża, i na chwilę, gestem gniewu czy żalu, obie ręce do oczu podniósłszy, szybkim biegiem puściła się ku domowi. On, nie oglądając się i kroku nie zmieniając, poszedł dalej, w przeciwną stronę, ku wiodącej na łąkę furtce ogrodowej. Jedyną oznaką wzruszenia, którego doznał, było parokrotne muśnięcie giętką laseczką rosnących przy ścieżce krzewów. Wkrótce zniknął za gęstym klombem akacyi.
Klotylda biegła wciąż po trawnikach i ścieżkach parku, do blado-różowej chmurki podobna. Parę razy stanęła i obejrzała się, jakby miała nadzieję, że ten, z którym rozstała się przed chwilą, obejrzy się także za nią, lub ją ku sobie przywoła. Za każdym jednak razem czyniła ręką gest zniechęcenia czy oburzenia, aż przystanąwszy u wspaniale pośród trawnika wyrastającego modrzewia, czoło o gruby pień jego oparła, a po ruchach jej palców poznać było można, że gwałtownie zapłakała. Potem, jak rozżalone dziecko, wstrzymując nerwowe drgania rozognionej twarzy, skręciła w ciemną aleję, wprost już ku jednym z wchodowych drzwi domu prowadzącą. Wkrótce pani Andrzej owa usłyszała lekkie kroki synowej, przebiegające szybko wschody i parę salonów; drzwi jakieś zamknęły się ze stukiem, zdradzającym rękę rozgniewaną, albo zrozpaczoną — i wszystko ucichło.
Tak było oddawna, więcej niż od roku; tak było ciągle. Dlaczego? Nieskończoną już ilość razy pani Andrzejewa zadawała sobie to pytanie, ale głośno nie wymówiła go jeszcze ani razu. Powielekroć już chciała iść do synowej, do syna, — zapytać, zwierzenia wywołać, może coś poradzić i czemuś zapobiedz; ale powstrzymywała się zawsze. Widziała, czuła ranę życia tych dwojga ludzi, a lękała się jej dotknąć przez obawę sroższego jej zaognienia, przez delikatność uczuć, szanującą uczucia i tajemnice choćby własnego dziecka. I teraz także zrazu powstała, zwróciła się ku drzwiom prowadzącym do salonów, oddzielających jej pokój od pokoju młodej synowej, ale wnet przy stole, książkami i dziennikami spiętrzonym, stanęła.
Był to okrągły stół, pośrodku pokoju umieszczony i fotelami staroświeckiego kształtu otoczony. Pośród książek i dzienników stała tam, pięknie oprawiona, dość duża fotografia Zygmunta, wystawiająca go w tej jeszcze porze życia, gdy jako dwudziestopięcioletni młodzieniec przebywał w stolicy sztuki malarskiej, w Monachium. Wizerunek ten był jednym z ustępów jego życia, które, rysowane, malowane, fotografowane, napełniały pokój jego matki. W postawie, trochę niedbałej, a trochę wyszukanej, wsparty o zrąb kolumny, ukazywał on twarz młodzieńczą, z rysami dość pięknemi, bez uśmiechu, bez ognia w spojrzeniu, z kapryśnem zagięciem warg, cienkich i elegancko zaostrzonym wąsem ozdobionych. Z samego układu stóp jego, u dołu kolumny skrzyżowanych, można było wyczytać, że z uczuciem własnej wyższości nad wszystko, co było na ziemi, opierał je o ziemię.
Pani Andrzejowa splecione ręce na stół opuściła i długo wpatrywała się w ten portret syna, który przed sześciu laty wzbudził w niej był doskonałe zachwycenie i wzniecał cudowne nadzieje. Dziś, nagle, w tych ściągłych, ładnych rysach dostrzegła chłód i uderzył ją wyraz kaprysu, te wargi otaczający. Uczyniła ręką ruch taki, jakby natrętną marę, nie wiedzieć zkąd zjawiającą się przed nią, odegnać chciała. Ale ta mara wysuwała się, nie z próżni urojenia, lecz z długich spostrzeżeń i uwag, które od czasu stałego osiedlenia się Zygmunta w Osowcach, nakształt roju ostrych żądeł, kąsały jej duszę. Osłupiałemi oczyma wpatrywała się wciąż w portret.
— Nie kocha jej! po dwóch latach małżeństwa już jej nie kocha! Czy on naprawdę kogokolwiek i cokolwiek kocha?
Pytanie to, dla tej kobiety, która sama tak niezmiernie i wiernie kochać umiała, posiadało wagę ogromną. Zawarta w niem wątpliwość była dla niej taką, jaką ludzie uczuwają u śmiertelnego łoża swoich najdroższych. Nie z większą boleścią nad złożonym ciężką chorobą synem zapytywałaby siebie: „Przeżyje, czy nie przeżyje?“ Ona widziała ludzi umierających z wielkich miłości, i czciła ich jak świętych; człowiek bez miłości, choćby małych, powszednich, wydawał się jej trupem.
Wzrok podniosła na jednę ze ścian, w połowie prawie okrytych rysunkami i malowidłami syna, w różnych dobach życia jego wykonanemi. Widokiem tym chciała może upewnić siebie, że posiada on, nie tylko to, co poczytywała za życie człowieka, ale i to, co jest życia płomieniem i skrzydłami. Artystą był przecież, kochał sztukę! Ale roboty, na które patrzyła, były tylko pacholęcemi próbami, tu, przy tym stole, pod jej okiem dokonywanemi. Gdzieniegdzie zaledwie, wśród tych, dziecinnych prawie, zabawek ukazywały się utwory dojrzalszego wieku, z dalekich krajów przesłane lub przywiezione: jakaś główka kobieca, jakieś studyum martwej natury, jakiś drobny pejzażyk, z niewolniczą wiernością z kawałka obcej ziemi zdjęty. Były to drobnostki, zdradzające bladość wyobraźni i wielkie wysilenie nierozgrzanej ręki. Nicość pomysłów, mozolność, a przecież i niedokładność, wykonania; żadnego śmiałego rzutu myśli, ani oryginalnego pociągnięcia penzla, — nic osobliwego. I było to już wszystko, oprócz tego jednego obrazka, który przed czterema laty skrzesał nad jego głową pierwszy promyk sławy. Drugi po nim nie przybył — i nawet nie zaświtał. Dlaczego? Nie byłże on naprawdę artystą?
Spokojną zwykle tę twarz kobiecą wykrzywił strach i ból; blade jej czoło zarumieniło się pod uderzającą w nie falą krwi; białe ręce kurczowo ścisnęły kartę rozwartego na stole dziennika. Widać było, że twierdzące odpowiedzi na pytania, które, jak przeraźliwe błyskawice, umysł jej przerżnęły, byłyby dla niej gromem...
W pełni słonecznego blasku, który tego dnia sierpniowego, świetny, ale łagodny, spływał z nieba bez skazy, suchą i niedawno skoszoną łąką szedł Zygmunt Korczyński. Równinę, jak okiem sięgnąć szeroką, a jak szmaragd zieloną, przepływały dwie wstęgi rzek, zbiegających się z sobą na dalekim punkcie firmamentu, a usiłowały ją grupy drzew i krzewiastych zarośli, które łąkę czyniły podobną do parku rozległego, zasadzonego ręką przez bujną fantazyą kierowaną. Pełno tu było blasków i zmroków, rozłożonych na trawach misternych rysunków cieni, złotych deszczów pomiędzy liśćmi, świateł w różnym stopniu natężenia, szczebiotu ptactwa, metalicznego brzęczenia owadów, aromatycznych woni, bijących w powietrze, które nabierało już kryształowej przejrzystości zbliżającego się początku jesieni.
Pośród tego wszystkiego Zygmunt postępował mierzonym krokiem doskonale przyzwoitego człowieka, który z przyzwyczajenia i z umysłu w zupełnej nawet samotności nie rozstaje się z umiarkowaniem i gracyą poruszeń. Szedł coraz po wolniej, a gdy w żurnalowem ubraniu, obcisłem i kosztownem, w płytkiem obuwiu, które połyskiwało na słońcu, i w ukazujących się zza niego cielistych kamaszach, z pod mrużącej się trochę wzgardliwie powieki dokoła spoglądał, — każdy wziąć-by go musiał za turystę, zwiedzającego ziemię obcą i ukazującą się mu w postaci bardzo ubogiej, albo też za mieszkańca wielkiego miasta, wypadkiem pośród natury dzikiej i nieznanej zabłąkanego.
Teka, którą niósł pod pachą, okazywała intencyą rysowania. Istotnie, przed kilku dniami spostrzegł tu był o tej samej godzinie, w pewnej grupie olch, pewne rysunki gałęzi i efekta światła, jakby stworzone ku rozkoszy i natchnieniu pejzażysty. Tyle uczył się sztuki malarskiej, tyle razy skierowywał ku niej marzenia i ambicye swoje, że nie mógł być niezdolnym do spostrzeżenia pięknego zjawiska natury i poświęcenia mu choćby chwil kilku uwagi. Dziś właśnie przed wyobraźnią mignął mu pejzażyk, przed kilku dniami spostrzeżony; uczuł w sobie dawno nieznane ciepło i coprędzej udał się na łąkę. Może, może nakoniec przyszła chwila rozpoczęcia, po czteroletniej przerwie, nowego dzieła, drobnego wprawdzie, drobnego, ale które stanie się rozrywką w nudzie i chłodzie jego życia a zapewne i szczeblem ku dziełom większym...
Po półgodzinnem przebywaniu łąki, kiedy krok stawał się, coraz powolniejszym, wzrok coraz wzgardliwszym i bardziej znużonym, znalazł się tam, dokąd dążył. Stanął i patrzył. Było to zupełnie to samo, co widział przed kilku dniami; te same misterne rysunki liści, te same ciekawe oświetlenia podnóży i szczytów drzew; ten sam ptak, kołyszący się na gałęzi, w głębokim cieniu. Zrana przez parę minut marzył o tym obrazku; teraz stał przed nim obojętny, samego siebie zapytując: co w nim dojrzeć mógł szczególnego? Drobna iskierka, którą przed parą godzin uczuł był w sobie, zgasła, — i nie czuł już nic, prócz chłodu i zniechęcenia, które gniotły go oddawna. Oglądał się dokoła, i myślał, że wszystko tu takie proste, pospolite, ubogie, blade! Światłocienie w tych olchach są wprawdzie dość piękne i mogą posłużyć za materyał do studyum z natury, ale spróbuje przenieść je na płótno potem, kiedykolwiek... dziś nie. Znudziła go swoją wieczną czułością i niemilknącym szczebiotem Klotylda; ostudził widnokrąg płaski, ubogi, choć niby dość bogatą roślinnością ozdobiony... Przewiduje nakoniec jednę z najprzykrzejszych dla siebie rzeczy: wieczorną rozmowę z rządzcą o gospodarstwie. Przewidywanie to truje go, poprostu, odbiera mu chęć, nietylko domalowania, ale prawie do życia.
Opuścił grupę olch i zmierzał ku okopom, które łańcuchem nizkich wzgórzy część łąki przerzynały, Jedno z tych wzgórzy, szeroko rozkopane, zdala świeciło żółtością piasku, czy gliny. Stanął przed tym otworem i myślał: jak powolną i nudną jest robota wygrzebywania z ziemi przedmiotów, spoczywających w niej przez stulecia... Do tej roboty zapłonął był przed parą miesięcy; ale wcale czego innego spodziewał się od niej, niżeli otrzymał. W szkole sztuk pięknych od niechcenia przerzucał starożytnicze księgi, a rysowane na ich kartach wykopaliska niejednokrotnie wzbudzały w nim ciekawość i przyjemne rozkołysanie fantazyi. Wiedział wprawdzie, że tu nie po gruncie starożytnej Hellady lub Romy stąpa; jednak wyobrażał sobie, że znajdzie, jeżeli nie czary, ornamenta i posągi, to przecież zawsze coś szczególnego, co fantazyi jego poda złotą kądziel. Do poszukiwań tych zachęcał go także mąż ciotki, Darzecki, z urzędu wysoce cywilizowanego człowieka, za jakiego się poczytywał, we wszelkich osobliwościach rozlubowany, a w geniusz żoninego synowca, chociażby dla honoru familii, świętą wiarę wyznający.
Przez czas niejaki obaj wytrwale stawali nad wzgórzem, które kilkunastu najemników rozkopywało, spotnieli od upału, prawie ślepi od rozpatrywania każdej wyrzuconej rydlem grudki ziemi; cięszyli się i nużyli, spodziewali się i zniechęcali — ale zniechęcenie i znużenie przemogło, i roboty około starych okopów zaniechano. Bo i cóż z niej wyniknęło? Po kilku tygodniach Zygmunt, pomiędzy rupieciami, napełniającemi jego pracownię, umieścił kilkadziesiąt zczerniałych monetek, opatrzonych wpółzatartym herbem Szwecyi, a Darzecki uwiózł do domu rdzą przegryziony i podziurawiony pałasz.
Rzeczy podobnych w okopach mnóztwo zapewne znajdować się musiało, i badacz historyi mógłby z nich zrobić jaki użytek; dla Zygmunta jednak nie miały one nic ciekawego, ani ważnego. Gdyby to były urny do popiołów ludzkich, łzawnice, dziwnych kształtów naszyjniki, może by językiem tajemniczości lub malowniczości do wyobraźni jego przemówiły. Stojąc teraz przed żółtym otworem rozkopanego wzgórza, niechętny gest ręką uczynił. Wszystko tu, na tej ziemi, było takie biedne, marne, prozaiczne; nie mógł nic zgoła znaleźć na niej takiego, co-by dogadzało jego estetycznym towarzyskim potrzebom. Marniał tu, poprostu, marniał.
Jedyną usługą, jaką oddało mu kilkutygodniowe zajmowanie się temi okopami, było to, że, więcej mając fizycznego ruchu, schudł był trochę. Myśląc o tem, spojrzał po własnej postaci; utył znowu! Rzecz dziwna! od czego on tyć może? Nudzi się, martwi się, tęskni — a jednak tyje! Cerę twarzy ma wprawdzie bladą i znużoną; ale postać jego, szczególniej w środkowym punkcie, zaokrągla się i pełnieje. Na lat trzydzieści i jeden jest stanowczo zbyt ciężkim; kto w tym wieku tak wygląda, ten za lat dziesięć najpewniej będzie otyłym. Myśl ta wprawiała go w rozpacz. Otyłość jest szpetnością, a wszelka szpetność budziła w nim obrzydzenie. Czyliż męczarnie nie przeszkadzają ciału nabywać kształtów prozaicznych? Wprawdzie wyborny osowiecki kucharz mistrzowsko umie łączyć kuchnię francuzką z polską...
Nagle odskoczył od rozkopanego wzgórza i daleko żywszym krokiem niż przody z powrotem ku domowi dążyć zaczął. Przyczyną tego szybkiego odwrotu była gromadka ludzi, którzy od strony wsi, na krańcu łąki szarzejącej, ścieżką pomiędzy zaroślami udeptaną, kierowali się w stronę okopów. Na ich widok, znużone przedtem oczy Zygmunta, piękne piwne oczy w podłużnej oprawie, napełniły się wyrazem prawie przestrachu. Może ci ludzie nie ku niemu szli, ale może i ku niemu; a on wołał o wiele zejść im z drogi i skryć się przed nimi w ścianach swego domu, w które bez pozwolenia jego wejść nie mogli. Gotowi byli jeszcze zapytywać go o co, albo prosić, jak się już niejednokrotnie, ku utrapieniu jego, zdarzało. Takie spotkania i rozmowy utrapieniem były mu, nie dlatego, aby miał względem ludzi tego rodzaju nienawiść, niechęć, urazę, ale właściwie dlatego, że byli mu tak doskonale obojętnymi, jak, naprzykład, płynące pod niebem stada obłoków. I więcej jeszcze, bo obłoki bywają piękne — czasem grze ich świateł i barw przypatrywać się lubił; ci zaś ludzie, z grubemi kształtami i rysami, są zawsze szpetni, i szermięgi ich, czy kożuchy, śmierdzą. Rozmawiać z obojętnymi rzecz to zwykle fatygująca. Poprostu, lenił się fatygę tę ponosić, i nie widział najmniejszej przyczyny do zadawania jej sobie. Wprawdzie byli to ludzie, ale najpewniej też wcale innego niż on gatunku. Że ród ludzki rozłamał się na dwie zasadniczo różne z sobą ludzkości: tę, którą składali tacy ludzie, i tę, do której on i jemu podobni należeli — nie było w tem dla niego wątpliwości żadnej. Zresztą, myślał o tem rzadko, przypadkowo, przelotnie i nie wiele go to wszystko obchodziło.
Wchodząc na schody swego domu, spotkanemu lokajowi rzucił krótki rozkaz:
— Śniadanie podawać!
Czuł się bardzo nieszczęśliwym i bardzo głodnym.
Pracownia młodego pana domu w Osowcach była pięknym pokojem, z oknami dającemi tyle i takiego światła, ile i jakiego wymaga praca malarska. Mnóztwo tam znajdowało się rzeczy różnych: sztalugi z rozpiętem i białą firanką osłonionem płótnem, stosy tek, rysunków, szkiców, marmurowe i gipsowe posążki, popiersia, grupy, kawałki spłowiałych makat i staroświeckich materyi, kilka oryginalnych kanapek do siedzenia lub do leżenia urządzonych, kilkanaście pięknych roślin w kosztownych wazonach — wszystko to, z pozorną niedbałością rozstawione i rozrzucone; nakoniec, w jednym z rogów pokoju, śliczna szafa, świecąca zza szkła różnobarwną oprawą kilkuset książek. Były to raczej książeczki niż książki: małe ozdobne, lekkie. Panowały w nich — poezya i powieść, jedna i druga w specyalnym i prawie wyłącznym gatunku: trochę tylko poetów polskich, zresztą zmysłowy Musset, tu i owdzie Wiktor Hugo, wiele rozpaczliwego Byrona, sercowy Shelley, uperfumowany Beuillet, pesymista Leopardi, najniespodzianiej spotykające się z tym poetą-myślicielem bajki starego Dumasa i awantury bezmyślnej Braddon; jeszcze coś z dzisiejszych ulubieńców francuzkiej arystokracyi: Claretiego, Craven etc., etc.
Przed tą szafą, śliczną jak cacko, książkami do cacek podobnemi napełnioną, Zygmunt Korczyński stanął po krótkiej przechadzce wzdłuż i wszerz pracowni odbytej. Tylko co zjadł był śniadanie w towarzystwie zapłakanej żony i matki, która, wprawdzie z zupełnym spokojem jaką-taką rozmowę przy stole utrzymywała, ale dziwnie bacznie wpatrywała się w niego zapłakane oczy żony i przenikliwe spojrzenia matki do reszty humor mu zepsuły. Czuł gwałtowną potrzebę czegoś, co-by go rozerwało, pocieszyło, silnem jakiemś wrażeniem omdlewającą istotę jego wstrząsnęło. Chciąłby malować, — malować chciał zawsze, bo w sztuce, o której rojenia pochłonęły mu całą młodość, widział jedynie swoje przeznaczenie i jedyny piedestał, który mógł go umieścić wysoko... Dziś przecież, tak jak od czterech lat zawsze i codzień, nie mógł wydobyć z siebie nic: żadnego pomysłu, żadnego ciepła, żadnej energii...
Po krótkim okresie najpierwszej młodości, w którym zdawało mu się, że tworzy, i raz nawet coś drobnego, lecz niejaką wartość już mającego utworzył, nastąpiła bezsilność ciągła i zupełna. Wiedział o tem, że po widnokręgach sztuki przelatują często meteory natchnień słabych i niedokrwistych, które, raz błysnąwszy, nie wracają już nigdy; że, w ambitnych szczególniej głowach, bywają miraże natchnień, a wytężona ku jednemu celowi praca sprowadza czasem jeden jakiś wysilony i odrodzić się niemogący owoc: ale nigdy ani na mgnienie oka, nie pomyślał, że te meteory, miraże, ułudy do niego ściągać się mogą. O niemotę swego geniuszu oskarżał świat zewnętrzny. Od zewnętrznego świata oczekiwał wszystkiego i zwalał nań wszystkie winy. Nie przychodził mu na myśl ani Tasso, wielką pieśń swoję snujący w celi więziennej, ani Milton, śpiewający o raju w wiekuistych ciemnościach ślepoty. Nie przychodziło mu na myśl, że w każdej fali powietrza, światła, woni, w każdym kamyku przydrożnym i każdej trawie polnej, w liniach każdego ludzkiego oblicza i westchnieniu każdej piersi ludzkiej, tkwi cząstka duszy świata, nięwidzialnemi nićmi połączona z duszą artysty i w ruch ją wprawić mogąca, jeżeli tylko naprawdę jest to dusza artysty. On był pewien — jak tego, iż żył i oddychał, pewien był — że mu trzeba gór, skał, mórz, puszcz, gorących szafirów niebieskich, nagich modeli, fantastycznych draperyi gwaru, gorączki, gonitwy — aby czuć, myśleć i tworzyć. Gdyby świat zewnętrzny oblał go jakiem wielkiem bogactwem i ugodził jakiemi piorunami wrażeń... Tu, niestety, niestety! nic nie czyniło na nim wrażenia żadnego... Chodząc po swej pracowni, oburącz, jak nieraz już bywało, pochwycił się za włosy... Był to gest gniewu czy rozpaczy, czy obu tych uczuć razem...
Przytem, spożyte przed chwilą śniadanie uczyniło go ociężałym. Ten kucharz — przed samem ożenieniem się jego do Osowiec przybyły — doskonale gotował. Matka jego poprzestawała dawniej na starych i trochę już niedołężnych sługach; ale dla młodych państwa wszystko w domu odnowiono i ulepszono. Z takiej kuchni, jaka tu była teraz, niewidzialnie sączył się w żyły ludzkie ociężający olejek sybarytyzmu. Po półgodzinnem łechtaniu podniebienia wybornemi sosami i słodyczami uczuwało się potrzebę wyciągnięcia ciała na elastycznej kuszetce, ponętnie ustawionej wśród palm i dracen.
Zbliżając się do szafki z książkami, Zygmunt spojrzał po swojej postaci: tyje, stanowczo tyje! Wina to braku wrażeń. Czemże, jeżeli nie opasłym wołem, stać się może człowiek wszelkich wrażeń pozbawiony?
Wpół leżąc na elastycznej kuszetce, przerzucał tomik poezyi Leopardi’ego, którego niezgłębiony smutek zgadzał się z dzisiejszem, od dość już dawna zresztą trwającem, jego usposobieniem. Wszystkie westchnienia, łzy, zwątpienia wielkiego pessymisty stosował do siebie. Czytając o nicości i rozpaczy powszechnego życia, myślał o swojem życiu. Nie spostrzegł, że drzwi pracowni otwierały się parę razy, a zza nich wyglądała i wnet znowu cofała się piękna kobieca główka, w misterne puchy złocistych włosów i różowe astry ubrana. Parę razy główka ta zajrzała i cofnęła się, aż nakoniec, równie cicho jak przedtem drzwi otwierając, do pracowni weszła Klotylda.
Trochę jeszcze zapłakane jej oczy nieśmiało i prawie pokornie utkwiły w twarzy męża, który od kart książeczki wzroku nie odrywał. Na jej młodziutkiej twarzy malowało się pytanie: „Podejść do niego, czy nie podejść? Przemówić, czy nie przemówić?“ Wahała się z tem, nie dlatego, aby czuła jeszcze gniew lub urazę... Wprawdzie nie obdarzył jej dzisiaj ani jednem serdecznem słowem, lub choćby spojrzeniem, i zdawał się nawet nie słyszeć tego, co ona do niego mówiła; wprawdzie obojętność ta, którą zresztą okazywał jej teraz prawie zawsze, rozgniewała ją i rozżaliła tak bardzo, że przez całe dwie godziny snuła w ciężko zmartwionej głowie mnóztwo dziecinnych zamiarów wyjazdu, rozstania się, nawet samobójstwa: ale żyć w nieporozumieniu z nim dłużej nad dwie godziny — przechodziło jej siły.
Z natury była łagodną i łatwo przebaczającą. Pragnęła teraz pogodzenia się i choć jednej godziny pogodnego przestawania z nim sam na sam. Gdyby tylko wzrok podniósł na nią, z okrzykiem radości rzuciłaby mu się na szyję. Ale on, nie spostrzegając, czy udając, że nie spostrzega, jej obecności, patrzył ciągle w książkę. Szafirowe jej oczy, blaskiem i głębią zdradzające temperament żywy i namiętny, były teraz bardzo strwożone i zmącone. Delikatne ramiona wzdłuż zgrabnej kibici opuściła i stała chwilę pośród pracowni, wahająca się, nieśmiała, aż na usta jej wybiegł figlarny uśmiech. Na palcach, cichutko, zbliżyła się do sztalug i, odchylając zawieszone na nich płótno, odsłoniła własny swój portret. Posiadać swój portret, ręką męża wykonany, było od dnia zaręczyn z Zygmuntem ciągłem jej marzeniem. Po roku bezczynnego życia w Osowcach Zygmunt malować go zaczął, lecz dotąd nie skończył, robotę około rozpoczętego dzieła z dnia na dzień odkładając. Przed tym niedokończonym, lecz już dość wyraźnym, wizerunkiem swoim, Klotylda złożyła naprzód dyg głęboki, a potem przemawiać do niego zaczęła:
— Dzień dobry pani! Dlaczego pani dziś taka smutna? Czy dlatego, że ktoś malować pani już nie chce? Ktoś jest bardzo niedobry. Wie on dobrze, że pani go kocha, kocha, kocha: a nie chce zapomnieć małego pani uniesienia i nadyma się, milczy, w książkę patrzy, kiedy pani przyszłaś i z całego serca pogodzić się już pragniesz... Biedna pani! Czy pani już nie kochają? O, nie! niech pani tak nie myśli, bo byłoby to zbyt bolesne... ktoś jest tylko trochę kapryśny, trochę znudzony, ale niestały nie jest... I za cóż miałby przestać panią kochać? Przecież nie zmieniłaś się wcale na gorsze... owszem, trochę wyładniałaś jeszcze, a co do serca, tego nie odebrałaś mu dotąd ani cząsteczki... ani kropelki... ani iskierki...
Łzy kręciły się w jej oczach, a w głosie drżał śmiech. W dziecinnem jej figlowaniu czuć było zaczynające rozdzierać się od zwątpienia serce kobiece; z ruchów jej, gestów, mimiki bił niewymowny wdzięk. Przed dwoma laty ten jej wdzięk wesoły i pełny gracyi wprawiał Zygmunta w zachwyt; pod jego-to wpływem, zarówno jak pod wrażeniem pięknej gry na fortepianie i śpiewu Klotyldy, rozpoczął on był małżeństwem uwieńczone staranie się o wypieszczoną i dość posażną jedynaczkę. Ale od tego czasu upłynęły dwa lata. Teraz uśmiechał się wprawdzie, ale raczej ze znudzenia i lekceważenia niżeli z przyjemności.
— Przeszkadzasz mi, Klociu, — przemówił.
Na dźwięk jego głosu frunęła ku niemu i z gracyą przed nim przyklękła.
— Przemówiłeś nakoniec! Widzisz, ja pierwsza, ja, kobieta, przyszłam, abym pogodzić się z tobą. Powinno być przeciwnie, ale mniejsza o to! Kiedy się kocha, nie zważa się na miłość własną. Popatrz na mnie długo, dobrze, serdecznie, jak teraz rzadko patrzysz, i podaj mi rękę...
Nietylko wziął jej rękę, ale dość czule ją pocałował.
— Więc nie jesteśmy już pogniewani? — zawołała z wybuchem radości.
— Ach, nie! tylko... przeszkadzasz mi trochę...
Znowu onieśmielona zaczęła:
— Zdawało mi się, że nic nie robisz, bo przecież przerzucanie tej książki, którą znasz dobrze, nie jest robotą...
— Wiele razy już ci mówiłem, że, choć żadną pozytywną robotą zajęty nie jestem, nie idzie za tem, abym nic nie robił. Myślę... marzę... Wszak to materyał do przyszłej pracy...
— To prawda — z powagą odpowiedziała, — wiem o tem dobrze» ale jestem tak żywą... Czy chcesz zostać zupełnie samotnym? w takim razie odejdę...
Może uległością jej ujęty, uprzejmie przemówił:
— Owszem, miło mi zawsze, gdy blizko mnie jesteś...
Twarz i nawet ręce jego osypała pocałunkami, ale wnet ze rwała się z miejsca.
— Dobrze. Mój Boże, jak to dobrze! Wezmę sobie książkę i cichutko, tam w kątku, sobie posiedzę... Kiedy już będziesz miał czas, razem może poczytamy, a po obiedzie na przechadzkę pójdziemy, znowu razem... la, la, la, la!
Piękny jej głos napełnił pracownię radosną, krótką gammą; z mozaikowej płyty stolika wzięła małą książkę i na palcach szła z nią ku kanapce, w przeciwległym rogu pokoju stojącej, gdy nagle usłyszała głos Zygmunta:
Tiens! tiens! Clothilde! pokaż mi tę książkę, którą trzymasz... co to?
— Trzeci tom Musset’a, — odpowiedziała trochę zdziwiona.
— Zkąd on się wziął tutaj? — biorąc książkę z rąk żony, badał dalej. — Jakim sposobem mogłem nie spostrzedz go na stole?...
Młoda kobieta chmurnie na męża popatrzyła. Twarz mu ożywiła się nagle, a oczy, przygasłe wprzódy, błyskały.
— Książkę tę — zaczęła zwolna — odwieziono tu przed kilku dniami z Korczyna... Wzięłam ją sama od posłańca i tu położyłam... Musiałeś jej pożyczać stryjence, pannie Teresie, czy...
Wyciągnął rękę po ozdobny tomik.
— Daj mi to, a sama do czytania weź co innego. Wszak ci to wszystko jedno...
— Zupełnie wszystko jedno, — odpowiedziała i, podjąwszy tomik Leopardi’ego, który Zygmunt na posadzkę był opuścił, usiadła z nim w przeciwległym kącie pokoju.
Wesołość jej, szczęście, jednem słowem męża obudzone, znikły bez śladu. Domyśliła się komu w Korczynie pożyczoną była ta książka...
Karty książki Zygmunt przerzucał teraz niecierpliwie, prawie gorączkowo, na nich i pomiędzy niemi czegoś szukając. Ta, której poezye te przesłał, pragnąc przez nie wspomnienia jej obudzić i uczucia wskrzesić, odesłała mu je, przy pierwszej zapewne sposobności, bez słowa odpowiedzi na list, który towarzyszył książce. Może jednak pomiędzy jej stronicami znajdzie jaką kartkę, albo na stronnicach jaki wiersz, wyraz, przez podkreślenie na znak porozumienia zamieniony. Szukał: nie znajdował nic; ale w zamian Justyna jak żywa stanęła mu przed wyobraźnią, i dreszcz uczutego wrażenia przebiegł po ciele.
Wtem, w przeciwległym rogu pokoju, głos kobiecy, dziwnie ostry i szyderski, przemówił:
— Czy słyszałeś o tem, Zygmuncie, że panna Orzelska wkrótce zapewne za mąż wyjdzie?
Prędkim ruchem twarz ku mówiącej zwrócił.
— Za kogo? — rzucił krótko.
— Za pana Różyca, — odpowiedziała.
Zygmunt wpółleżącą postawę na siedzącą zamienił.
Quelle idée! — zawołał. — Różyc nie ożeni się z nią nigdy.
— Owszem, — sucho i ostro twierdziła młoda kobieta. — Podobała mu się odrazu i coraz więcej się podoba. Elle a de la chance, cette... cette... cette... rien du tout! Pani Kirłowa, która ma wielki wpływ na kuzyna, pracuje nad skojarzeniem tego małżeństwa, i od pana Kirły słyszałam, że zdecydowanie się na nie pana Różyca jest tylko kwestyą czasu.
Z krzywym trochę uśmiechem, Zygmunt powtórzył:
Impossible! Co? ona, ten model za silną Dyanę, miałaby wyjść za tego młodego starca?...
Śmiejąc się, niedbale chodzić zaczął po pracowni, ale oczy miał chmurne i błyskające pod ściągającemi się brwiami. Klotylda wodziła za nim wzrokiem i, tym samym co wprzódy, suchym, ostrym, ironicznym, głosem mówiła, do nieskończoności mówiła, o nadzwyczaj nem, cudownem szczęściu, jakiem takie zamążpójście byłoby dla takiej panny Orzelskiej..! Bo czemże ona była? Córką opasłego, idyotycznego ojca, rezydentką, siedzącą na łasce krewnych, prostą, zupełnie prostą, dziewczyną, bez układu, wdzięku, dowcipu i jakiegokolwiek talentu. Gra nieźle, ale jak po francuzku mówić zacznie, to aż uszy bolą... Une fille sans naissance, sans distinction... une rien du tout... Niewiadomo nawet co Różyc zrobi, gdy się z nią ożeni, i jak ją w świecie będzie mógł pokazać... Chyba przedewszystkiem na pensyą jaką ją odda... Model na Dyanę! Zapewne, zdrową jest i silną, jakby była przebrani chłopką, ale ręce ma wiecznie opalone, jakby nigdy w życiu rękawiczek nie nosiła. Czy malarze wyobrażają Dyanę w postaci rezydentki z wielkiemi, opalonemi rękoma?
Pierś młodej kobiety szybko się podnosiła i opadała, gdy z drobnych jej ust sypały się te wszystkie złośliwe i obelżywe słowa. Roziskrzonemi oczyma nie przestawała ani na chwilę wodzić za mężem, który, przechadzając się ciągle, zdawał się nie widzieć jej, ani słyszeć. Pociągnął taśmę dzwonka i lokajowi, który zjawił się natychmiast, w zwykły sobie sposób, wydał krótki rozkaz:
— Konie zaprzęgać!
Lokaj zniknął za drzwiami. Klotylda porwała się z kanapki.
— Jedziesz? — z żalem zawołała.
Szyderstwo i złośliwość, które wrzały w niej przed chwilą, znikły bez śladu; czuła już tylko, że mąż odjedzie i cały jej plan dnia szczęśliwie z nim spędzonego pierzchnie.
— Muszę, — obojętnie odpowiedział Zygmunt.
— Dokąd? — zapytała znowu.
Ramionami objąć go próbowała; ale on, twarzą zwracając się ku oknu, po kilku sekundach milczenia odpowiedział:
— Do Korczyna.
Zbladła i znieruchomiała.
— Zygmusiu...
Głos jej był teraz cichy, zdławiony.
Que veux-tu, chère enfant?
— Ty tam nie pojedziesz, Zygmusiu...
Szybko zwrócił się ku niej i z głębokiem zdziwieniem zapytał:
— Dlaczego?
— Dlatego... — zaczęła, — dlatego...
I nie dokończyła; strwożyła się, czy też ogarnął ją wstyd.
— Dawno nie odwiedzałem stryja i mam do niego interes. Czy chciałabyś, abym zerwał stosunki ze stryjem?
— O nie, nie! — z wybuchem zawołała, — niech Bóg broni, abym wnosiła niezgodę do rodziny, w którą weszłam!
— Czegóż więc sobie życzysz?
Bladła i rumieniła się naprzemian. Nie mogła, nie chciała być zupełnie szczerą. Duma i skromność usta jej zamykały. Wreszcie z płaczem prawie wybuchnęła:
— Więc przynajmniej weź mnie z sobą!
— I to jest niepodobnem, — perswadował. — Wiesz dobrze o słabem zdrowiu i dziwactwach stryjenki... częstych wizyt składać jej nie wypada...
— To prawda — szepnęła, mnąc i rozdzierając w palcach cieniutką chusteczkę.
Najmniej baczne oko spostrzedz-by musiało, że bardzo cierpiała...
— Jaki ty masz do stryja interes, Zygmusiu? — zapytała jeszcze, a niespokojne jej oczy tonęły w twarzy męża z takiem natężeniom. jakby za cenę życia wyczytać z niej chciała prawdę.
Uśmiechnął się.
— Zmuszasz mnie do mówienia ci o rzeczach niezajmujących... Poradzić się chcę stryja co do zmian, jakie zaprowadzić należy przy zamienianiu gospodarstwa ekstensywnego na intensywne...
Znowu zamknął jej usta tak, że nic odpowiedzieć nie umiała. Po krótkiem więc wahaniu się zarzuciła mu tylko ręce na szyję i, lgnąc do niego całem lekkiem, zgrabnem ciałem, z błaganiem szeptała:
— Dziś tam nie jedź... o, mój jedyny... tylko dziś... proszę... proszę..
Zygmunt łagodnie uwolnił się z jej objęcia, pocałował ją w czoło, dłonią parę razy po włosach jej powiódł i, biorąc z taboretu kapelusz, wymówił:
— Do widzenia. Ne déraisonnes pas, ma mignonne! Za kilka godzin przecież powrócę!
Wyszedł z pracowni. Przed gankiem turkotały już koła powozu. Klotylda stała pośrodku pracowni z obwisłemi na suknię rękami, z przygryzioną wargą, bez kropli, zda się, krwi w twarzy, i po kilku dopiero minutach za głowę się pochwyciła.
— Do niej pojechał! — zawołała.
Z szybkością strzały przebiegła parę salonów i, wbiegając do pokoju matki męża, wybuchnęła płaczem.
Pani Andrzejowa siedziała na tym samym, co przed kilku godzinami, fotelu, ale nie nad robotą pochylona. Na kolanach jej leżała rozłożona książka, a u kolan, na nizkim stołeczku, siedziało kilkoletnie dziecko, dziewczynka w grubej spódniczce i perkalowej chustce na głowie. Jednem z zajęć, którym wdowa po Andrzeju Korczyńskim oddawała się od lat dwudziestu kilku, było uczenie dzieci wiejskich. W obszernym dworze i wsiach najbliższych pełno było dorosłych już teraz ludzi, którzy w dzieciństwie swojem codziennie przez czas jakiś wchodzili do jej pięknego pokoju i dłużej lub krócej u kolan jej przesiadywali. Zstępować ku nim, mieszać życia swojego z ich życiem, ani mogła, ani chciała. Przechodziło to jej siły, i oddawna już przekonała siebie, że obowiązkiem nie było. Ale te dzieci, czysto, na tę przynajmniej chwilę, ubrane, czasem ładne, często dobre, nie raziły wcale jej smaku i przyzwyczajeń; pracując zaś nad niemi, myślała, że spełnia zakon miłości bliźniego, nadewszystko zaś, że łączy się z Andrzejem w tem, co było jego najukochańszą ideą. Myśl o niewidzialnej łączni, którą przez tę pracę wytwarzała między nim a sobą, sprawiała jej przejmującą, jakąś mistyczną rozkosz. Oddawna nieobecny i niepowrotny mąż nie przestawał być dla niej natchnieniem i celem.
Kiedy drzwi otworzyły się ze stukiem i śliczna kobieta w bladoróżowej sukni, z nadaremnie tłumionym płaczem do pani Andrzejowej przypadła, dziewczynka cichutko wysunęła się z pokoju. Poraź pierwszy Klotylda powierzała matce męża swoje obawy i żale, ratunku i rady od niej wzywając, a w części za los swój ją odpowiedzialną czyniąc.
Tę odpowiedzialność pani Andrzejowa czuła i uznawała sama. Ona-to, na wezwanie Zygmunta, pośpieszyła w strony zamieszkiwane przez rodziców Klotyldy i wahających się nieco skłoniła do powierzenia jej synowi siedmnastoletniego, pięknego, utalentowanego dziecka. Urodzenie, stosunki rodzinne, posag, same nawet muzykalne zdolności, starannie rozwijane, które w przyszłości wzrastać jeszcze mogły, zapowiadały Klotyldzie przyszłość świetną. Miałaż-by ona teraz, z winy jej syna, być nieszczęśliwą? Wina jego ciężko spadała i na serce jej, i na sumienie. Wiedziała aż nadto dobrze, iż skargi młodej kobiety były słuszne; rozumiała wybornie, że cierpienie jej było dotkliwe i niezasłużone. Drżała na myśl: czem stać-by się musiało to dziecko zbytku i pieszczot, gdyby miłość jego dla męża, jedyna, na jaką zdobyć się mogło, nieodwzajemniona, zdeptana, zagasła...
Na swojem, i więcej niż na swojem, bo na syna swojego, sumieniu czuła odpowiedzialność, nietylko już za szczęście, ale i za duszę, tej niewinnej dotąd i kochającej istoty ludzkiej. W samej sobie nosząc wierność niezłomną, syna, poprostu, zrozumieć nie mogła. Przed dwoma laty przecież widziała go zakochanym w Klotyldzie. Jednak o wystygnięciu tego uczucia wiedziała z większą jeszcze pewnością, niż sama Klotylda. Przed dwoma miesiącami odprawiła jednę ze swych służących, którą Zygmunt nazywał modelem do Fryny, i w której towarzystwie parę razy spostrzegła go była w parku. A teraz te wycieczki do Korczyna? Kochał-że on naprawdę Justynę, a miłość dla Klotyldy byłażby w nim tylko omyłką zmysłów, czy wyobraźni? Ależ, gdyby ją kochał prawdziwie i silnie, byłby ją pojął za żonę! Ona małżeństwa tego nie chciała, sprzeciwiała się mu: to prawda; przymusu jednak na jego wolę, gdyby ją był stanowczo objawił, nie wywierałaby nigdy. Sam wahał się, namyślał, chciał i nie chciał, nakoniec odjechał, i zdawało się, że o wszystkiem, co go z Justyną wiązało, zapomniał. Teraz jednak... znowu... Co to wszystko znaczyło?
Czule, macierzyńsko obejmowała synową, głowę jej do piersi tuliła, i z łagodnym spokojem pocieszała ją wszystkiem, czem mogła; o jej obawach i cierpieniach poważnie z Zygmuntem pomówić przyrzekała, a na dnie duszy snuła rozpaczliwe myśli i pytania.
Kiedy młoda kobieta, której uczynione zwierzenia, a także pieszczoty i obietnice matki, ulgę przyniosły, blada i spłakana, ale już znowu uśmiechająca się do życia, wyszła do ogrodu, aby swe ulubione kwiaty obejrzeć, pani Andrzejewa powstała i poruszyła stojący na stole dzwonek.
— Dokąd pan Zygmunt pojechał? — zapytała zjawiającego się we drzwiach lokaja.
Miała jeszcze trochę nadziei, że, pojechał nie do Korczyna, a usłyszawszy odpowiedź, która jej tę nadzieję odebrała, po chwilowem milczeniu rzekła jeszcze:
Skoro powróci, powiedz-że, proszę, aby zaraz przyszedł do mnie.
Po odejściu służącego długo sama jedna stała pośrodku pokoju, z pękami splecionemi i opartemi o stół, zapełniony dziennikami i książkami. Na blade jej policzki wystąpiły plamy ognistych rumieńców. Tyle w samotności rozważała i myślała, że nawet namiętna miłość macierzyńska nie mogła jej wzroku utrzymać w bezwiednej ślepocie; to zaś, co niezupełnie jeszcze dokładnie, ale już spostrzegała, było grubą chmurą, zachodzącą na jej wszystkie pociechy i chluby.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.