<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

W ostatnich dniach lipca, kiedy część zboża jeszcze nie zdjęta stała na korczyńskich polach, Witold i Justyna postępowali drogą wiodącą z Bohatyrowicz do Korczyna. Szli prędko i rozmawiali żywo, tak żywo i z takiem zajęciem, że aż na policzki młodej panny wybiły się gorące rumieńce, a oczy jej, zazwyczaj trochę pochmurne, jaśniały radością. Nie zatrzymując się i nawet kroku nie zwalniając, wyciągnęła rękę do młodego krewnego.
— Dziękuję ci, Widziu, z całego serca dziękuję, — z niezwykłem sobie wylaniem mówiła. — Wszystko, co mi powiedziałeś, przejęło mię głęboko. Od niejakiego czasu te same myśli przechodziły mi przez głowę, tylko ich tak wyraźnie układać nie umiałam; bo, widzisz, nie jestem ani uczoną, ani pod żadnym względem wyjątkową... sama jednak nie wiem dlaczego, dostrzegłam już w życiu wiele rzeczy marnych i trochę ważnych...
Z wesołym uśmiechem, dodała:
— Nudziłam się okropnie i może z nudy wymyśliłam sobie to wszystko, o czem ty daleko lepiej i więcej wiesz ode mnie...
Spojrzał na nią z boku i filuternie.
— A teraz nie nudzisz się? — zapytał.
Przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie, od niejakiego czasu — nie! Chociaż, przyznani ci się, że jeszcze dobrze nie rozumiem...
Urwała.
— Czego jeszcze nie rozumiesz?
Po chwilowem wahaniu się odpowiedziała zcicha:
— Tego, co czuję, i tego, co myślę...
— Brak przygotowania — zauważył Witold; ale zaraz dodał wesoło: — wyjaśni się to zapewne, bo i, doprawdy, dlaczegożbyś nie miała pójść nową drogą?...
Zarumieniła się jeszcze ogniściej i z żywością szepnęła:
— Nie wiem... nie wiem... może to tylko złudzenie... lękam się...
— Czego? — ciekawie zapytał Witold.
Ale ona spłonioną twarz ku polu zwróciła i, może pod wpływem zakłopotania, jakie jej ta rozmowa sprawiała, mocno ściskała w dłoni sporą wiązkę, snadź tylko-co zerwanych, floksów, pośród pośród których tkwiła ogromna, czerwona georginia.
— Wcale nie wytworny bukiet, — patrząc na kwiaty, uśmiechnął się Witold. — Rzecz jednak godna uwagi, jak ci ludzie kochają się w kwiatach! Nawet ta prozaiczna Elżusia, na dwa tygodnie przed ślubem licząca sztuki bydła narzeczonego i myśląca o wekselach, które wyda jej ojciec, mnóztwo ich w ojcowskiej zagrodzie pielęgnuje...
Zwracając się ku towarzyszce, zapytał:
— Czy, doprawdy, będziesz na tem weselu?
— Naturalnie! — zawołała z żywością.
— Drużką Elżusi?
— Naturalnie.
— A tworząc dla ciebie parę, drużbantem będzie pan Kaźmirz Jaśmont, którego cyfry na cieniutkiej chusteczce wyhaftujesz, i tę chusteczkę ofiarujesz mu w zamian podanych ci przez niego bukietów mirtowych... Tak?... Umiesz to zapewne na pamięć, jak i wiele innych rzeczy, których ponauczałaś się w ostatnich czasach. Czy wiesz o tem, że wczoraj, kiedy panna Teresa, łzawiąc się z czułości, opowiadała ci radość swoję i mamy z przypuszczalnego twojego małżeństwa z panem Różycem, śmiejąc się odpowiedziałaś: „Bo to wy wiecie jedno, a ja drugie!“ Gdybym wtedy na ciebie nie patrzył, myslałbym, że to stara Starzyńska mówi! „Pro — ściejesz, Justysiu, widocznie prościejesz!...
Śmiał się głośno, wesoło, patrzył na Justynę bardzo przyjaźnie. Nagle zagadnął:
— Czy to prawda, co pani Eabianowa Bohatyrowiczowa, nie Giecołd, mówiła, że już nauczyłaś się żąć wcale dobrze?...
Justyna, uśmiechając się, pokazała mu obie ręce ze stwardniałemu trochę dłońmi i kilku szramami, pochodzącemi od ostrza sierpa.
— Przez cały prawie tydzień po kilka godzin dziennie żęłam... Praca to ciężka, mniej przecież ciężka niż...
— Niż co?...
Z błyskiem oczu dokończyła:
— Niż wieczne gryzienie siebie popielcową myślą: „Prochem jesteś!“ z dodatkiem: „Nim jeszcze w proch się rozsypałaś!“
— Bravo! Masz słuszność! Są na świecie ludzie, Którzy od takich myśli naprawdę z rozpaczy w proch rozsypać się mogą i ty widać do nich należysz.
Po chwili z powagą zapytał:
— Czy nie przechodzi to sił twoich?
Prostując kształtną i silną kibić, odpowiedziała:
— Czy wyglądam na istotę, co ma taką postać, jakbym się do aniołów myślałajuż dostać?
Oboje parsknęli głośnym śmiechem, który przez kilka sekund wtórował ogromnemu, ogłuszającemu ćwierkaniu świerszczy w przydrożnych trawach. Znajdowali się w tej chwili tuż za stodołą korczyńską, która, ze staremi już ścianami, lecz z murowanemi słupami i starannie utzymywanym dachem, zdrowo i silnie wyglądała.
— Trzeba wiedzieć — zaczął Witold, — że ojciec utrzymuje Korczyn w dziwnej całości i porządku. Pracuje też prawdziwie jak wół, tylko że wół takich kłopotów i niepokojów nigdy nie ma... Dobrze, że mu dziś trochę dopomódz mogłem, bo kiedyśmy się w okolicy spotkali, wracałem właśnie z pola, gdzie mię do robotników był posłał. Biedny, kochany ojciec!
W tej samej prawie chwili stanął jak wryty, i nagle, ze ściśniętemi brwiami, słuchać zaczął. Z drugiej strony stodoły, na folwarcznym dziedzińcu, rozlegał się głośny, gruby, rozgniewany krzyk Benedykta. Słów tego krzyku nie można było rozróżnić, ale czuć w nim było groźby i obelgi. Witold rękę podniósł do czoła:
— Jak mię to boli! Boże, jak mię to zawsze boli!...
Krokiem przyśpieszonym rzucił się dalej, zapominając zupełnie o towarzyszce.
Słońce zaszło już było przed kwadransem, i tylko nad zaniemeńskim borem pozostawiło szeroki pas jaskrawy, który, dachy i szczyty drzew korczyńskiego dworu oblewał, podobnem do pożogi, czerwonem światłem. Tam, gdzie dziedziniec folwarczny szeroko otwierał się na Niemen, pomiędzy jednym z czworaków a stajnią, na tle czerwonych zarzecznych obłoków, postać pana Benedykta rysowała się nakształt czarnej sylwetki, wysokiej, ciężkiej, wąsatej, której rysy znikały w oddaleniu, ale ramiona dokonywały gwałtownych gestów i długie wąsy szamotały się, spuszczone na piersi. Naprzeciw tej sylwetki stała druga, również na tle czerwonych obłoków czarna, ale znacznie niższa, z krępemi kształtami i głową, która, jeżąc się rozczochraną czupryną, lękliwie wtuliła się w ramiona. Pośrodku znajdowało się jakieś narzędzie rolnicze, zaprzężone we dwa konie, melancholijnie ku trawie dziedzińca łby pochylające. U drzwi czworaka i wrót stajni stały gromadki ludzi, w milczeniu i nieruchomości słuchające krzyków pana domu.
Witold, szybko przebywając dziedziniec, kierował się ku dwóm czarnym sylwetkom, przez narzędzie rolnicze i parę nieruchomych koni rozdzielonym. Od pośpiechu, z jakim szedł, trochę zdyszany, zapytał:
— Co to, ojcze?
Nie było już na nim ani śladu wesołości i szczęśliwego, młodzieńczego uniesienia, z jakiem przed chwilą rozmawiał z Justyną. Ale pan Benedykt na wyraz twarzy syna wcale nie zwrócił uwagi. Rozpaczliwym gestem wskazując mu stojącego o dwa kroki parobka, głośniej jeszcze niż przedtem wybuchnął:
— Skaranie boże! nieszczęście! zguba prawdziwa z osłami i łajdakami tymi! Żniwiarkę mi zepsuł! Kilka dni z nią po polu pojeździł, i już zepsuł! A czy ty wiesz, że ja dobrze musiałem sobie głowy nałamać, nim zdobyłem się na jej kupienie?... Ale co to was obchodzi, że komuś szkodę zrobicie? Czy wy macie serce, albo sumienie, osły, łajdaki, gałgany!...
— Mój ojcze... — spróbował przerwać Witold.
Ale Benedykt, jakby właśnie prośbę tę chciał udaremnić, więcej jeszcze głos podniósł.
— Czy ty myślisz — wciąż do parobka się zwracając, — że ja ci to daruję? Żniwiarkę do naprawy poślę, ale co za nią w mieście zapłacę, to ci z pensyi wytrącę...
Na te słowa chłop krępy, w siermiędze, po raz pierwszy kudłatą głowę z ramion wysunął i mrukliwie przemówił:
— Nie wytrącajcie, panoczku, bo z czegóż ja z dziećmi żyć będę?...
— Z głodu nie zdechniesz!... — krzyknął Benedykt. — Ordynaryą masz... dach nad głową masz... krowę nawet trzymać wam pozwalam... A gdybyś zresztą i ziemię miał gryźć, wytrącę... jak Boga kocham, wytrącę!... żebyś nauczył się, łajdaku, własność cudzą szanować!
— Mój ojcze! — głośniej niż przedtem przemówił znowu Witold i wyprostował się z nad żniwiarki, której zepsucie bacznie i prędko obejrzał. — Mój ojcze, ja się na tem znam trochę... W przeszłym roku, tam, gdzie lato spędziłem, żniwiarki psuły się często, a ja przypatrywałem się jak je naprawiano. Tę można będzie naprawić w domu, małym kosztem i prędko... ja sam się tem zajmę... Maksymowi nie trzeba będzie nic z pensyi wytrącać...
Zwrócił się do parobka, który, czapkę mnąc w ręku, z nogi na nogę przestępował, wzdychał i coś niewyraźnie mruczał.
— Słuchaj, Maksymie, czy ty rozumiesz jak ta żniwiarka zrobiona i jakim sposobem żąć może? Pewno nie rozumiesz, i dlatego ją zepsułeś, że nie rozumiesz... Otóż, popatrz i posłuchaj: ja ci to zaraz pokażę i wytłómaczę...
Łagodnie, powoli, dobierając wyrażeń dla chłopa zrozumiałych, z łatwością świadczącą o blizkiem obeznaniu się z ludem, Witold mówił przez dobry kwadrans i części składowe narzędzia i połączenia ich żywemi gestami pokazywał. Parobek, w postawie pokornej i ociężałej, słuchał, zrazu leniwie i tylko z przymusu, ale po kilku minutach pochylił się i, to na żniwiarkę, to znowu na mówiącego, spoglądać zaczął z ożywieniem i ciekawością. Kiwał przytem głową na znak zdziwienia lub zrozumienia, zcicha pomrukiwał, wskazywanych sobie części żniwiarki grubemi i węzłowatemi palcami dotykał.
— No, widzisz — prostując się, kończył student, — nic tu takiego mądrego niema, i tylko w obchodzeniu się z tą machiną trochę trzeba ostrożności i uwagi. Jutro obadwaj wstaniemy o świcie, machinę do kowala zawieziemy, a w jaką godzinę po wschodzie słońca będziesz już mógł w pole z nią wyjechać. Straty nie będzie żadnej ani nam, ani tobie...
Ostatnie słowa widocznem zadowoleniem okryły ciemną, gęsto obrosłą twarz chłopa. Schylił się i, z głośnem cmoknięciem, całując rękaw surduta Witolda, z uśmiechem i głośno przemówił:
— Dziękuję, paniczu! Daj, Boże, zdrowie!
Poczem lejce z ziemi podniósł i cmoknął na konie, które żniwiarkę ku stajni pociągnęły.
Benedykt od chwili wmieszania się syna w scenę pomiędzy nim a parobkiem zachodzącą stał nachmurzony i silnie wąsa w dół pociągał. Po oddaleniu się chłopa wzrok podniósł na syna.
— Dałeś mi lekcyą obchodzenia się z ludźmi. Teraz widać takie czasy przyszły, że jaja kury uczą. Dziwię się tylko że, od tylu lat nad książką ślęcząc, umiesz tak biegle i w sposób odpowiedni z chłopami rozmawiać...
— Jeżeli ci się to nie podoba, mój ojcze — żywo odrzucił Witold, — samemu sobie chciej winę przypisać. Kiedy dzieckiem pod twojem okiem rosłem, i kiedy następnie ze szkół do domu przyjeżdżałem, nie wzbraniałeś mi przestawania z wiejską ludnością..
Zwracając się ku domowi, Benedykt sarknął:
— Na siebie samego bicz kręciłem. Według idylli, która w twojej dziecinnej głowie powstała, sądzisz teraz ojca...
— Idylla! — popędliwie zawołał Witold. — Upewniam cię, mój ojcze, że patrzę na rzeczy bardzo trzeźwo, i że... na razie... szczytem moich marzeń jest to, aby ludzie nie obchodzili się z ludźmi jak z bezmyślnemi bydlętami... owszem, jak z kamieniami chyba, bo przecież są na świecie takie dziwaczne usposobienia, które i dla bydląt wyrozumiałość i litość mają...
Benedykt zaśmiał się z lekceważeniem.
— Kiedy już sam poturbujesz się dobrze nad gospodarstwem i interesami, będziesz wiedział jakie różnice zachodzą pomiędzy teoryą a praktyką, między rzeczywistością a sielanką.
Witold mu przerwał.
— Jeżeli kiedy, mój ojcze, przekonany będę, że teorye moje z praktyką w żaden sposób pogodzone być nie mogą, w łeb sobie strzelę, ale od teoryi nie odstąpię za nic...
Benedykt stanął jak wryty i popatrzył na syna takim wzrokiem, jakby go ujrzał nad brzegiem przepaści. Bo chwili przecież uśmiechnął się.
— Dziecko jesteś... Każdemu zdaje się za młodu, że, jeżeli gwiazdy z nieba nie zdejmie, w łeb sobie palnie, a potem jednak i, przy świetle śmierdzącej łojówki żyje...
— Albo — zaprzeczył Witold — za swoję gwiazdę i, aby smrodu łojówek nie czuć, łeb sobie roztrzaskać daje... Ty, mój ojcze, znasz zblizka takie przykłady...
— Nie znam, nie wiem, i nic wiedzieć nie chcę! — sarknął Benedykt.
— Stryj Andrzej... — drżącemi trochę usty zaczął Witold.
Ale Benedykt znowu jak wryty stanął.
— Cicho! — zawołał stłumionym szeptem.
Szybko i z trwogą rozejrzał się dokoła, lecz w pobliżu nie byłe nikogo.
Na usta Witolda wybiegł uśmiech bolesnej ironii.
— Nie lękaj się, ojcze, — zwolna wymówił, — nikt nie usłyszał, że ze czcią imię twojego brata wspomniałem!...
Ciemny rumieniec od siwiejących, gęstych włosów aż po kołnież koszuli okrył twarz Benedykta. Zmieszał się więcej jeszcze niż wtedy, kiedy Witold jego pokorną względem wierzyciela uniżoność zauważył. Złagodniał też, i w bramie ogrodzenia, które dziedziniec folwarczny z dworskim rozdzielało, mówić zaczął:
— Każdy za młodu ma swoje marzenia i teorye, którym później praktyka kurtę kroi. Łbem muru nie przebijesz, a ci ludzie, gdybyś i miodem ich smarował, będą zawsze leniwi i nieżyczliwi...
— Cóż dopiero kiedy się ich pieprzem karmi! — uśmiechnął się Witold.
— A kto ich tam do dyabła chce pieprzem karmić! — z odradzającem się rozjątrzeniem rzucił Benedykt.
— Naprzód — zaczął Witold — aż nadto nasypało się go im do garnków z przeszłości, a potem...
Stanął i, zwracając się twarzą ku folwarcznemu dziedzińcowi, na czworaki wskazał.
— Wszak nie myślisz pewnie, ojcze, że ludzkie energie i uczucia rozwijać się mogą w tych okopconych i przeludnionych izbach? Mówiłeś przed chwilą, mój ojcze, że dach nad głową mają i ordynaryą biorą... w dodatku trzydzieści rubli na rok, które zmniejszają się przy każdej szkodzie, uczynionej przez nieoświeconą i niezgrabną rękę... Istotnie, jest to byt, mogący wzniecać i rozwijać gorliwość, dbałość, życzliwość...
— A więc — wybuchając, przerwał Benedykt, — więc wynajdź sposoby na budowanie dla nich pałaców i żywienie ich pasztetami... bo ja i sam ani pałacu sobie nie wystawiłem, ani pasztetów nie jadam... Tak krawiec kraje, jak materyi staje. Kiedy sam z kredką w ręku zaczniesz kroić, przymierzać, łatać i koniec do końca tak ciągnąć, aby je związać, że ci czasem aż ciężkie poty na skórę wystąpią, wtedy przekonasz się, co to jest praktyka, i w ogólności, co to jest w naszych warunkach życie... oj, życie!
Roziskrzonemi oczyma spojrzał na syna.
— Chciałbym — trochę ciszej dokończył, — chciałbym bardzo, abyś, wracając po ukończeniu nauk, mnie już tutaj nie znalazł... abym już wtedy był tam, gdzie... to... tamto... sobie dawno poszedł... to... tamto... Andrzej! I mnie byłoby lepiej, i tobie...
— Mój ojcze! — przerażonym głosem chciał przerwać Witold.
Ale Benedykt przerwać sobie nie dał:
— Tak — kończył, — najpewniej byłoby lepiej... bo gdybyś miał do mnie przywiązanie...
— Wątpisz o niem, ojcze!...
— Wątpię. Ale ponieważ tego niema... niema... no, to gdyby stary grat ustąpił, mógłbyś samowładnie w Korczynie rządzić i, chłopów za pasterzy przebrawszy, razem z nimi położyć się nad strumykiem i w dudkę gwizdać...
Wymówiwszy te słowa, koniec wąsa do ust włożył i, z pochylonym karkiem, ciężko, prędko, szerokiemi krokami ku domowi poszedł. Witold w bramie ogrodzenia stał jak skamieniały; tak był wzruszony, że ramię mu drżało, gdy rękę do czoła podnosił.
Po kilku dopiero minutach, z cierpiącą i bledszą niż zwykle twarzą, młodzieniec wszedł do sali jadalnej, oświetlonej lampą, palącą się nad stołem, do wieczerzy nakrytym, i dokoła którego dość liczne grono osób już zasiadało. Z wyjątkiem Kirły, który od kilku godzin bawił w Korczynie i po wieczerzy miał odjechać, było to tylko towarzystwo domowe. Ale, co się nie często zdarzało, pani Emilia, dość zdrowa, w ładnym, letnim szlafroczku, przyszła dziś do stołu; obok niej umieściła się Teresa, z lewą ręką, w której czuła bóle reumatyczne, na białej chustce zawieszaną; u końca stołu Orzelski, błogo uśmiechniony, dla lepszego przyjrzenia się ustawionym na stole półmiskom srebrne swe włosy pod światło lampy wysuwał; przy nim, wyprostowana, z ładną żółtawą twarzyczką, siedziała Leonia; Kirło zaś, ze śnieżystym i wykrochmalonym przodem koszuli, z przymilonym uśmiechem na kościstej twarzy, z rąk pana domu wziąwszy kieliszek wódki, umieścił się naprzeciw Justyny z takim pośpiechem, jakby się lękał, aby go ktokolwiek w zajęciu tego punktu nie uprzedził.
Od niejakiego czasu Kirło okazywał Justynie uprzejmość, z nadskakiwaniem graniczącą, i ani ku niej dawniej swej żartobliwej i lekceważącej galanteryi, ani ku jej ojcu wesołych drwin nie zwracał. Teraz, naprzeciw niej siedząc, nietylko poruszenia, ale i spojrzenia jej śledzić się zdawał. Przytem, z serwetą na szyi zawiązaną i całą pierś mu okrywającą, zajadając ze smakiem kotlety, nieustanną prawie rozmową zajmować usiłował nie zbyt ożywione towarzystwo. Mówił o Różycu. W ogólności mówił o tym krewnym swojej żony tak często i z takiem zadowoleniem, że można go było posądzić o szczycenie się tem pokrewieństwem; zresztą, sam tego nie taił, że się niem szczycił. Tym razem przecież mówił o Różycu nietylko dla chwalenia się, ale i w innym jeszcze celu.
— Zaręczam państwu — mówił, — że gdyby mu żyłę przeciąć, popłynęłaby z niej krew tak błękitna... jak, naprzykład... jak, naprzykład, niemeńska woda w pogodę...
Teresa zachychotała.
— Ej doprawdy, pan zawsze żartuje! kto kiedy widział błękitną krew!...
— Tak się mówi, moja Tereniu, o dobrych starych rodach, — łagodnie wytłómaczyła p. Emilia.
Benedykt zamruczał.
— Doskonałe porównanie... bo czy tam krew ta błękitna, czy nie błękitna, ale, że wody w niej wiele, to pewna...
Witold, ze spuszczonemi powiekami dotąd siedzący i niedotykający wcale jedzenia, wzrok na ojca podniósł i w twarz jego, nad talerzem pochyloną, surową i pomarszczoną, długo popatrzył.
— Zawsze to jednak, panie dobrodzieju — ciągnął Kirło, — rzecz przyjemna... przyjemna... z takiego rodu pochodzić. Wprawdzie tytułu żadnego nie ma... ani książę, ani hrabia... ale takie szlachectwo, jak jego, równa się hrabiowstwu, a może i jakiemu kiepskiemu księztwu... a jaka parentela... fiu! fiu! Z najpiękniejszemi familiami... panie dobrodzieju mój... rodzona ciotka za księciem...
Spojrzał ku Justynie błyszczącemi oczkami, a spostrzegłszy, że potrzebowała soli, z pośpiechem i przymileniem posunął ku niej solniczkę. Potem, omletu z konfiturami z półmiska nabierając, mówił znowu: — Poczciwy ten Teofilek! Dwadzieścia dwa lata miał, kiedy mu ojciec umarł... matka żyje jeszcze i w Rzymie na dewocyi siedzi... bardzo zacna matrona... a on dwadzieścia dwa lata miał kiedy stracił ojca i w sukcesyi wziął fortunę malutką, maluteczką, ni mniej, ni więcej, tylko, panie dobrodzieju, coś tak około miliona rubli, około jednego, jednego sobie milionika rubli...
— O. Jezu! — jęknęła Teresa.
Orzelski językiem mlasnął.
— Caca fortunka... caca... Żeby to te... mieć... choć dziesiątą część tego!
— Aha! pewno! — podchwycił Kirło, — żeby to te... ha! dziesiątą część... ze sto tysiączków... Ale pan omleciku jeszcze nie brał... służę panu!
Ze słabym zaledwie odcieniem dawnej żartobliwości, podał ojcu Justyny półmisek.
— Teraz zaś — ciągnął, — w trzydziestym pierwszym roku życia, Teoś posiada już tylko 300,000, bo Wołłowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi, warta jeszcze pewnie 300,000. Przez ośm czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset tysięcy... malutkie sobie sześćset tysiączków, przez ośm czy dziewięć lat stracił... Ha? jak się to państwu podoba... zuch chłopak, co?
I zaśmiał się dobrodusznie, serdecznie, a tryumfującym wzrokiem po obecnych wodził. Kolosalność liczb wymienianych zachwycała i niejako w dumę wbijała posiadacza malutkiej Olszynki. Śmiech uspokoiwszy i z miną smakosza sącząc z kieliszka tanie francuzkie wino, które na korczyńskiem stole zjawiało się tylko przy gościach, opowiadał o sposobach, jakiemi owe sześćset tysięcy przez Teofilka stracone zostały. Powtarzał pogłoski i opowiadania, które krążyły po okolicy, od przybycia do niej Różyca i które mieszkańców tych stron, ciężkiem życiem mniej lub więcej steranych, w zdumienie wprawiały, Sodomę, Babilon i inne tym podobne miejsca nieprawości im przypominając. Łatwiej byłoby wyliczyć to, czego o Różycu nie mówiono, niż to, co mówiono, a co teraz Kirło, z werwą, okraszoną dowcipami i dwuznacznikami, ze szczególnem i widocznem lubowaniem się, powtarzał. Wille w okolicach Wiednia i Florencyi, apartamenta przy paryzkich bulwarach, gry w ruletę i sztosa, głośne przygody z najgłośniejszemi przedstawicielkami półświata, aż w dziennikach opisywane zakłady i pojedynki... Ile w tem wszystkiem mieściło się prawdy, a ile przesady — trudno zgadnąć: najpewniej przesady było nie mało, ale i prawdy wiele.
Siedzący przy stole korczyńskim niektóre z opowiadanych szczegółów już znali; innych słuchali z rozmaitemi wyrazami twarzy. Z wyjątkiem przecież Benedykta, który schylał się jeszcze nad talerzem, oraz Witolda, który, wciąż blady i smutny, powiek prawie nie podnosił, wszystkie spojrzenia zwracały się na Justynę. Kirło, spostrzegłszy, że Justyna ku karafce rękę wyciąga, z pośpieszną, lecz i pełną uszanowania, galanteryą, do szklanki jej wody nalał, poczem o wartości i piękności Wołłowszczyzny znów mówić zaczął:
— Pałacyk szyk! zaniedbany teraz, co prawda, ale gdyby go odrestaurować, urządzić... byłaby rezydencya pańska, rozkoszna...
Kirło końce palców swoich pocałował, a Orzelski, który niegdyś przez Wołłowszczyznę przejeżdżał i pałacyk widział, ustami pełnemi omletu cmoknął.
— Caca pałacyk... caca! — zawołał i palcem w powietrzu wykręcać zaczął.
— Wieżyczki, balkony, łamańce, wykrętasy... tylko że z drogi patrząc, zdaje się, iż zaraz to... runie!
— Nie runie. Pałacyk nie runie: wyrestauruje się, odświeży, urządzi, gdy tylko właściciel tego zechce... a zechce wtedy, gdy zrobi projekt ożenienia się. Ale co grunt, to, że Wołłowszczyzna posiada osiem folwarków ze śliczną glebą, a w tych folwarkach, jak u Pana Boga w spiżarni, wszystkiego pełno: lasy, stawy, ogrody, pachty, młyny, dwie gorzelnie; dawniej fabryka czegoś tam była i przynosiła dużo, a choć upadła, znów powstać może i dużo przynosić. Wszystko tam, co prawda, podupadłe i zrujnowało się, ale podniesionem i wyrestaurowanem być może, gdy tylko Teofilek zechce, a zechce najpewniej wtedy, kiedy się ożeni; żoneczka rozumna i energiczna do gospodarstwa go zachęci i pieszczotami, rozumkiem, taktem swawolnego ptaszka w gniazdku zatrzyma...
Tak mówił Kirło i w pół żartobliwie, wpół z rzetelną admiracyą, na Justynę patrzył. Filuternie i uniżenie przymilone jego rysy zdawały się do niej przemawiać: „Uwielbienia godna jesteś już przez to, żeś wzrok jego zwrócić na siebie potrafiła, a gdy to wielkie, cudowne szczęście, które ci prokuruję, posiędziesz, bądź na uniżonego sługę swojego łaskawą!“ I wszyscy zresztą, oprócz Benedykta i Witolda, na Justynę spoglądali; w spojrzeniach i uśmiechach pani Emilii, Teresy, nawet niedorosłej Leoni, którą opowiadania Kirły zaciekawiły i ożywiły, wyraźnie malowały się wykrzykniki: „Dziwne, nadspodziewane szczęście! cud prawdziwy nad biedną dziewczyną, przez Opatrzność okazany!“ Pani Emilia myśli te nawet słowami wyraziła.
— Prawdziwy zaszczyt sprawi pan Różyc kobiecie, którą za żonę wziąć zechce... taki ród, majątek...
— Ach, i takie serce! — przerwała jej Teresa.
— A pałacyk! ach, mamciu, pałacyk! to najmilsze ze wszystkiego! — wykrzyknęła, podskakując na krześle Leonia, która przed niewielu dniami tak gorąco a nadaremnie błagała ojca o posągi i nowe meble do korczyńskiego salonu.
Justyna przez cały ciąg wieczerzy milczała. Nie mogła jawnie odpierać, ani przyjmować spadających na nią spojrzeń, uśmiechów, półsłówek, bo nie były jawnie ku niej zwracane. Rzadko podnosiła oczy, lecz ile razy je podniosła, przebiegał w nich błysk obrazy. Wargi jej, jak dojrzałe wiśnie, pełne i purpurowe, przybierały chwilami wyraz dumny i wzgardliwy. Nie wiedzieć dlaczego to, co innym wydawało się pochlebnem i zaszczytnem, ją drażniło i obrażało. Wszyscy wprawdzie wiedzieli o tem, że najwybitniejszą cechą jej charakteru była duma. Ale właśnie dumna kobieta powinnaby świetnem zwycięztwem, nawpół już odniesionem, i otwierającą się przed nią perspektywą czuć się uszczęśliwioną...
Benedykt, który swoim zwyczajem jadł wiele i długo, a raz w rozmowę słowo rzuciwszy, więcej się już nie odzywał, rozumiał dobrze, iż wszystko, o czem przy stole mówiono, odnosiło się do Justyny. Kiedy poraz pierwszy usłyszał od żony pełne zdumienia i zachwycenia opowiadanie o prawdopodobnych względem Justyny zamiarach Różyca i o staraniach w celu urzeczywistnienia się ich przez Kirłową czynionych, zdziwił się także i ucieszył.
— Daj Boże! — wymówił, — daj Boże! Dla biednej dziewczyny świetna to partya i niespodziewana... istotnie niespodziewana!...
Ale później niewiele myślał o tem. Krewnej i wychowanicy swej dobrego zamążpójścia życząc, czynnie do tego pomagać czasu ani ochoty nie miał. Wprzód jeszcze nieraz przebiegała mu przez głowę myśl, że gdyby Justyna za mąż wychodziła, musiałby jej oddać oparte na Korczynie, a do niej należące, pięć tysięcy, coby mu nowych kłopotów przysporzyło. Teraz, przy tej wieczerzy, pomyślał, że jeśli wyjdzie za Różyca, to kłopotu mu tego oszczędzi, bo dziedzic Wołłowszczyzny natychmiast tej sumki posagowej potrzebować nie będzie. Więcej o tem nie myślał wcale; tylko, widać, opowiadanie Kirły, a szczególniej brzmiący w nich ton bałwochwalczej dla bogactwa i użycia chwalby, rozdrażniły go nieco; Kirło zresztą gniewał go zawsze. Podniósłszy więc twarz z nad talerza i wąsy otarłszy serwetą, jakby do wstawania od stołu, obie ręcę o stół opierając, przemówił:
— Wszystko to bardzo piękne, i ja panu Różycowi ubliżać nie chcę. Miody jest i poprawić się może, bo jak słyszałem i sam spostrzegłem, rozsądek i dobre serce ma... Ale, abym przeszłość jego pochwalał, to nie. Taką fortunę stracić na karty i metresy — rzecz niegodna. Tak tylko łajdaki robią...
— Benedykcie! — zcicha jęknęła pani Emilia.
— A tak, — nie zwracając oczu na żonę, energicznie potwierdził pan Benedykt. — Przytem, tak już nic a nic nie robić, jak ci panowie, to także, powiem prawdę, świństwo! Człowiek, który, na świecie jedząc chleb, nie pracuje, — czy tam w nim błękitna krew płynie, czy popielata, czy czerwona — jest darmozjadem i niczem więcej... Jeżeli zaś jeszcze i na marcepanach pasie się, a nawzajem dla świata, który mu marcepany daje, palcem nawet pokiwać nie chce, no, to już go mam za...
Wtem przypomniał coś sobie, pomiarkował się i trochę miększym głosem dokończył:
— Ale ja tego nie mówię do pana Różyca... nikomu ubliżać nie chcę... może on jest i najlepszym człowiekiem... tylko... te wielkie bogactwa, które takie frukta rodzą, te... te... to... tamto...
Chciał widocznie połknąć wyrazy, które wydzierały mu się z gardła, ale połknąć nie zdołał. Ręką machnął i dokończył:
— Te wielkie fortuny, niechby wszyscy dyabli wzięli!...
Krzesło ze stukiem odsunął i wstał od stołu. Obok niego, ciche jak westchnienia, rozlegały się jęki:
— Benedykcie! ja nie mogę... o, mój Boże... ja nie mogę wyrazów takich słuchać... ja... takich zdań... p takim człowieku... nie mogę... ja...
Pani Emilia usiłowała podnieść się z krzesła, ale nie mogła. W gardle ją dławić zaczęło, nogi chwiały się pod nią.
— A toż co? — ze zdziwieniem zapytał Benedykt, — co się stało?
Ale już Kirło z troskliwością i współczuciem przyskakiwał do pani domu, ramię jej podając, a z drugiej podtrzymywała ją Teresa. Tak we troje przeszli całą długość jadalnej sali, Benedykt zaś jak wryty wzrok za nimi powiódł.
— W imię Ojca i Syna... a cóż złego jej zrobiłem? Znowu zachoruje, czy co?
Ale w tej chwili giętkie dłonie ujęły obie jego ręce, i przylgnęły do nich gorące usta.
— Mój ojcze — zcicha wymówił Witold, — pocałuj mię... proszę!
Coś dziwnie radosnego i roztkliwionego mignęło w ponurych źrenicach Benedykta; jednak surowo brwi zmarszczył.
— Cóż? może za to, żem w twoję dudkę zagrał, o tym panku mówiąc, raczysz mi winy moje przebaczać?
Witold, w dłoniach swoich ręce jego trzymając, powtórzył:
— Pocałuj mię, mój ojcze...
Na bladawem, smutnie przed nim pochylonem czole syna złożył pocałunek szorstki, ale długi. Uśmiech, nie wesoły jednak, raczej gorzki, pod długim wąsem mu przebiegł.
— Gorącą masz głowę — zauważył.
Ale tej dwuznacznej uwagi Witold może nawet nie dosłyszał. Ze słowami, które ojciec jego u końca wieczerzy wymówił, i z pocałunkiem ojcowskim, wróciła mu cała żywość i wesołość. Pochwycił wpół Martę, która do kredensowej szafy kompot i resztę wina chowała, i kilka razy obrócił ją w kółko; potem, przy wtórze śmiechu, łajania i kaszlania starej panny, przyskoczył do stojącej u okna Justyny.
— Wiesz, Justynko, — pięścią jednej ręki o dłoń drugiej uderzając, mówił prędko i z błyskająceini oczyma: — ten Kirło to pasorzyt, pieczeniarz, błazen, czciciel złotego cielca, hippotaurus, mastodon, przedpotopowe zwierzę! Gdybym mógł, to-bym takich ludzi jedną ręką brał tak... za włosy, a drugą za gardło i — trraf! karki-bym im skręcał! Justyna parsknęła śmiechem.
— Zrób to naprzód z kurczęciem, — zawołała, — a wtedy uwierzę, iż mógłbyś zrobić z Kirłą!
— Jak ojca kocham! — srożył się jeszcze student. — Bo to, widzisz, zakała świata! Gdyby nie tacy jak on, świat-by już był daleko... daleko. — A nam o to przecież idzie... ty nie masz może podjęcia, jak nam o to idzie... — o idee... o ludzką godność, wolność... W ogień-bym za to wskoczył, rodzonego ojca mógłbym się wy...
Wstrzymał się, nie domówił, trochę ochłódł. Nagle w twarz kuzynki przenikliwie spojrzał.
— Czy ty, Justynko, za to dziurawe sito pójdziesz?
Zaśmiała się znowu.
— Masz taki sposób pytania, Widziu...
— Wiesz dobrze o kim mówię... No, za tego welinowego człowieka, jeżeli oświadczy się o ciebie, pójdziesz?
Wzruszyła ramionami.
— Mój drogi — zwolna odpowiedziała, — czyż-bym mogła odrzucać od siebie tak wielkie, niespodziewane, cudowne szczęście... taki zaszczyt i łaskę? Sam pomyśl, czyż-bym mogła?
Zdawało mu się, że w jej głosie dosłyszał tłumiony śmiech, ale twarz miała poważną, surową i niezwyczajnie błyszczące oczy.
— Uderzył się w czoło.
— At! — rzekł, — niczego z kobietami pewnym być nie można! Zdaje się, żeś rozsądna, a ty może i pstro masz w głowie, czy ja wiem? Na Buszmanki was wychowują, i wszystko na świecie gotowe jesteście zrobić, byleby was ładnie ufarbowano. Ale tymczasem, nim wielką panią zostaniesz, na wesele Elżusi pójdziesz... wiesz? Marynia tam także będzie; już ja to u pani Kirłowej uproszę, byle-by tylko pod opieką cioci Marty, którą także podejmuję się namówić...
W tej chwili drobne jakieś ręce ramię jego objęły i prawie dziecinny głos tuż przy nim zawołał:
— Widziu, i mnie weźcie na to wesele... już mnie o niem Zofia tyle nagadała... ona krewna pana młodego i zaproszona... tańczyć będą... i ja chcę potańczyć!
— Z największą ochotą! — zawołał Witold, — choć raz zobaczysz w Korczynie coś więcej nad dom i ogród!
— Nie żartuj, Widziu, — krzywiąc ładne, blade usta, skarżyła się dziewczynka: — mnie tak nudno... nudno ciągle u mamy w pokoju siedzieć, albo po tych alejach w ogrodzie chodzić...
— Patrzcie! — sarknął młody człowiek, — od ziemi ledwie odrosła, a już nudzi się! Czy nie zaczynasz już i na nerwy chorować, moja ty... przyszła Buszmanko!...
Dziewczynka skarżyła się dalej:
— A pewno! Głowa mię boli często! Wiesz, Widziu, wolę już być na pensyi, bo tam choć rozmaitości więcej... Całe moje szczęście, że dla cioci Marty pantofle wyszyłam.
Tu żółta jej twarzyczka, zdradzająca niedokrwistość, rozjaśniła się uśmiechem prawdziwie dziecinnej radości.
— Śliczne pantofle! — zawołała. — Jutro je cioci oddam! Toż dopiero będzie rada, rada!
Klasnęła w dłonie, podskoczyła, brata w pół objęła i znowu żałosnym głosem prosić zaczęła:
— Weź mnie, Widziu, na to wesele... potańczyć chce się... Zofia mówi, że tam wesoło będzie... taką ładną suknię już sobie przygotowuje!...
Witold zamyślił się.
— Mamy o pozwolenie poprosić trzeba...
— Poproś! — błagał podlotek..
— Czemuż sama nie chcesz?...
Dziewczynka ruchem przestrachu ręce splotła.
— Lękam się... nie mogę... jeszcze się zmartwi i zachoruje... Mama zawsze choruje, jak tylko co się jej nie podoba. Tobie łatwiej... ty rozumniejszy...
W godzinę potem Marta, z trzaskiem otwierając drzwi do swego pokoju, wpadła do niego i, zobaczywszy znajdującą się tam Justynę, wołać zaczęła:
— Awantury! Słowo honoru, arabskie awantury! Na wesele iść z nimi! Przymila się, obejmuje, całuje, prosi... Idź, ciotko z nami do Bohatyrowiczów na wesele... idź, idź! I śmiech i złość! Co ten chłopiec wymyślił sobie? Stare kości po weselach ciągać! Wieczny śmiech! a co ja na tem weselu robić będę? Na co ja tam potrzebna! Tfu! zgiń maro, przepadnij! A to przyczepski z tego Widzia!
Jak uragan od łóżka do szafy, to znów od szafy do łóżka biegała, i trudno było zgadnąć, czy rozgniewaną była, czy rozśmieszoną, bo śmiała się, łajała, rękami machała... Justyna, szyciem zajęta przy świetle lampy, u otwartego okna stojącej, przyjazny wzrok na starszą towarzyszkę podniosła.
— Bo też ciocia pójdzie z nami na to wesele, — rzekła z filuterną przekorą.
— Wieczny śmiech! — krzyknęła stara panna; — poco ja tam mam iść? naco? dlaczego?
— Naprzód dlatego, że ciocia Witoldowi niczego-by odmówić nie potrafiła, a potem dla tego, że są to przecież dawni znajomi cioci...
Jak słup stanęła pośrodku pokoju, czarne jej oczy zapłonęły zrazu jak żużle, a potem zmąciły się wielkiem zmieszaniem. Ciszej daleko niż wprzódy zamruczała:
— Dawni znajomi! to prawda... i dobrzy niegdyś znajomi!... Ale kiedy to było! i... krótko było! A teraz... poco? czy poto, ażeby ludzi straszyć? Jak upiór z tamtego świata przed oczami ich stanąć!... Dawni znajomi! Ale... czy poznaliby mię teraz? Czy ja-bym ich poznała?... Wieczny smutek...
Nagle, uciszona, przygarbiona trochę, naprzeciw Justyny po drugiej stronie stołu usiadła i, w twarz towarzyszki wlepiając spojrzenie rozgorzałe i razem dziwne, jakby wstydliwe, zagadnęła:
— Jakże to było? Zkąd się to wzięło? Czego dziś córka Fabiana tu przylatywała i gdzie biegałyście razem, jak podsmalone? Czy i Witold tam był? Wieczne dziwy! Czy myślicie przerobić się na chłopów? Było to tak: Tego dnia, dużo jeszcze przed zachodem słońca, gdy Justyna po parogodzinnem wtórowaniu na fortepianie ojcu, przyszła do tego pokoju i w nadchodzący wieczór jak w pustą jamę patrzyła, czem go zapełnić nie wiedząc, w otwierających się drzwiach, zasapana trochę od szybkiego biegu, w swojej odświętnej, bordowej sukni, stanęła Elżusia; stanęła, krępą figurkę wyprostowała, zadarty nosek podniosła i zagadała:
— Czy tu przyjmują, czy nie przyjmują? Jeżeli przyjmują, to dobry wieczór; a jeżeli nie przyjmują, to bywajcie zdrowi! Bardzo słusznie. Przyszłam panienkę na świeży miód zaprosić...
Siadając na krześle, podanem jej przez Justynę, trzepała dalej:
— Ten gamuła Julek sprzeczał się ze mną, że nie będę miała śmiałości iść do dworu, i z radą wystąpił, żebym koło oficyny szła i w kuchni spytała się: czy do panienki można?... Ale ja nie taka! Czy to ja pies, żeby koło kuchni chodzić? Bardzo słusznie. Poszłam sobie prostą drogą, przez ganek, do sieni, aż tu nie wiem gdzie iść... na prawo, czy na lewo? Na szczęście, do sieni weszła panna Marta, taka sroga; ale ona nie zlękła się jej wcale, bo i czegóż lękać-by się miała? Nie przyszła przecież kraść i nie jest psem, aby ją można było wypędzać! Bardzo słusznie! A gdyby i samego pana Korczyńskiego potkała, nie zlękłaby się również, choć on jest arystokrat. Ale on sobie, a ona sobie. U ojca rodzonego mieszka, cudzego chleba nie je i nikt na nią żadnego postrachu, ani pośmiewiska wywierać nie ma prawa. Jednego tylko Boga lęka się, po Bogu ojca, a więcej to już chyba takiego człowieka na świecie niema, którego-by ona lękać się mogła.
Ciekawie rozejrzała się po ścianach i sprzętach pokoju.
— Nic osobliwego — zauważyła — w naszej świetlicy może jeszcze i piękniej. Na dole to prawda, że pokoje piękne, ale nadmiar, chyba ot, że podłogi błyszczą się jak szkło, i to jest bardzo ładnie... ale dziw wielki, że u króla żonka piękna! Bardzo słusznie.
Prawdę powiedziawszy i pod sekretem, ojciec kazał jej iść do dworu i spróbować: czy też panna Justyna do chaty ich przyjść zechce? — „Idź, i niby to na miód zaproś!“ Bardzo słusznie. Kto spólnie z nami pracował, niech z nami i zabawi się; kto naszej gorzkości spróbował, niech i słodkości pokosztuje. Ale ona wie dobrze o co jej ojcu idzie. Zachychotała.
Ociec ambicyant taki, że już i przenieść nie może, aby w sąsiedztwie państwo bywali, a u niego nie. Powiedzieć... za nic tego przed nikim nie powie; ale już ja wiem, że jemu to smętliwie... A teraz i z tym procesem, co go z panem Korczyńskim zaprowadził, wielką alteracyą ma. Słyszę, w miasteczku mu powiedzieli, że adwokat apelacyą, czy co tam takiego, nie w czas podał i że wszystko przepadnie... Może ociec myśli, że przyjdzie z panem Korczyńskim pojednać się i orędowników u niego chce mieć. Bardzo słusznie.
Ale i na tem wszystkiem nie koniec. Elżusia zachychotała znowu, zarumieniła się, oczy na chwilę spuściła i wnet potem śmiało wypowiedziała:
— Najwięcej, że ociec żąda oświadczyć, że wielkiem dla nas wszystkich szczęściem to będzie, jeżeli panna Justyna i pan Witold na mojerm weselu będą.
Gdy już obie w drodze były, pomiędzy dworem i okolicą, Justynie powiedziała, że narzeczony ze swatem dziś do nich przyjechali. Swatem jest pan Starzyński, Janka ojczym. Justyna tedy narzeczonego jej pozna.
— Młodzieńki i mileńki bardzo, a taki pokorny, że zdaje się baranek...
Sposób, w jaki to mówiła, okazywał wyraźnie, że była narzeczonym zachwyconą. Jednak i o praktycznej stronie małżeństwa nie zapominała. Podobało się jej bardzo, że Franuś Jaśmont miał dobre konie i krów aż sześć, i spory kawał łąki. Gdyby to jeszcze ojciec mógł jej gotówką cały posag wypłacić! Ale gdzie tam! Połowę tylko wypłaci, a na połowę weksele wyda. Na ten proces z panem Korczyńskim wielkie koszta położył, i teraz dla rodzonego dziecka kurczyć się musi. Żeby te procesa licho wzięło!
Kiedy wchodziły do zagrody Fabiana, słońce rozścielało po jej trawach złoty kobierzec, a mnóztwem tajemniczych i ruchliwych świateł napełniało gaj śliwowy, w którym sterczało kilkanaście starych ulów, brzęczały pszczoły i na zabój śpiewały szczygły. Za śliwowym gajem, łankiem dojrzałego owsa i zagonami warzywa, u których kresu iskrzyły się krzaczaste floksy i czerwone georginie, dom, ku ogrodowi bokiem, a ku małemu podwórku gankiem zwrócony, stał pod srebrnemi topolami, które na jego strzechę i jedyny komin lać się zdawały nieustanny deszcz srebrnych kropli. Wszystko tu było tak prawie jak u Anzelma i Jana, jednak daleko ciaśniej i biedniej. Ule były starej konstrukcyi i niepomalowane, stodoła mniejsza i lasem chwastów dokoła obrosła, ściany domu od starości trochę wykrzywione, strzecha miejscami od porastającego ją mchu zielona, miejscami żółtą słomą połatana. Z drzew owocowych, oprócz śliwowego gaju, tu i owdzie pośród zagrody stało tylko kilka prawie zdziczałych grusz i jabłoni.
Ale z ławy, stojącej pod wykrzywionemi ścianami domu, z pod dwu otwartych okien o małych i mętnych szybach, na widok wchodzącego do zagrody gościa, bardzo poważnie podniosła się para ludzi i bardzo ceremonialnym krokiem naprzód dążyła. Mężczyzna do rydza ze sterczącemi wąsami i błyszczącemi oczyma podobny, jednę rękę opierał na kłębie, drugą, w której trzymał wytartą, czapkę, spuszczał u boku. Kobieta, cienka, mizerna, w krótkiej spódnicy, przedwiecznej, rozwiewającej się mantyli i kornecie czyli białym czepcu, z obfitem i sztywnem wygarnirowaniem, szła cała w takich uśmiechach i krygach, jakgdyby zaraz do dygającego menueta stanąć miała. Na ścieżce pomiędzy owsem i zagonami buraków wydeptanej Fabian głośny pocałunek złożył na ręce Justyny, a wnet potem, obie już ręce na kłębach opierając, zaczął:
— Bardzo jestem kontenty i najuniżeniej dziękuję, że otrzymać mogłem tę promocyą, której tak często sąsiedzi moje doświadczają. Bo choć oni troszkę i bogatsi ode mnie, ale ja również sam sobie pan jestem i, znacznym nie będąc, mogę być zacnym» Proszę pani dobrodziejki naprzód postąpić... z ukontentowaniem proszę!
Fabianowa zaś, usta sznurując, dygała i w wyciągającą się ku niej dłoń Justyny wsunęła rękę kościstą, do pomarańczowej prawie barwy ogorzałą, od spracowania twardą. Trochę była zakłopotana i bardzo zajęta tem, aby okazać się nietylko przystojną, ale i dworną, nad to, co ją otaczało, nieco wyższą. Za mężem powtarzała:
— Proszę... z ukontentowaniem proszę!
I, po zagonach buraków idąc, stopą w gruby trzewik obutą zrzucała suche gałązki ze ścieżki, którą szła Justyna.
— Śmiecie u nas, — tłómaczyła się, — zwyczajnie jak na małem gospodarstwie... pani do tego nie przywykła i ja niegdyś insze życie i uzwyczajenia miałam. Giecołdówna z domu jestem; ociec mój na takiej zagrodzie nie siedział, ale po dzierżawach chodził... później już, kiedy Pan Bóg nie pobłogosławił, pożary i mory na bydło nawiedziły, na ekonomię zszedł...
Westchnęła i chudy policzek na dłoni oparła.
— Jeszcze i teraz rodzonego mego brata syn, Józef Giecołd, dzierżawę trzyma... może pani słyszała?... od Korczyna niedaleko... A drugi Giecołd w biurze...
Ale przerwał jej mąż:
— A, u imości wiecznie tylko Giecołdy w pamięci zasadzone! Wczas już-by było znacznemu gościowi zarekomendować przyszłego naszego zięcia. Franuś! panie Franciszku! proszę tu do nas!
Pod ścianą domu z ławy powstali znowu dwaj ludzie, z których jeden co najmniej dziwnie wyglądał. Dość wysoki, od karku do stóp jednostajną grubość mający, w zielonym jak trawa surducie, a z czerwoną, dobroduszną, śmiejącą się twarzą, podobny był do równo okrzesanego krzaku z nasadzoną u wierzchu piwonią. Drugim był młodziutki, dwudziestoparoletni chłopak, nizki, szczupły, w czarnym surducie, z twarzą nieładną, ogorzałą, trochę głupkowatą i bardzo łagodną.
— Pan Starzyński ze Starzyn, mąż dawniejszej pani Jerzowej... A to Alżusi kawaler, Franciszek Jaśmont... — zarekomendował Fabian.
Elżusia, która dotąd w cichości szła za towarzystwem, zza ojca wyskoczyła i zagadała:
— Jezu! a toż to pan Starzyński! Bardzo słusznie! A ja myślałam, że to taki wielki krzak piwonii pod naszemi oknami zakwitnął!
Starzyński, powiódł wzrokiem po swoim surducie i zaśmiał się najgłębszym basem, a tak serdecznie, że aż mu tłuste policzki zatrzęsły się i łzy do małych oczu nadbiegły.
— A to mnie tak moja imość wystrychnęła! — śmiać się, nie przestając, mówił; — utkała sukno i kazała je na zielono pofarbować... Ja do niej: „Czy ty, babo, rozum na drodze straciła?“ A ona: Niech jegomość mnie podziękuje, bo zielony kolor najmilszy: nadzieję oznacza...“ Co robić, kiedy, choć stara, a romansowa! Wszystko równo! co człowiek wdzieje na siebie, to wdzieje... byle było co do gęby włożyć.
Elżusia do ucha Justynie szepnęła:
— Zdaje się dobry, a taki skąpiec, że niech Pan Bóg broni... od gęby sobie i dzieciom odejmuje, a pełną szufladę w komodzie ma asygnatek...
Jednak tusza i barwa twarzy Starzyńskiego nie zdawały się świadczyć, aby miał sobie bardzo od gęby odejmować.
Przed ławą, pod ścianą domu stojącą, na niedużym zydlu, stała spora misa z pięknym, złotawym, tylko co z plastrów wyciekłym miodem, a przy niej leżał wielki bochen razowego chleba i szeroki nóż w kościanej oprawie.
Pierwszą po przyjściu do domu czynnością Elżusi było zdjąć trzewiki. Boso teraz po trawie biegała, wydając narzeczonemu rozkazy.
— Panie Franciszku! proszę przynieść krzesło dla panny Justyny!
Chłopak w lot ku chacie się rzucił. Fabian kroił chleb, którego spód, tak jak u Anzelma, okrywały wyraźnie rysunki klonowych, czy lipowych, liści.
Przez parę minut panowało trochę kłopotliwe milczenie, przerywane tylko wykrzyknikami Elżusi, która narzeczonego posyłała to po osobną miseczkę dla Justyny, to po łyżkę; to mu rozkazywała przepędzać psa, na widok chleba zbliżającego się do zydla, musztrując go przy tem i niby wyśmiewając, że powoli chodzi, to że niezgrabnie przyniesione przedmioty umieszcza; a wszystko tak głośno, rezolutnie, białemi zębami w uśmiechach błyskając i imponująco zadarty nosek podnosząc. On zaś, milczący, pokorny, ze zmieszania niezgrabny, spełniał wszystkie jej rozkazy i komendy, a ilekroć na nią spojrzał, z podziwu czy zakochania, usta otwierał i na podobieństwo słupa nieruchomiał. Miodu jeszcze ani skosztował: tak go Elżusia ustawicznie pędzała i musztrowała. Zato wszyscy inni, po kolei nóż w kościanej oprawie brali, miód nim na chleb kładli, i kęs jego odgryzłszy, porcye na zydlu składali, powoli za skrzyżowanemi na piersi lub opuszczonemi na kolana rękami przeżuwając.
Fabianowa przewlekłym głosem opowiadała o pasiece, którą miał ojciec jej Giecołd, kiedy jeszcze po dzierżawach chodził.
— Dzień po nocy, a noc po dniu następuje — śpiewała, — tak i ja... z dostatków takich na to małe gospodarstwo przyszłam; jak robotna pszczoła, całe życie przepracowałam, i ot... czego dobiłam się!...
— Mruczydło z imości — sierdzisto przerwał Fabian; — ze wszelkiej rzeczy materyą do lamentów wyprowadzisz. Wadomo: im gorsze koła, tem więcej skrzypią!
Starzyński śmiał się znowu tak, aż mu łzy do oczu nabiegały, Fabian zaś nagle wzrok utkwił w ścieżce od bramy ogrodzenia przez ogród wiodącej, prostować się zaczął, z ławy wstał i rękę na kłębie oparł.
Od wielkiego zadowolenia, jakie uczuł, rumiane policzki mu zadrgały i poruszyła się kępka twardych wąsów.
— Wesoły nam dziś dzień nastał! — gromko zawołał. — Drugiego już znacznego gościa Bóg nam prowadzi!...
Drugim tym gościem był Witold, który od kilku minut, niepostrzeżony przez nikogo, za nizkiem ogrodzeniem stał, przypatrując się zdaleka gronu osób siedzących pod ścianą domu, aż, nieprzezwyciężoną widocznie ochotą zjęty, ku niemu dążyć zaczął. Czarny Mars biegł za nim. Podając rękę gospodarzowi zagrody, młody Korczyński przepraszał, że psa za sobą wiedzie. Ale Fabian, z uprzejmością niezmierną i szerokiemi zarówno jak nizkiemi ukłonami, wykrzykiwał:
— Nic to! Nic to! Z ukontentowaniem witamy... z ukontentowaniem, spólnie z pieskiem, witamy... A co to szkodzi! Kto pana kocha, ten i jego psa głaszcze. Pies dobry lepszy niżeli zły człowiek!
Łagodnego wyżła gładził po grzbiecie, a Fabianowa, z ławy powstawszy, w rozwiewającej się mantyli, najpiękniejsze ze swoich krygów przed nowym gościem wykonywała. Ale nic jej więcej uszczęśliwić nie mogło nad to, gdy Witold o zdrowie jej zapytał: najpierw upatrywała w tem okazane jej uszanowanie, a potem była to na młyn jej wyborna woda. Uśmiechając się więc z radości, żałośliwym jednak tonem mówić zaczęła:
— Skrzypię... ciągle skrzypię, ale to nic: skrzypiącego drzewa dłużej! My z panem dobrodziejem nie od dzisiaj znajomi... takim malutkim jeszcze przybiegał do nas, a i potem, z klas do mamy i papy przyjeżdżając, czasem nawiedzał... Pan dobrodziej wie od czego moje zdrowie na suche lasy poszło... Harowałam, wodę na górę ciągałam... ta krwawa woda najwięcej mnie zgubiła... przytem, nie do tego urodziłam się... uzwyczajenia z początku nie miałam... bo pan dobrodziej przypomina pewno sobie, że Giecołdówna jestem, tego Giecołda, co po dzierżawach chodził... Brata mego syn jeszcze i teraz dzierżawę trzyma, a drugi w biurze...
— Toż baba terkota! — mruknął Fabian i, mowę żonie przerywając, począł.gościa o żniwa Porczyńskie rozpytywać.
Starzyński, który także młodego Korczyńskiego znał od dzieciństwa, wmieszał się do rozmowy, prawiąc o gospodarstwie, urodzajach i różnych glebach tej okolicy i często rozmowę basowym, dobrodusznym, nieskończonym, zda się, śmiechem przerywając.
Elżusia tymczasem, nieco zdaleka, u węgła domu, narzeczonemu do ust po odrobinie miodu łyżką wkładała, a on, za każdym razem, czerwoną jej rękę z głośnem cmokaniem ust całował.
— Niech pan Franciszek tego cmokania zaprzestanie, a po ludzku ze mną pogada, — zakomenderowała.
Jak machina posłuszny, całowania zaprzestał, a w zamian szeptać z sobą poczęli, lub raczej ona szeptała, on zaś, z pokornym wzrokiem, wszystkiemu, co mówiła, potakiwał.
Wtem, u ogrodzenia z desek, rozdzielającego zagrody Anzelma i Fabiana, coś zaszeleściło. Była to Antolka, która ze szczytu ogrodzenia zsunęła się na ziemię, wywdzięczając się tym sposobem sąsiadce, tą samą drogą nieraz do niej w odwiedziny przybywającej: tylko że gdy tamta spadała jak pulchna kluska, ta, wysmukła i lekka, zlatywała jak piórko. Była w codziennym stroju, bo i dzień był powszedni, a tylko u Fabianowstwa z powodu odwiedzin narzeczonego stał się świątecznym.
Spostrzegłszy Justynę, obie ręce podniosła do głowy:
— Oj, Bożeż mój, Boże! — zawołała, — toż Jankowi zgryzota będzie, że dziś go w domu niema! Po siano na łąkę pojechał... aż o dwie mile...
Naiwny ten wykrzyk dziewczęcia purpurą okrył twarz Justyny, której właśnie Fabianowa opowiadała o najlepszych sposobach moczenia i suszenia lnu i, o lnie mówiąc, zupełnie o Giecołdach zapomniała. Witold nachylił się do ucha kuzynki.
— Czegoś się tak zarumieniła? — szepnął z filuterną przekorą.
Antolka, widokiem wielu naraz osób onieśmielona, zbliżała się powoli. O, ta nie potrafiłaby pewno rozkazywać narzeczonemu i do musztry go układać! Lękliwa była, łagodna i dziwnie delikatna w kształtach i ruchach. Ale też i ten młody mężczyzna, którego dymkowy surdut najpiękniejszą kanarkową barwą w tej chwili błysnął w bramie zagrody, pewno nikomu nad sobą przewodzić-by nie pozwolił. On także jeździł po siano na łąkę, którą o dwie mile ztąd wspólnie z kilku sąsiadami dzierżawił, ale, przed godziną już powróciwszy, kanarkowy surdut przywdział, i tam, gdzie go serce ciągnęło, pośpieszył. Może z drogi zobaczył ukochaną, przez płot do sąsiadów wskakującą. Z podniesionym do góry wąsem i śpiczastą bródką, w wysokich butach i zgrabnej czapeczce, szedł śmiało i szerokiemi krokami, a gdy już doszedł do śliwowego gaju, za drzewo się ukrył i po całej zagrodzie rozległ się głośny, do złudzenia wiernie z natury naśladowany, śpiew słowika.
— Jezu! — krzyknęła Antolka.
Po raz to pierwszy pewno na świecie słowicze trele młodą dziewczynę tak przestraszyły. Nie spostrzegła nadchodzącego Michała, i zlękła się teraz bardzo, bo wyglądało to tak, jakby zmówili się tu przyjść jednocześnie...
— Ciach, ciach, ciach... la... la... la... la... — w śliwowym gaju wyśpiewywał słowik.
Starzyński brał się za boki od śmiechu. Fabianowa chychotała, Elżusia śmiała się na całe gardło, a narzeczony wiernie jej wtórował. Nakoniec elegant wynurzył się z gaju, a zmieszana Antolka, rezonem nadrabiając, zawołała:
— Pan Michał niewiadomo co dokazuje, a lepiej powiedziałby: czy Janek prędko przyjedzie?
Odpowiedział, że Janek dziś na łące nocować będzie, bo wszystkiego siana jeszcze nie zebrał.
Witold znowu figlarnie na ucho kuzynce szepnął:
— Czegoś tak posmutniała, Justynko?
Wesoło przed chwilą rozmawiała z dziewczętami, ale odpowiedź Michała mowę jej przecięła. Spłonęła znowu i parę minut na sapieżankę, z drugiej strony ogrodzenia szeroko gałęzie rozkładającą, z zamyśleniem popatrzyła. Fabian sąsiada o Adasia zapytywał, który także z odległej, wydzierżawionej łąki siano zbierał, a według wieści Michała, tak jak i Jan, wrócić miał ledwie nazajutrz. On, Michał, najprędzej swoje skosił. Zmachał się tak, że mu i teraz jeszcze w krzyżu trzeszczy. Ale cóż robić? Komu pilno, temu pilno! Przy ostatnich słowach na Antolkę spojrzał i z fantazyą poprawił u szyi błękitną chustkę, w którą, pomimo trzeszczenia krzyża, ustroić się nie zapomniał.
Dokoła zydla z misą, która, zamiast miodu, napełniła się teraz muchami, siedzący i stojący toczyli rozmowę gwarną, a z niej najgłośniej wybijały się narzekania na brak łąk i pastwisk. Mała to rzecz, o dwie mile po siano, i to, gdybyż na swoję, ale na wynajętą łąkę jeździć! Już i koniczynę sieją i pola z zielsk wszelkich ogałacają, a zawsze srogi niedostatek cierpią. Zresztą, nie ta jedna bieda ich gniecie. Fabiana twarz zmarkotniała i okryła się mnóztwem zmarszczek. Powoli tracił butę i ze zgryźliwością markotnie wynurzać się zaczynał:
— Języka w czarce nie moczyłem i much po drogach nie ścigałem, a co z tego! Tyle tylko, żem duszę w ciele utrzymać zdołał, a chaty nawet nowej zbudować nie mam za co...
Ręką ku zagrodzie Anzelma wskazał.
— Tym dobrze! Więcej niż dwadzieścia morgów gruntu mają, i we troje żyją... a u mnie i dwudziestu morgów niema, a dzieci pięcioro. Co ja z synami zrobię, jak wszyscy wyrosną, a żenić się zechcą? Dawniej w obowiązki szli i podczas dorabiali się czego; teraz i to trudno. Dzierżawkę, żeby i miał który za co wziąć, także trudno, bo na wielkie nie wystarczy, a małych naokolutko tak jak prawie niema. Jednem słowem, ani tędy, ani siędy... Ani ty, człowiecze, na prawo nie pójdziesz, ani na lewo... nijakiej drogi i nijakiego przyrobku niema. Choć zgiń, człowiecze, choć na śmierć zapracuj się, a poprawy losu swojego nie otrzymasz.
— I ziemi przykupić, — odezwał się Starzyński, — żeby kto nawet, siły do kupy wziąwszy, na pieniądze i wzmógł się, dla inszej przyczyny nie można...
— A nie można, — potwierdził Fabian, — ni w czem rozszerzenia i ni w czem postępowania dla nas niema; zewsząd otoczyła nas rola bogaczów, a my ledwie ścieżeczką wązką przecisnąć się możemy...
W elegijny ton popadł i na wzór żony, która już oddawna, z twarzą na rękę opuszczoną, kołysała się to w tył, to naprzód, policzek na dłoń opuścił. Gorzki uśmiech przebiegł mu pod szczotkowatemi wąsami.
— O jednego syna to już i nie mam po co głowy suszyć... W sołdaty za trzy miesiące pójdzie, a choć za pięć lat i powróci, to ja tymczasem bez niego chyba przedtem do mogiły ścieknę. Najstarszy, pracowity, posłuszny, choć, do mnie przyrodziwszy się, gniewliwy. Drugiego mnie Pan Bóg bałwana dał, co tylko po Niemnie orać i kosić umie, a tamte dwa to jeszcze niedostałe trawy... ledwie do pasienia koni lub bronowania zdatne...
Tak wyskarżywszy się, uczuł wracającą mu dumę i zuchwałość. Głowę podniósł, chwilowego rozczulenia się zawstydził.
— At! — wykrzyknął, — szczęśliwe powodzenie robi szkodliwe ubezpieczenie. Może Pan Bóg dla tego nas grzesznych ludzi doświadcza i w gardło nieprzyjacielskie oddaje, abyśmy się na tym świecie nie fundowali, ale ojczyzny wiecznej szukali...
— Cierpliwość w niebo wwodzi, — wtrącił Starzyński.
— Bóg mnie ubij na ciele i na duszy, jeżeli nie to samo zawsze myślę! — wykrzyknął Fabian; — tylko jak podczas nieścierpliwe bole zdejmą, to człowiekowi trzy po trzy naplecie się w gębie...
— Kogo Pan Bóg stworzył tego nie umorzył, i koniec i kwita! — wąsa w górę podnosząc, zakończył Michał, który bardzo poważny brał udział w rozmowie, toczącej się dokoła zydla, a do Antolki, wobec tylu osób, nie zbliżył się ani razu, to zapewne na względzie mając, aby dziewczyna na ludzkie języki nie padła.
Starzyński z basowym śmiechem zauważył, że Fabian Panu Bogu za starszych synów dziękować powinien. Z młodszych to nie wiadomo jeszcze co będzie, ale starsi obadwaj poczciwi i dobrze prowadzący się kawalerowie, Choć on w tej okolicy nie mieszka, ale wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi. Widocznem było, że Fabian pochwałami, synom jego oddawanemi, czuł się uradowanym, ale obojętność i nawet niezadowolenie udawał. Głową lekceważąco potrząsł, ręką machnął:
— At! osobliwa pociecha! Jeden kiep, drugi dureń, a obadwa błazny!
Wkrótce potem odchodzących gości, z szerokiemi ukłonami i długiemi przemówieniami, na wesele córki zapraszał. Kiedy kłaniał się powielekroć i nizko, a wnet potem prostował się i dłonie na kłębach opierał, mówił o swojej ubogiej chacie i wnet dodawał, że mu o jej ubóstwo bynajmniej! bo sam sobie jest panem i, znacznym nie będąc, może być zacnym; kiedy z przymileniem i prawne uniżonością patrzył w twarz młodego Korczyńskiego, a przy wzmiance o procesie jego z ojcem, którą nieuważnie uczynił był Michał, wąsa najeżył i czoło groźnie zmarszczył, — widać w nim było naturę pełną cech z sobą sprzecznych, któremi były: głębokie dla wyższego w świecie stanowiska poważanie i butna z własnej niezależności durna, popędliwa gniewliwość i przebiegła filuterya, skołatanie troskami i trudami ubogiego życia, a w facecyach, przysłowiach, powieściach wytryskująca jowialność.
— Łazarz mizerny — prawił — o bogaczowych pokojach wyśpiewywał: „Stołów, stołków obficie, i na ścianach obicie!“ W mojej chacie takoż pięknych pokojów niema, ani „złotnych“ materyi na ścianach, ale mnie o to bynajmniej! I przed takimi znacznymi gośćmi nie powstydzę się swego ubóstwa, jeżeli przyjdą dziewczynie mojej w dzień jej ślubu szczęścia życzyć, a za wielką promocyą i osobliwą łaskę będę to sobie miał. Bo to każdy ptak podług swego nosa śpiewa, a w małym garnku barszcz tak samo w górę kipi, jak i w wielkim...
Fabianowa zaś menueta tańczyła na trawach ogrodu, krygując się i dygając, przyczem o Giecołdach nie zapominała.
— Józika Giecołda żonka swanią na Elżusinem weselu będzie, pan Starzyński swatem, a panna Justyna pierwszą drużką, do pary z panem Kaźmirzem Jaśmontem, którego Franuś na pierwszego drużbanta zaprosił...
W chude ręce klasnęła i z ukontentowania jakieś niby menuetowe entrechat wykonała.
— Widać już Pan Bóg mojej Alżusi takie szczęście dał, że taką chwalebną asystę będzie miała!...
A Elżusia, floksy dla Justyny zrywając, narzeczonemu rozkazywała, aby najpiękniejszą georginią zerwał.
— Nie ta! — wołała, — tamta, wielka taka, czerwona... czy pan Franciszek ślepy, kiedy nie widzi, na co ja palcem pokazuję? Ej! pan Franciszek widać do zrywania kwiatów zdatny jak wół do karety!
— Ale za to może w kochaniu zgrabniejszym się okaże! — jak grzmot potoczył się śmiech Starzyńskiego.
Kiedy Justyna i Witold, pod blednącem wieczornem niebem, przy wielkim krzyku koników polnych, przerzynanym ostremi głosami chruścieli i melodyjnem wołaniem przepiórek, do domu wracali, młodzieniec, ze zwykłą sobie zapalnością, zajęty losami, charakterami i obyczajami ludzi, których przed chwilą opuścił, poraz pierwszy mówił do młodej krewnej o myślach i celach, którym własną przyszłość poświęcić przyrzekał.
Przed kilku miesiącami Justyna nie zrozumiałaby go może, albo obojętnie słuchała o tych rzeczach, jako o zbyt dla niej odległych i niedostępnych, aby po nie sercem, czy współudziałem, sięgnąć mogła. Teraz idee z szerokiego świata, z dobrych serc i umysłowych trudów ludzkich, z powszechnego oddechu ludzkości ku niej przylatujące, o pierś jej biły rozpalonemi skrzydły, a świetlistemi pasami przerzynały umysł. Wydało się jej, że to, co w drodze pomiędzy zagrodą Fabiana a korczyńskim dworem mówił jej Witold, niewidzialną nicią łączy się z godziną, którą spędziła na Mogile. Oderwane dotąd jej spostrzeżenia i wrażenia wiązać się zaczynały w całokształt myśli i uczuć, nad któremi zastanawiała się długo, gdy, opowiedziawszy już Marcie wszystko, o czem ta wiedzieć chciała, i lampę zagasiwszy, samotna i cicha stała w otwartem oknie, patrząc na wieczór gwiaździsty, a uchem ciekawem, może tęsknem, chwytając ostatnie szmery otaczającego Korczyn życia natury i ludzi.
Nazajutrz, przed południem, przed wpół uchylone drzwi pokoju Marty i Justyny, zajrzała utrefiona główka Lenni.
— Czy ciocia tu jest? — zawdzięczał głosik śmiechem nabrzmiały.
— Jestem, kotko, jestem! — odpowiedział z pokoju głos gruby, lecz także uradowany.
— A co chcesz, robaczku? Może kotlecika, albo pierożków z czernicami. Gotowe już... doskonałe...
Dziewczynka weszła w draperyach i falbankach sukni, wyprostowana, uroczysta, z tysiącami uśmieszków na twarzyczce ładnej, roztropnej, niedokrwistej. W rękach niosła dwa kawałki kanwy, włóczkowemi różami i floresami okryte.
— Pantofle własnej roboty kochanej cioci ofiaruję i proszę je przyjąć tak... tak, jak ja...
Miała widać coś bardzo długiego i pięknego wypowiedzieć, ale, widząc twarz Marty tak drgającą, jakby ją w mnóztwo miejsc naraz komary kąsały, nie dokończyła, tylko z podskokiem na szyję starej panny szczupłe ramiona zarzuciła i w tej chwili już małą, ciemną, pomarszczoną, drgającą twarz pocałunkami okrywała.
Rzecz była drobna, a jednak Marta śmiała się i razem płakała, dziewczynkę nad ziemię unosząc, do piersi ją przyciskając i w nieskończoność szepcąc, wykrzykując i wykaszlując:
— Kotko, ty moja... robaczku... słowiczku... rybko!
Przyglądała się potem pantoflom, wychwalała je, do wielkiej swej nogi przymierzała, z uszczęśliwieniem, które dziwne w niej sprowadzało zmiany, czyniąc ją jakby młodszą, lżejszą, cichszą. Nakoniec Leoni znowu pierożki z czarnemi jagodami ofiarowywała. Ale dziewczynka, z lekkością metalowej turkawki, na jednej nodze okręcała się dokoła pokoju, przyczem klaskała w dłonie, wołała i wyśpiewywała:
— Mama już wstała i kakao pije... Widzio poszedł już prosić, aby mnie pozwoliła na wesele pójść z nim, z ciocią i Justynką... poszedł... poszedł... poszedł prosić!
Wtem ze stukiem otworzyły się drzwi, i ukazała się w nich młoda, wystrojona panna służąca, wołając:
— Pani zachorowała i panny Marty do siebie prosi!
Marta piorunem ze schodów zbiegła; za nią, przelękła, zasmucona, znów sztywna, schodziła na dół Leonia. Przez sień, szerokiemi kroki przechodził Benedykt, wąsa rozpaczliwie w dół ciągnął i spotykanych śpiesznie zapytywał:
— Co się stało? Znowu zachorowała? Czy po doktora posłać nie trzeba?
W progu salonu rozminął się z synem, który pośrodku sieni Leonię za rękę pochwycił.
— Buszmankę z ciebie zrobią, jak ojca kocham, Buszmankę! — ze wzburzeniem zawołał i w głąb domu pobiegł.
W sypialni pani Emilii działy się straszne rzeczy, których przyczyną najważniejszą, ale nie jedyną, była dzisiejsza rozmowa matki z synem. Już wczoraj, przy owem wystąpieniu Benedykta po wieczerzy, położyła się do łóżka z biciem serca i duszeniem w gardle. W nocy nagabywały ją zlekka żołądkowe kurcze, które uspokajała lekarstwami i słuchaniem, prawie do wschodu słońca, głośnego czytania Teresy. Kiedy wszyscy w domu i dokoła domu pogrążali się już w ruch i zachody pracowitego dnia letniego, ona dopiero usnęła. Na krótki czas przed południem, zdrowsza nieco, chociaż od smutnych na rozpoczynający się dzień przewidywań nie zupełnie wolna, w śnieżnych puchach peniuaru ułożyła się na ponsowym szezlągu, po jednej stronie mając filiżankę wzmacniającego kakao, a po drugiej książkę, którą wczoraj czytać rozpoczęła, i niedawno też rozpoczętą włóczkową robotę. Tuż przy niej, z ręką na chustce zawieszoną, Teresa piła kawę, bo kakao jej nie służyło; z opowiadaniem o śnie dzisiejszym łączyła przewidywanie bólu zębów, przeciw któremu już użyła lekarstwa jednego, a drugie właśnie przygotowywała, gdy przez wpółotwarte drzwi buduaru zajrzał Witold i o pozwolenie wejścia zapytał.
Pani Emilia nietylko synowi wejść pozwoliła, ale gdy w rękę ją całował, kilka razy w czoło go pocałowała i, łagodnym ruchem pociągnąwszy ku poblizkiemu krzesłu, o złej dzisiejszej nocy i w ogóle o swojem sfatygowaniu i zdenerwowaniu powoli, z uśmiechem cierpliwym i smutnym, opowiadać mu zaczęła. Trwało to dobry kwadrans, po którym Witold prośbę, z którą tu przyszedł, wypowiedział. Pani Emilia najzupełniej zrazu nie zrozumiała o co synowi chodziło, i była pewna, że słowa jego źle usłyszała.
— Gdzie? czyje wesele? Dokąd Leonia ma jechać? — zcicha — i łagodnie zapytywała. — Przepraszam cię, Widziu, ale tak jestem osłabiona... z osłabienia mam szum w uszach...
Kiedy nakoniec dokładnie słowa syna wyrozumiała, osłupiała zrazu od zdziwienia, a potem żądaniu jego oparła się stanowczo. Stanowczość ta była cicha, łagodna, ale niezłomna. Rzecz cała, zresztą, wydawała się tak niesłychaną, że nie uważała nawet za potrzebne przyczyn oporu swego wypowiadać.
— Ja — mówiła cicho i łagodnie — na takie dziwactwa zgodzić się nie mogę... Bardzo mi smutno, Widziu, że odmówić ci muszę, ale matką jestem i prowadzenie Leoni jest moim świętym obowiązkiem... Kiedy złożycie mię do mogiły, będziecie z nią postępowali jak się wam będzie podobało; ale dopóki ja żyję, moja córka nie może bywać w niewłaściwych dla siebie towarzystwach, psuć sobie układu i patrzeć na rzeczy, których nigdy widzieć nie po winna...
— Owszem, moja mamo, powinna ona wszystko widzieć i słyszeć, aby znać ten świat, którego przecie mieszkanką i obywatelką będzie, — przerwał Witold, jak tylko mógł najcierpliwiej; poczem, parę minut jeszcze, również jak tylko mógł najcichszym głosem, przekonywał matkę o konieczności dania Leoni więcej fizycznego ruchu, a umysłowej wiedzy o naturze i ludziach, pośród których upływać jej miało przyszłe życie.
Pomimo jednak powściągliwości, z jaką mówił, kilka jego wyrażeń boleśnie panią Emilię dotknęło. Wzięła je za przymówkę do własnej swej chorowitości i bezużyteczności. Zamiast więc współczucia, znajdowała u syna krytykę i przyganę! Jednak tego syna kochała. W dzieciństwie pieściła go więcej niż córkę, hałasować mu tylko w blizkości siebie nie pozwalała; a gdy dorósł, z lubością nieraz przypatrywała się jego wysmukłym kształtom i delikatnym rysom, które jej w rozrzewniający sposób przypominały takiego Benedykta, jakim był w młodości i jakim, niestety! tak prędko i bezpowrotnie być przestał. Wielki żal do tego syna, który ani kochać nawzajem, ani rozumieć jej nie mógł, wzbierał w jej piersi i łzami napełniał ciemne, piękne, cierpiące oczy. Żadne przecież słowo gniewu lub urazy z ust jej nie wyszło. Z wyrazem męczennicy, na los swej rezygnowanej, wszystkiego, co mówił Witold, wysłuchała, i wtedy dopiero, kiedy, o niezłomności oporu matki przekonany, w rękę ją na pożegnanie całował, uczuła odnawiające się, i tym razem gwałtowne, kurcze żołądka.
W kilka minut potem wiła się po szezlągu w istotnych i dojmujących męczarniach. Straszna gadzina hysteryi tę formę dziś przybrała, aby ją przeszyć swojem żądłem. Na nieszczęście, Teresa, z ręką obezwładnioną i zębami, które od alteracyi srodze się już rozbolały, pomocną jej być nie mogła. Do jednej chustki, na której wspierała rękę, dodała drugą, którą sobie twarz obwiązała, i, skurczywszy się w kątku pokoju, płakała nad cierpieniami przyjaciółki i swoją niemożnością przyjścia jej z pomocą; płakała, tłumiąc łzy połykaniem salicylu i morfiny — nadaremnie. Zawołano panny służącej; okazała się jeszcze potrzeba przywołania Marty; w bieganinę około chorej wtrąciła się i Leonia. Atoli pani Emilia długo żadnej ulgi uczuć nie mogła, przeważnie dlatego, że ciężkie stąpania i głośny oddech Marty drażniły ją i irytowały. Irytacyi tej niczem nie objawiała, ale cierpienia jej uspakajały się daleko powolnie], niż to bywało przy lekkiem fruwaniu i ptaszęcym szczebiocie Teresy. Daremnie Marta, na palcach nóg stąpać usiłując, najciszej jak tylko mogła, kołysała w powietrzu swoję wysoką i ciężką postać; daremnie tłumiła oddech i dławiła się powstrzymywanym kaszlem: sam jej szept nawet, gruby i świszczący, drażnił nerwy chorej. Spostrzegała to wybornie, i zgryzota, którą nad tem uczuwała, oblekała jej twarz wyrazem dotkliwego cierpienia.
— Nigdy jej dogodzić nie mogłam i nie mogę, — cichutko, jak się jej zdawało, szepnęła do Teresy, i z głębokim wyrzutem, samej sobie czynionym, dodała: — Nie wiem, słowu honoru, poco żyję i chleb na tym świecie jem! Wieczna niedola!
Jednak po lekarza posyłać potrzeba nie zaszła. Benedykt po kilku minutach w pokoju żony spędzonych wszedł do swego gabinetu i już brał za czapkę, aby udać się w pole, gdy przeze drzwi otwarte w drugim pokoju zobaczył syna.
— Witold! — zawołał — pięknieś postąpił! Zirytowałeś matkę, która teraz przez ciebie choruje. Czy do waszych teoryi i idei należy także i sprzeczanie się z babami i sprowadzanie im nerwowych ataków?
— Szło mi o siostrę — cichszym niż zwykle głosem wymówił młodzian, z krzesła powoli wstając i książkę, którą przerzucał, kładąc na stole.
Benedykt próg rozdzielający dwa pokoje przestąpił.
— Matka miała zupełną racyą — zaczął. — Leoni po zebraniach i weselach chłopskich ciągać nie trzeba. Nie rozumiem nawet zkąd ci do głowy przyszło męczyć matkę sielankowemi swemi pomysłami?
Witold milczał. Ręce w tył założył, powieki miał spuszczone i usta szczelnie zamknięte.
— Czemuż nie odpowiadasz? — rzucił Benedykt, którego milczenie syna drażniło.
Nie zaraz i z widoczną niechęcią syn odpowiedział:
— Myślałem o tem, ojcze, dlaczego mnie nigdy, ani w dzieciństwie, ani kiedym dorósł, sielanek tych nie wzbraniałeś?... owszem... nieraz mię sam zachęcałeś do nich?
— Facecya! czy masz mię za ostatniego głupca, abym miał chłopca w puchach chować i na obłokach kołysać! Ale Leonia jest dziewczyną, a co chłopcu idzie na zdrowie, dziewczynie może zaszkodzić. Ty pewno i z tem się nie zgadzasz? co?
Witold milczał. W twarzy jego poraz pierwszy Benedykt spostrzegł coś nakształt zaciętości, zdradzającej silne postanowienie wytrwania w milczeniu.
— Cóż? — wymówił, — czy nie uznajesz mię nawet godnym rozmowy z sobą?
Nie podnosząc powiek, młodzieniec odpowiedział:
— Pozwól mi, ojcze, milczeć, i tvm sposobem nie ranić ciebie i siebie...
— Nie ranić! — powtórzył Benedykt. — Masz słuszność! Nie nowych ran spodziewałem się od ciebie, ale może zagojenia tych... które...
Ręką machnął.
— Ale — dodał — to już na świecie tak! Przeciw komu Pan Bóg, przeciw temu i wszyscy święci! Niech jeszcze i to...
Porywczym ruchem czapkę na głowę włożył i wyszedł.
Witold stał długo na miejscu, w ziemię wpatrzony, do krwi prawie wargę sobie przygryzając. Ale kiedy pod gankiem tętent konia usłyszał, szybko do okna podszedł i nie opuścił go dopóty, dopóki odjeżdżający ojciec, na drodze, długim szlakiem ciągnącej się za bramą, z oczu mu nie zniknął. Niespokojny, nad czemś namyślający się, z czemś wewnętrznie walczący, chodził czas jakiś po pustej sali jadalnej, aż przeszedł sień i salon, u drzwi matczynego buduaru stanął i na ich klamce rękę położył. Stał tak chwilę w nieśmiałej i wahającej się postawie, potem cichutko drzwi otworzył: ale zaledwie głowa jego ukazała się w przyćmionym pokoju, gdy nagle wszystkie, prócz pani Emilii, znajdujące się w nim osoby obu rękoma ku niemu machać zaczęły. Przed chwilą właśnie chora uspokoiła się nieco, i zdawać się mogło, że zadrzemała. Ujrzawszy zaglądającego do pokoju Witolda, Marta, Teresa, Leonia i panna służąca, w najgłębszem milczeniu i z największem przerażeniem, ramionami ku niemu zamachały. Miało to znaczyć, aby coprędzej odszedł i spoczynku chorej nie przerywał.
Odszedł, a w kilka minut potem widać go było z fuzyą na ramieniu, z czarnym Marsem i książką, wyglądającą z kieszeni surduta, idącego w kierunku Olszynki.
Nigdy jeszcze nie widywano Benedykta tak ponurym i rozjątrzonym, jak tego lata, w którem na głowę spadł mu nowy majątkowy kłopot, a na serce tajemny i niespodziewany smutek. Ten smutek niemal z każdym dniem wzmagać się zdawał. Stosunki jego z synem były na pozór dobre; ale tylko na pozór. Chodzili razem po korczyńskich polach, rozmawiali o nauce agronomii, w której Benedykt niegdyś, a Witold teraz żywe miał zamiłowanie; lecz obaj czuli, że to ich zetknięcie się było zupełnie zewnętrzne, że dusze ich coraz więcej oddalały się od siebie. Od tego wieczoru, kiedy Benedykt w bramie folwarcznego dziedzińca rzucił synowi bolesne wyrazy, pragnienie rychłej śmierci objawiające, Witold zamknął się w niezłomnem milczeniu o wszystkiem, co z najpowszedniejszemi sprawami związku nie miało. Chętnie rozmawiał z ojcem o przedmiotach codziennych i obojętnych, spiesznie pochwytywał każdą sposobność dopomożenia mu w pracy lub oddania jakiejkolwiek przysługi, ale o przekonaniach swoich, o tem, co mu się podobało lub nie podobało, o własnej także przyszłości, nie mówił z nim nigdy. Ilekroć przewidywał, że wydarzyć się to może, na twarzy jego zjawiał się ten sam wyraz zaciętego postanowienia, który już raz dotkliwie rozjątrzył był Benedykta.
Jątrzył go zawsze ten cichy upór, i jątrzył coraz bardziej. Wołałby już był otwarte, nawet zawzięte, sprzeczki niż to zamykanie się przed nim duszy, której wybuchliwą otwartość znał, więc sztuczną skrytość coraz pochopniej owym raniącym go przyczynom przypisywał. Bywały dnie, w których nawzajem zdawali się siebie unikać i prawie wcale nie widywali się z sobą; bywały inne, w których, nie szukając się z pozoru, spotykali się jednak na każdym kroku, na wspólne przechadzki wychodzili i długie prowadzili rozmowy. Ale w tych rozmowach każda nota serdeczna, każdy początek zwierzania się czy wylania, urywały się prędko, ustępując przed tajonem ze strony jednej, a w gorzkich i porywczych słowach wybuchającem z drugiej, rozdrażnieniem.
Jednego z dni takich całą może godzinę rozpatrywali razem książki naukowe Witolda, z których młody człowiek czerpał temata do opowiadania ojcu o różnych nowych pracach na szerokim świecie w dziedzinie agronomii dokonywanych.
— Do dyabła! — zawołał Benedykt, — kiedy teraz pomyślę, że i ja niegdyś tyle książek czytałem i mądrości zjadałem, oddziwić się temu nie mogę. Teraz, panie, tak odwykłem, że jak tylko co drukowanego do ręki wezmę, zaraz zadrzemię!...
I na przywieziony ze szkoły synowski księgozbiór — wcale nie duży — tak wystraszonemi, prawie przerażonemi oczyma patrzył, że Witold zrazu parsknął wesołym śmiechem, a potem, zaraz, coś jakby litość, czy rozrzewnienie, wzrok mu napełniło. Wziął rękę ojca i do ust ją przycisnął.
— Widziu — niepewnym głosem wymówił, — mam do ciebie prośbę.
— Ty, ojcze, do mnie prośbę? Rozkazuj tylko.
Istotnie, twarz go zdradzała, że gotów był w tej chwili rzucić się w ogień, lub na skraj świata skoczyć.
Długi wąs na palce motając i wzrokiem mijając syna, Benedykt mówić zaczął:
— Za trzy tygodnie wyjedziesz z Korczyna.... trzeba przecież, abyś wizytę pożegnalną ciotce złożył. Otóż, wiesz dobrze, jaki mam kłopot z tym długiem Darzeckich... Gdybyś do nich pojechał, o przedłużenie mi terminu lub rozłożenie wypłaty na lat kilka ciotki poprosił, przymilił się do niej, zjednał ją sobie... Same córki tylko mając, ona za synami braci przepada, a Zygmuś, kiedy siedział za granicą, ciągnął z niej, ile sam chciał... Może-by więc i dla ciebie teraz tę łaskę zrobiła... Wprawdzie Darzecki sam interesami rządzi, ale ona ma nad nim wpływ wielki, i przytem to człowiek próżny, który za jeden nizki ukłon, za jedno pocałowanie ręki wiele uczynić może... Cóż? zrobisz to dla mnie, Widziu?
Ciężka chmura okryła rozjaśnioną przed chwilą twarz młodzieńca. Milczał. Benedykt trochę podejrzliwie, a trochę wstydliwie, na niego spojrzał.
— Cóż? zrobisz to, o co cię proszę? — ostrzej już nieco zagadnął.
— Nie, mój ojcze... boli mnie to bardzo... ale nie... — stłumionym głosem odpowiedział Witold.
— Dlaczego? Racz-że mi przynajmniej wytłómaczyć...
— Pozwól mi, ojcze, milczeć!
— Znowu! — krzyknął Benedykt, i twarz jego od włosów do szyi zalała się szkarłatem.
Chciał coś mówić, długo jednak nie mógł, aż, ze stukiem odsuwając krzesło, na którem siedział, zawołał:
— Dobrze: milczmy obaj! Chcesz mi być obcym? Zamykasz się przede mną jak przed wrogiem? Dobrze. Bądź-że łaskaw uważać mnie od tego czasu za swego znajomego, który tem tylko różni się od wszystkich innych, że weźmiesz po nim sukcessyą!
Tym razem Witold, bardzo blady, drżał cały, a z oczu sypały się mu iskry. Uczynił zrazu ruch taki, jakby miał za odchodzącym poskoczyć i, w zamian otrzymanej obelgi, z ust cisnąć grad gorzkich wyrzutów. Ale nie uczynił tego. Było w nim coś, co nakazywało mu powściągnąć się, i raczej wszystko znosić niż stargać do reszty łączący go z ojcem węzeł. Upadł tylko na krzesło, w obie dłonie wziął czoło i zawołał:
— Okropność! okropność! Porozumieć się niepodobna! Błędne koło!
Łatwiej zapewne porozumieć-by się mogli, gdyby obadwaj nie byli tak krewcy i wybuchliwi; gdyby nadewszystko nieustanne rozjątrzenie, w którem od lat dwudziestu kilku żył ojciec, nie przeszło drogą odziedziczenia i niejako zaszczepienia w krew i nerwy syna. W krwi i nerwach obudwóch, gorzkim warem płynęły z jednej strony przebyte, a z drugiej widziane i odczute, cierpienia.
Raz jednak, wkrótce po skończeniu żniw, Benedykt, z sąsiedniego miasteczka do domu powracający, siedział na bryczce z tak raźną i wypogodzoną miną, jakiej oddawna już nikt u niego nie widział. Zapominając nawet o gderaniu siedzącego na koźle stajennego chłopca, filuternie uśmiechał się do siebie i, co mu się niezmiernie rzadko zdarzało, zamiast w dół pociągnąć, w górę czasem pokręcał wąsa.
Gdy na dziedziniec wjeżdżał, zobaczył odjeżdżający od ganku i nieco z boku w cieniu jaworów zatrzymujący się zgrabny koczyk, w cztery piękne konie zaprzężony, ze stangretem w liberyi. Na ganku zaś stał tylko co tym koczykiem przybyły Zygmunt. Z parokonnej, trzęsącej, na żółto pomalowanej bryczki wyskakując, Benedykt uprzejmie niż zwykle synowca powitał.
— W szczęśliwy dla mnie dzień przyjechałeś, Zygmusiu! Jakbym na sto koni wsiadł, taki rad jestem!
Zygmunt, milcząc, szedł za stryjem w głąb domu, a Benedykt, znalazłszy się już w gabinecie swoim, zdjął płaszcz płócienny, czapkę na krzesło rzucił i z kieszeni surduta list jakiś wyjął.
Był to list otrzymany na poczcie w miasteczku, pisany przez prawnika, któremu pan Benedykt prowadzenie procesu z Bohatyrowiczami powierzył, a który uwiadamiał go, że strona przeciwna w podaniu skargi do instancyi wyższej terminu uchybiła, że zatem wygrana pozostaje przy nim, łącznie z przyznaną mu przez pierwszą instancyą znaczną summą, koszta procesu wynagrodzić mu mającą. Listem o dłoń uderzając i szerokiemi krokami chodząc po pokoju, Benedykt wołał:
— Na swojem postawiłem! I przegrali, i będą jeszcze musieli kieszenie wypróżnić! Dla nich to summa ogromna, a i dla mnie także nie mało znaczy..! szczególniej teraz. Ot, lament podniosą! Ale nie daruję! Jak Boga kocham, ani grosza nie daruję! Jeżeli dobrowolnie nie oddadzą, licytować będę... konie, krowy, graty i choćby poduszki zlicytuję, a swoje odbiorę! Niech nie zaczynają! I mnie przecież ten proces kosztował, nie tyle wprawdzie, ale zawsze kosztował. A fatyga i zgryzoty czy za nic poczytywać się mają? Dla nich to dobra lekcya, a dla mnie taka sumka... fiu, fiu! nie piechotą chodzi!
Prawnik zapytywał w liście: czy ma czynić starania o wyegzekwowanie z bohatyrowiczowskiej okolicy przyznanego mu przez sąd zwrotu kosztów? A jakże! Naturalnie! Natychmiast musi odpisać, aby usilne, najusilniejsze starania o to czynił. Egzekwować będzie należną mu summę, egzekwować bez żadnego na nic względni Na żadną nawet zwłokę nie pozwoli, ściśle stosując się tylko do litery prawa, a jeżeli nie oddadzą prędko i dobrowolnie, na licytacyą wystawi, — wszystko, co mają, na licytacyą... tak!
— Idź ty, Zygmusiu, na jakie pół godzinki do bab, a ja tę odpowiedź zaraz napiszę... Dziś wieczorem poczta z miasteczka odchodzi; umyślnego zaraz wysłać potrzeba, ażeby nie spóźnić się...
Od dobrego już dziesiątka lat do napisania każdego listu przybierał się długo i z niechęcią. Dziś przecież już przed biurkiem siedział, papier z szuflady wydostawał i ręce zacierał. Widocznie, przy zdarzeniach podobnych nic mu już, tak jak dawniej, we środku nie płakało.
Zygmunt, jak zawsze, żurnalowy i trochę sztywny, z kapeluszem w ręku przez pustą salę jadalną przeszedł, ale po chwilowem wahaniu się zamiast udać się do pokojów pani Emilii, skierował kroki na wschody, z sieni na górę prowadzące. Dom ten znany mu był od dzieciństwa, a chwilowe wahanie się sprawiła mu tylko myśl, że na górze mieszkała, nietylko Justyna, ale także i Marta. Przez okno przecież zobaczył starą pannę, z kluczami i dziewką folwarczną, idącą ku oddalonym budynkom. Drzwi pani Emilii były, jak zwykle, szczelnie zamknięte, salon zupełnie pusty; z góry dochodziły dźwięki skrzypiec. Wszedł na wschody; na wązkim i wpół ciemnym kurytarzyku oblały go fale muzyki Orzelskiego; otworzył drzwi prowadzące do pokoju, w którym, gdy był dzieckiem i dorastającym młodzieńcem, bywał dość często. Zamieszkiwała go wtedy Marta; teraz wiedział dobrze, iż znaleźć tam może Justynę.
Istotnie, na widok wchodzącego, młoda panna podniosła, się u otwartego okna, i robota, którą w ręku trzymała — jakaś biała chustka z wyhaftowaną już jedną literą — z rąk jej na stół upadła. Trochę zbladła, potem zarumieniła się i, zaledwie końcami palców dotykając dłoni, którą ze wzrokiem natarczywie w nią utkwionym wyciągnął ku niej przybyły, stłumionym nieco głosem zapytała:
— Czemu przypisać mam, kuzynie, odwiedziny twoje... w moim pokoju?
Zamiast odpowiedzi, wpatrzył się w nią jeszcze uparciej i z żartobliwą pieszczotliwością wymówił:
— Niegościnna! siadać mnie nawet nie prosi!
— Owszem, usiądź, kuzynie, proszę!
Posunęła ku niemu krzesło i sama na uprzedniem miejscu usiadła, obojętna z pozoru, ale ze ściągniętemi nieco brwiami i migocącem w dalekiej głębi oczu zatrwożeniem. Usiadł tak, że końcem stopy, obutej w cielisty kamasz i błyszczący trzewik, prawie dotykał jej sukni. Spojrzał w otwarte okno.
— Dość malowniczy widoczek... — zaczął.
— Znasz go oddawna, kuzynie, — zauważyła obojętnie i z oczami na robotę spuszczonemi.
Obok znajdującej się już na chustce litery jednej zaczynała, właśnie haftować drugą.
— Przez co mam rozumieć — podjął Zygmunt — że nie potrzebuję wcale przyglądać się mu przez okno tego pokoju. Uprzejmą jesteś, kuzynko! Zresztą, masz w części słuszność: nie posiadam sztuki zachwycania się widokami rodzinnej natury, może dlatego, że silne wrażenie wywierać na mnie może to tylko, co jest nowem, oryginalnem, niespodzianem... Jakże można porównać taki, choćby jak ten ładny, widoczek, ze wspaniałemi, zachwycające mi scenami natury!
Tu, z wielkim istotnie wdziękiem słowa, wytwornie i malowniczo mówić zaczął o Renie, Dunaju,. Alpach, jeziorach szwajcarskich, morzu Adryatyckiem... Może po części myślał o podbiciu ucha słuchaczki, bo głosowi swemu nadawał miękkie, muzykalne modulacye; ale widać też było, że wszystko, o czem mówił, budziło w nim niegdyś szczere zachwycenie, a teraz tęsknotę. Mówiąc, nieustannie patrzył na pochyloną nad robotą głowę Justyny. Wzrok jego przesuwał się po jej kruczym, lśniącym warkoczu, po czystych liniach śniadego czoła, po spuszczonych i frendzlą czarnych rzęs otoczonych powiekach, aż utknął w pensowych, pełnych, zupełnie w tej chwili spokojnych ustach i spłynął z nich na kibić, której świeże i silne kształty rysowały się pod ciemnym stanikiem, gdy piersią poruszał oddech powolny i głęboki.
Mowa jego stawała się też powolniejszą; kilka razy zająknął się, ręką dotknął czoła, aż nagle, w połowie zdania przerywając opowiadanie, z rumieńcami wytryskującemi mu na blade policzki, ciszej przemówił:
— Spodziewam się, że nie myślisz, kuzynko, abym tu przyszedł w celu opowiadania ci o lądach i wodach tego świata...
Nie zmieniając postawy, oczy na niego podniosła:
— Gdy tu wchodziłeś, zapytywałam się właśnie, kuzynie, o przyczynę...
— Przyczyna taka. Chciałem się zapytać: czy to prawda, że pan Różyc stara się o ciebie i czy... ewentualnie... masz zamiar poślubić tego, już teraz wszechstronnie chudego, milionera?
Mówił spiesznie i głos jego był trochę świszczący. Ona ręce z robotą na kolana opuściła i głowę podniosła.
— Jeżeli zechcesz powiedzieć mi, kuzynie, jakiem prawem zapytujesz mnie o to, wówczas na pytanie twoje odpowiem...
Powściągając się widocznie, znowu zapytał:
— A ty sama tego prawa nie domyślasz się, czy... nie uznajesz?
— Nie domyślam się, — odpowiedziała.
Pochylił się i chciał ująć jej rękę, ale ona krzesło swe cofnęła i ramiona u piersi skrzyżowała.
— Jest to najświętsze ze wszystkich praw na ziemi... prawo — miłości! — zawołał.
Justyna szybko powstała z krzesła i, dalej jeszcze ku otwartemu oknu cofając się, zawołała:
— Proszę cię, o! proszę cię, kuzynie, idź ztąd!
Ale on tuż przed nią stanął.
— Nie lękaj się, Justyno, nie lękaj się niczego... Ta miłość, o której słuchać nie chcesz, jest tak czystą, wzniosłą, idealną, że obrażać cię nie może... Wiem dobrze co powiedzieć mi możesz. Sam dobrowolnie utraciłem to, czego teraz wszystkiemi siłami pragnę... Ale przebacz-że mi chwilę słabości... Przypomnij sobie wiersz, który oboje tak lubiliśmy dawniej: „Ilis ont péché, mais le ciel est un don; ils ont aimé, c’est le sceau du pardon!“ Bądź wspaniałomyślną i zwróć mi swoje serce, swoję ufność, przyjaźń... swoję duszę!... Niczego więcej nie chcę, niczego więcej nigdy od ciebie nie zażądam: tylko duszy twojej, Justyno!
Przy ostatnich słowach, z rozgorzałemi oczyma, obie już ręce jej pochwycił.
Po jej twarzy przebiegły ironiczne drgnienia. Ręce swe z dłoni jego wysuwając, zapytała:
— Czy to dusza moja, Zygmuncie? Te moje ręce, które w swoich chcesz trzymać, czy to moja dusza?
Potem, znowu ramiona na piersi krzyżując, z podniesioną, trochę pobladłą, twarzą, mówić zaczęła:
— Dobrze, powiem wszystko, i niech się to już raz skończy! Kochałam cię, kuzynie, do tego stopnia, że po latach niewidzenia i kiedy już poślubiłeś inną, jeszcze nie mogłam obojętnie słuchać twojego głosu, a przy każdem twojem zbliżeniu się do mnie czułam, że wszystko wraca... wszystko, cała przeszłość moja do mnie wraca! Boże! jak ja cierpiałam! Kiedy przyjeżdżałeś do Korczyna, nie chciałam cię widzieć, i nieraz jak szalona ku brzegowi rzeki biegłam... z myślą, że śmierć jest lepszą, niż taka walka i taka trwoga...
— Justyno! Justyno! — z nowym wybuchem rzucił się ku niej Zygmunt....
Ale ona rozkazującym gestem usunęła go od siebie i dalej mówiła:
— Taka trwoga! Bo nie tyle żałowałam tego, co miałam niegdyś za najwyższe dla siebie szczęście, ile lękałam się... ach, jak lękałam się!... jakiejś złej chwili... jakiejś okropnej chwili... w której — bym sama... któraby... któraby mię wtrąciła w ostateczne już poniżenie. Poniżyć się nie chciałam... Tak, kuzynie, chociaż byłam bardzo upokorzoną, chociaż i ty, kuzynie, i inni, uczyniliście wszystko, coście uczynić mogli, aby mi dać poznać moję małość, moję nicość... ja jeszcze byłam dumną... owszem, wtedy dopiero stałam się dumną, i lękałam się tego, co mi się wydawało ostatniem, najgłębszem poniżeniem... Duma moja, kuzynie, duma moja, kobieca czy ludzka, nie wiem, odtrącała mię wtedy od ciebie, broniła mię od ciebie, wypędzała mnie z domu, kiedy przyjeżdżałeś... Czy wystarczyłaby ona zawsze?... O, pewno, pewno! ale znalazłam inną jeszcze pomoc, silniejszą!.. Wtedy, pamiętasz? kiedy przy wielu gościach do mnie mówiłeś... twoja żona, kuzynie, patrzyła na mnie, na ciebie, i w oczach jej łzy stanęły. Co mi ta kobieta złego uczyniła, aby miała przeze mnie płakać? Ja nie chcę, aby ktokolwiek przeze mnie płakał! Wtedy, kuzynie, zlękłam się, nietylko już poniżenia i wstydu, ale nikczemności. Pomiędzy mną a tobą stanęły łzy, które zobaczyłam w oczach twojej żony. Pomiędzy mną a tobą stanęło moje sumienie!
Mówiła to profilem do niego zwrócona i, nie na niego, ale w otwarte okno patrząc. Wyznania, które czyniła, zawstydzały ją i mieszały.
On, z tego jej zmieszania, z samych nawet wspomnień o przebytych z jego przyczyny cierpieniach, czerpał nadzieję i śmiałość. Tuż za nią stojąc, w samo ucho prawie, pieszczotliwie i z rozmarzeniem jej szeptał:
— Czy podobna, aby Justyna, moja dawna, marząca, poetyczna Justyna, przywiązywała wagę do światowych praw i przesądów, albo do zabobonnych skrupułów?... Łzy Klotyldy? Ależ upewniam cię, że quand même uszczęśliwić ją potrafię! Sumienie? Rzecz względna! Inna dla natur niewolniczych i poziomych, a inna dla wyższych i niepodległych! Najświętszem prawem na ziemi jest miłość, najwyższą cnotą brać i dawać szczęście...
Chciała mu przerwać, ale on, roznamiętniony i nadziei zwycięztwa nietracący, mówił, a raczej szeptał, dalej:
— Jestem bardzo nieszczęśliwy... zdaje mi się, że wszystko we mnie zamarło. Nie mam żadnego bodźca do życia... Nie mogę tworzyć. Ty jedna możesz mię wskrzesić i przywrócić szczęściu, życiu, sztuce... Opuść ten dom, zamieszkaj w Osowcach... ja tam teraz jestem panem. Moja matka wszystko dla mnie uczyni. Klotylda jest dzieckiem, które uszczęśliwić można cackami, a oślepić drobną monetą czułości... Będziemy żyli razem, nierozłączni... nie lękaj się! nigdy nie obrażę i nie poniżę cię niczem! Będziesz tylko moją muzą, mojem natchnieniem, towarzyszką i siostrą mojej samotnej duszy... Co świat podejrzliwy i brudny mniemać będzie o tem, że u boku mego staniesz, cóż nas to obchodzi, nas, którzy przebywać będziemy w krainie ideałów, wyżsi i czystsi od świata?...
Tchu mu zabrakło; z roziskrzonym wzrokiem i wilgotnem czołem chciał w oczy jej spojrzeć i już kibici jej dotknął ramieniem. Ale ona, gibkim i oburzonym ruchem, cofnęła się o parę kroków, i, z twarzą tak prawie białą jak leżąca na stole chustka, przez kurczowo zaciśnięte zęby wymówiła:
— On, ona i trzecia! Zupełnie jak we francuzkich romansach, których niegdyś tak wiele czytywaliśmy razem!...
Nagle, z wybuchającem uniesieniem, zawołała:
— Za kogo mnie masz, kuzynie? O czem mówiłeś? Ależ ty chyba sam tego nie rozumiesz! Jakto! kogoś niewinnego, kogoś, co nam nic złego nie wyrządził, krzywdzić w tem, co jest jego szczęściem, honorem, może życiem; codzień, co godzina, co chwila kłamać i oszukiwać, wiecznie chodzić w masce, czując pod nią trąd i plamy... Boże! i ty mi takie życie ofiarowywać śmiałeś!... Jakiem prawem! Co ja ci złego zrobiłam? Jak śmiałeś? O! jakież to szczęście, że ja cię już nie kocham! Ale, nie! Gdybym cię nawet jeszcze kochała, gdybym cię jeszcze tak jak dawniej kochała, przestałabym w tej chwili... z gniewu, z obrazy, z ohydy...
Teraz, gdy drżała, gdy mięła w dłoni leżącą, na stole chustkę, gdy pierś jej podnosiła się szybko, a oczy, w których jednocześnie przebiegały błyskawice i łzy, śród bladej twarzy świeciły jak czarne dyamenty, poznać można było, że nie różaną wodę bynajmniej w żyłach swoich miała, ale krew gorącą, popędliwą, dumną. Nigdy tak piękną nie wydała się Zygmuntowi. Z zachwyceniem, z żądzą, ale zarazem i z urazą, na nią patrzył.
— Myślałem, że miłość wszystko obmywa i uświęca... — zaczął.
Ale ona mu przerwała:
— Zmień nazwę, kuzynie, zmień nazwę... to nie jest miłość, ale...
Zawahała się chwilę, zawstydzenie czoło jej rumieńcem oblało, prędko jednak dalej mówić zaczęła:
— To jest romans... pełno go we francuzkich książkach... Pełno go w życiu... O! znam go, znam go od dawna. Był on przekleństwem mego dzieciństwa, kiedy zabijał mi matkę, a dla ojca szacunek odbierał... Spostrzegłam go i potem pomiędzy ludźmi, a wszędzie, zawsze zaczynał się od gwiazd, by skończyć się w błocie. O! muzy, siostrzane dusze, czyste uczucia, krainy ideałów... Boże! ile słów! ile pięknych, poetycznych słów! czy wy, używając ich, kłamiecie, czy niemi oszukujecie samych siebie? Ale ta poezya jest tylko wstępem do wielkiej, wielkiej prozy... Miłość uniewinnia i uświęca wszystko! Być może, ale nie taka, co kryje się pod ziemię i wstydzi się samej siebie. Powiedziałeś, że prawa miłości są najświętszemi ze wszystkich praw świata. O, tak! Ale o jakiej miłości, ty, wykształcony mężczyzna i artysta, mówiąc to, myślałeś? Nie o tej, najpewniej nie o tej, której świtanie od niedawna ja czuję w sobie... Idź na mogiłę ojca, kuzynie, idź na mogiłę ojca...
Nagle urwała. Do ostatka widać myśli swoich wypowiadać nie chciała. Zygmunt stał przed nią z pochyloną twarzą i zaciśniętemi zębami.
— Filozofka! — syknął, — rezonuje, waży, rozważa, rozróżnia...
— Nie — odpowiedziała, — o filozofii dokładnego wyobrażenia nawet nie mam. A za zdolność do rezonowania i rozróżniania tobie przedewszystkiem, kuzynie, obowiązaną jestem...
Ze zdumieniem i niedowierzaniem patrzył na nią.
— Ależ to być nie może, abyś ty, Justyno, tak ognista niegdyś, poetyczna, stała się nagle taką zimną, przesądną, poziomą! Nie! ty chcesz przemocą stłumić uczucia swoje! Dumną jesteś, i przed samą sobą chcesz odegrać rolę bohaterki.
Wzruszyła ramionami i zimno już odparła:
— Powiedziałeś, że mamy oboje natury wzniosłe i niepodległe. Proszę cię, kuzynie, abyś zdanie swoje o mnie zmienił. Upewniam cię, że jestem kobietą zupełnie zwykłą i podległą zupełnie zwykłej uczciwości. Oto wszystko.
— Wszystko! i nic mi więcej nie powiesz? nic? nic?
— Owszem, — spiesznie odrzekła; — koniecznie nawet potrzeba, abym ci powiedziała stanowczo i raz nazawsze, że z uczuć, które miałam niegdyś dla ciebie, nie pozostało we mnie nic zgoła, prócz prostej zresztą życzliwości, którą mam dla wszystkich na świecie ludzi, i że przedmiotem moich myśli i marzeń jest coś, czy ktoś... może zarazem coś i ktoś, z tobą żadnego związku nie mający...
— Zapewne pan Różyc i les beaux restes jego milionów, — syknął Zygmunt.
— Być może, — odpowiedziała.
Zmieszany, obrażony, rozczarowany, a jednak przez chwilę jeszcze ciekawego wzroku od niej oderwać niemogący, wziął z krzesła kapelusz, złożył jej zdala ceremonialny ukłon i wyszedł z pokoju.
Było już po zachodzie słońca, kiedy ładny koczyk wtoczył się z turkotem pod kryty i brukowany ganek osowieckiego domu. Rani Andrzej owej na odgłos ten zadrżały trochę ręce, w których trzymała książkę. Siedząc na jednym z fotelów, otaczających wielki. stół z książkami i dziennikami, podniosła głowę, spuściła powieki i ze spokojnemi rysami syna czekała.
W sali, znajdującej się na dolnem piętrze domu, Klotylda grała na, fortepianie. Jednocześnie z zaturkotaniem kół u ganku muzyka jej umilkła, potem ozwała się znowu i znowu umilkła, aż brzmieć zaczęła burzliwie, bezładnie, czasem żałośnie, czasem hucznie... Była to gra istoty drżącej, niespokojnej, czasem prawie bezprzytomnej, a umilkła zupełnie w chwili, gdy Zygmunt do pokoju matki wchodził. Czuć było, że to dziecko, które tam, na dole wielkiego domu, grało z biegłością utalentowanej uczennicy muzycznych mistrzów, rozmowa, mająca odbyć się na górze, przejmowała nieznośną boleścią i trwogą.
Kiedy wchodził do pokoju matki, od pierwszego spojrzenia poznać można było, że w drodze z Korczyna do Osowiec zajmowały go buntownicze myśli i że pod ich wpływem powziął jakieś energiczne postanowienie. Obok znudzenia i niesmaku jakieś stanowcze zdecydowanie się na coś malowało się w jego twarzy. Pocałował rękę matki i, naprzeciwko niej siadając, zaczął:
— Powiedział mi Wincenty, że mama życzyła sobie widzieć się ze mną, gdy tylko do domu wrócę. A ja także, w ten piękny wieczór z Korczyna wracając, postanowiłem bardzo poważnie pomówić dziś z mamą o rzeczach mających dla mnie wagę wielką, niezmierną...
Spojrzała na niego; w oczach jej zamigotał niepokój.
— Słucham cię, mów! Może myśli nasze spotkały się i o jednym przedmiocie mówić z sobą pragniemy.
— Wątpię — odpowiedział, — jestem nawet pewien, że mamie nigdy nie przyszło na myśl to, co ja dziś mamie chcę zaproponować, a raczej o co chcę bardzo usilnie prosić.
Uśmiechnął się do matki pieszczotliwie, z przymileniem, i, schyliwszy się znowu, piękną, białą rękę, na czarnej sukni spoczywającą, pocałował.
Parions — zażartował, — że propozycyą moją mama będzie zdumiona... nawet oburzona... Oh, comme je te connais, ma petite, chère maman!... Ale po namyśle i spokojnej rozwadze może...
— Słucham cię — powtórzyła, a piękne jej oczy, których blask łzy i tęsknoty zgasiły, z niewysłowionym wyrazem powściąganej czułości, spoczywały na tej pochylonej ku jej kolanom głowie, na którą, Boże! ileż nadziei, ileż jej cudownych marzeń i namiętnych modlitw spłynęło!
Głowę podniósł, ale nie wyprostował się, tylko w poufnej i razem coś pieszczotliwego mającej w sobie postawie, ręki matki z dłoni nie wypuszczając, mówić zaczął:
— Nie prawdaż, najlepsza mamo, że u stóp twoich i u twego serca dziecinne i trochę późniejsze nawet lata spędziłem tak, jak spędzać je musiała la belle au bois dormant, słodko drzemiąca w kryształowym pałacu, wśród zaklętego lasu, którego nigdy nie dotykała jej stopa, i z którego przychodziły do niej tylko wonie kwiatów i śpiewy słowików? Nie prawdaż, chère maman, że usuwałaś mię starannie od wszystkiego, co powszednie i pospolite, a przyzwyczajałaś w zamian do rzeczy pięknych, do uczuć delikatnych, do marzeń wzniosłych, nie prawdaż?
— Prawda, — odpowiedziała.
— I to także jest prawdą, moja mamo, że przeznaczałaś mię do zadań i losów zupełnie niepospolitych, wysokich... a tak wszystko skierowywałaś, abym nie mógł i nie chciał mieszać się z szarym tłumem? Czy to jest prawdą, moja mamo?
— Tak, — odszepnęła.
Z powstrzymywaną ciągle czułością, której głucha obawa zwalczyć nie mogła, słuchała jego mowy, płynnej, pełnej wdzięku, i czuła na swoje ręce pieszczotę jego ręki miękką, delikatną. Takim, jakim wyglądał w tej chwili, łagodny, rzewny, na skrzydłach poezyi kołyszący się, Zygmunt czarował ją zawsze, i nietylko ją jednę, bo i tę także duszę kobiecą, z którą rozstał się był przed godziną, a która długo, jak ptak upojony, kąpała się w tym czarze, i tę inną, prawie dziecinną jeszcze duszyczkę, która teraz, na dole tego domu, tonęła we łzach i trwodze, i wiele może innych, na szerokim świecie.
— Nie prawdaż, mon adorée maman, że potem sama wysłałaś mię w świat szeroki, gdzie wiele lat spędziłem wśród najwyższych wykwintów miast wielkich, wśród najwspanialszych widoków natury, na łonie sztuki... że przez te lata zupełnie odwykłem od tutejszej szarości i pospolitości, do których zresztą nigdy przyzwyczajony nie byłem, żyjąc w twoim idealnym świecie, jak zaklęta księżniczka żyła w swoim kryształowym pałacu? Nie prawdaż, moja najlepsza, najrozumniejsza mamo?
— Prawda. Ale do czego zmierzasz?
— Zmierzam naprzód do tego, aby ci, ma chère maman, powiedzieć, że za wszystko, co wyliczyłem, jestem ci gorąco, niewypowiedzianie wdzięczen...
Tu, pochylony znowu, ustami dotknął jej kolan.
— Następnie do tego, że przecież jest rzeczą niepodobną, zupełnie niepodobną, abym po takiej, jak moja, przeszłości, został na zawsze przykuty do tego kawałka ziemi, do tych stajni, stodół, obór... que sais-je?... do tego okropnego Jaśmonta, który co wieczór przychodzi mi klekotać nad głową o gospodarstwie... do tych... tych... que sais-je?... zamaszystych i razem jak nieszczęście znękanych sąsiadów... Czyż to podobna? Moja droga mamo, czyż ktokolwiek, po takiej, jak moja, przeszłości, wobec takich, jak moja, ambicyj i potrzeb, może wymagać tego ode mnie?
Ręce szeroko rozpostarł, oczy mu się trochę szerzej niż zwykle rozwarły, zmarszczka przerżnęła czoło. Mocno, do głębi, był przekonany, że wymaganie, o którem mówił, byłoby absolutnie niemożliwem i niesprawiedliwem.
Pani Andrzejowa myślała chwilę. Do pewnego stopnia nie odmawiała słuszności skargom syna; pamiętała wybornie o swoich własnych wstrętach i nieudolnościach. Po chwili z namysłem mówić zaczęła:
— Ciernie twojego położenia rozumiem dobrze. Wszystko to, co wyliczyłeś, czyni je dla ciebie trudniejszemi, niż bywają dla innych. Jednak, moje dziecko, niczyje życie na tej ziemi nie może być wolnem od usiłowań, walk, cierpień i spełniania trudnych...
Prędko z krzesła wstając, mowę jej przerwał:
— Dziękuję! Mam już tych usiłowań, walk i cierpień aż nadto dosyć. Utopiłem w nich dwa lata mego życia. J’en ai assez!
— Gdybyś był wyjątkiem... Ale... wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi...
Stając przed matką, zapytał:
— Nie jest przecież życzeniem mamy, abym pomnażał poczet nieszczęśliwych...
W głosie jej czuć było trochę drżenia, gdy odpowiadała:
— Niema na świecie matki, któraby dziecko swoje nieszczęśliwem widzieć chciała; ale ja dla ciebie pomiędzy nizkiem szczęściem a wzniosłem nieszczęściem, wybrałabym drugie.
— Któż tu mówi o szczęściu nizkiem? — zarzucił; — czyż przyjemności wyborowych towarzystw, piękności wspaniałej natury, rozkosze sztuki stanowią nizkie szczęście?
— Najpewniej: nie. Ponieważ jednak tu się urodziłeś, tu są twoje obowiązki, tu żyć musisz...
— Dlaczego muszę? — przerwał — dlaczego muszę? Ale właśnie przybyliśmy w rozmowie naszej, droga mamo, do punktu, na którym umieszczę moję propozycyą... nie! moję najgorętszą prośbę...
Zawahał się przez chwilę, potem, znów przed matką siadając, znowu pochylił się ku jej kolanom i rękę jej wziął w swoje dłonie. Znowu też pieszczotliwie, z wdziękiem, z odcieniem rzewności i poetyczności, mówić zaczął:
Mówił o tem, aby sprzedała Osowce, które były dziedziczną jej własnością, i aby z nim razem za granicę wyjechała. Mieszkać będą w Rzymie, Fiorencyi, albo w Monachium, i każdego lata wyjeżdżać w góry lub nad morze. Kapitał osiągnięty ze sprzedaży Osowiec w połączeniu z tem, co Klotylda posiada i jeszcze w przyszłości od rodziców otrzyma, wystarczy im na życie, nie zbytkowne wprawdzie, ale dostatnie i bardzo przyjemne. Zresztą, on może jeszcze kiedyś i bardzo bogatym zostanie, gdy w otoczeniu stosownem artystyczne natchnienia i zdolność twórczą odzyska. Żyć i podróżować będą zawsze razem, przyjemności wysokich używać, wszystkie marzenia swoje spełniać: tylko trzeba, aby wydostali się ztąd koniecznie, aby koniecznie i co najprędzej wynurzyli się z tego morza pospolitości, nudy i powszechnych złych humorów.
Zlekka żartować zaczął:
— Nie prawdaż, moja złota mamo, że tu panuje powszechny zły humor? Wszyscy po kimś, albo czomś płaczą, zbiedzeni, skłopotani, polękli... Ztąd wynika melancholia, qui me monte à la gorge, i dławi mię jak globus hystericus — tę biedną panią Benedyktową... Raz tylko wyjeżdżałaś za granicę, droga mamo, i to dawno... jeszcze z ojcem. Nie znasz więc różnicy atmosfer... nie wyobrażasz sobie, ile znalazłabyś tam rzeczy pięknych, ciekawych, wzniosłych, prawdziwie godnych twego wykształcenia, smaku i rozumu...
Milczała. Z głową podniesioną i spuszczonemi powiekami siedziała nieruchoma, nie odbierając mu swojej ręki, która tylko stawała się coraz zimniejszą i sztywniejszą. Nakoniec cicho, ale stanowczo, przemówiła:
— Nie uczynię tego nigdy.
Porwał się z krzesła.
— Dlaczego? dlaczego?
Podnosząc na niego wzrok głęboki i surowy, odpowiedziała:
— Dlatego właśnie, co powiedziałeś... Dla tej właśnie melancholii...
— Ależ to jest wściek... pardon! krańcowy idealizm! Krańcową idealistką jesteś, moja mamo! Skazywać się na wieczny smutek, kiedy uniknąć go można; przyrastać do zapadłego kąta nakształt grzyba, dlatego tylko, że inne grzyby siadzieć w nim muszą: to idealizm bezwzględny, krańcowy idealizm!
Patrząc mu prosto w oczy, zapytała:
— A ty, Zygmuncie, czy nie jesteś idealistą?
On! ależ naturalnie! Uważa się on za idealistę, i nie przypuszcza nawet, aby go ktokolwiek o materyalistyczne zasady albo dążności mógł podejrzewać. Ale w tem właśnie tkwi dla niego niemożność pozostawania tutaj. Spragniony jest ideałów i wyższych wrażeń, a otacza go sama pospolitość i monotonia. Idealistą zresztą będąc, do ascetyzmu skłonności nie posiada. Fakirem, ani kamedułą, zostać nie może. Jest człowiekiem cywilizowanym, i posiada zaszczepione mu razem z cywilizacyą potrzeby uciech i rozrywek pewnego rzędu, tu do znalezienia niepodobnych. Nie mogąc pracować dla braku wrażeń, nie ma także żadnych przyjemności; a całe dnie przepędzać bez pracy i bez przyjemności — jest to życie prawdziwie piekielne, od którego oszaleć można, nietylko już ze zmartwienia i tęsknoty, ale z samej nudy...
Unosił się. Oddawna już pracujące w nim niezadowolenie i zniecierpliwienie, teraz, wobec oporu matki, grożącego ruiną jedynemu jego ratunkowemu planowi, nadwerężało w nim nawet zwykłą wykwintność form. Wyglądał daleko mniej żurnalowo niż zwykle... Przebiegał pokój z rękoma w kieszeniach surduta; kilka razy gniewnie i niespokojnie własną swoję postać obejrzał.
— Tu każdy — wołał — choćby największy idealista, najgenialniejszy artysta, przemienić się musi w opasłego wołu... Ciało prosperuje, a duch upada. Czuję w sobie okropną degrengoladę ducha... Prawdziwie i głęboko nieszczęśliwym jestem... marnieję, ginę, wszystko, co jest we mnie wyższego, idealnego, przemienia się w żółć i tłuszcz!
Przy ostatnich światłach kończącego się dnia pani Andrzejowa ścigała wzrokiem gwałtowną przechadzkę syna po pokoju, i wtedy dopiero, gdy przerwał się na chwilę potok jego, wpół zgryźliwej, wpół żałosnej mowy, głosem, który z dziwną trudnością wychodził z jej piersi, zauważyła:
— Czy zachęty do tej pracy, której pragniesz, i do tej, której nie lubisz, niejakiego przynajmniej wynagrodzenia braków, na które się skarżysz, nie możesz znaleźć w uciechach serca?... Ja niegdyś je posiadałam, znam więc ich moc i wagę. Jesteś, Zygmuncie, bardzo szczęśliwie ożeniony.
— Nie bardzo, — sarknął.
Tak cicho, że zaledwie mógł jej dosłyszeć, zapytała:
— Czy nie kochasz Klotyldy?
Zakłopotany trochę, przechadzkę przerwał, stanął:
— Owszem... owszem... mam do niej przywiązanie... dużo nawet przywiązania... ale nie wystarcza mi ona... Do duchowych moich potrzeb nie dorosła... Ta wieczna jej czułość i nieustanne paplanie...
Matka z żywością mu przerwała:
— Jest to dziecko, piękne, utalentowane, namiętnie cię kochające; dziecko, które w słońcu twojej miłości i przy świetle twego umysłu, dojrzeć i rozwinąć się może. Nietylko za szczęście, ale i za jej moralną przyszłość, odpowiedzialny jesteś...
Pardon! — przerwał — na pedagoga nie miałem powołania nigdy i do kształcenia żony mojej nie obowiązywałem się przed nikim. Ce n’est pas mon fait. Albo się jest dobraną parą, albo się nie jest. Voilà! A jeżeli w tym wypadku są jakieś nierówności, ofiarą ich z pewnością jestem ja.
Plecami do pokoju zwrócony stanął przed oknem, za którém słońce, już niewidzialne, zapalało nad drzewami parku szeroki pas różowy. Przez kilka minut panowało milczenie, które przerwał stłumiony głos pani Andrzejowej. Czuć w nim było przejmującą ją niewysłowioną trwogę.
— Zygmusiu, chodź do mnie... chodź tu... bliżej!
A gdy o parę kroków od niej stanął, szeptem prawie mówić zaczęła:
— Na wszystko, co kiedykolwiek nas łączyło, co kiedykolwiek kochałeś, proszę cię, abyś mi odpowiedział szczerze, zupełnie szczerze... Zlękłam się, widzisz, niezmiernie myśli, która do głowy mi przyszła... Uczułam niezmierny ciężar na sumieniu... Jednak pragnę wiedzieć prawdę, aby módz jasno rozpatrzeć się w położeniu i co jest jeszcze do naprawienia — naprawić, czego uniknąć można — uniknąć... Czyżbyś prawdziwie i stale kochał Justynę? Czyżby to uczucie było przyczyną tak prędkiego zobojętnienia twego dla Klotyldy? Czy... gdybym... zamiast zrażać, zachęcała cię była do ożenienia się z Justyną i gdyby ona była teraz twoją żoną, czułbyś się szczęśliwszym, mężniejszym, lepiej do życia i jego obowiązków uzbrojonym?
Zapytań tych wysłuchał z trochę gorzkim, a trochę lekceważącym uśmiechem, poczem, z rękami w kieszeniach i podniesionemi trochę ramionami, przechadzkę po pokoju znowu rozpoczynając, odpowiedział:
— Bardzo wątpię. Wie mama, że rozczarowałem się do niej zupełnie. Zimna jest, przesądna, ograniczona, przybiera jakieś pozy bohaterki czy filozofki... Przytem, dziś właśnie zauważyłem, że ma takie zgrubiałe ręce i w ogóle wygląda więcej na prostą, hożą dziewkę, niż na pannę z dobrego towarzystwa... Już też Klotylda daleko jest dla mnie stosowniejszą... bo delikatniejsza, staranniej wychowana i posiada wcale ładny talent do muzyki... wcale ładny... Tylko, że ja dziwnie łatwo oswajam się ze wszystkiem, a to, z czem się oswoję, zaraz mię nudzi... Ça dépasse toute idée, jaki ja mam głód wrażeń... Prawdziwie, pod tym względem nienasycony jestem, i dlatego właśnie w tutejszej monotonii ginę, marnieję, przepadam...
Mówił jeszcze czas jakiś, ale trudno było zgadnąć czy pani Andrzejowa go słuchała. Odpowiedź jego upewniła ją o dwóch rzeczach: naprzód o tem, że przez Justynę odtrącony został, następnie, że żadnej z tych dwóch kobiet prawdziwie i stale nie kochał. Czy kogokolwiek lub cokolwiek mógł kochać? Powoli, powoli, wyniosła kobieca głowa, żałobnym czepkiem okryta, chyliła się na pierś, w której wzbierała hamowana jeszcze burza uczuć, i podniosła się znowu wtedy dopiero, gdy Zygmunt, kroki swe przed nią zatrzymując, raz jeszcze zarazem z prośbą i wyrzutem, z pieszczotliwością i zniecierpliwieniem pytać zaczął: czy cierpienia jego nie skłonią jej do wykonania planu, który ułożył? czy po namyśle, zimno na rzeczy spojrzawszy, nie zgodzi się na to, czego on pragnie i czego dla podtrzymania swoich twórczych zdolności, dla uniknięcia ostatecznej degrengolady ducha, koniecznie potrzebuje?
Wtedy pani Andrzejewa głowę podniosła znowu, i głosem, w którym brzmiała zwykła już jej wyniosłość i energia, odpowiedziała:
— Nigdy na te rzeczy zimno patrzeć nie będę. Dopóki żyję, nigdy na tej piędzi mojej rodzinnej ziemi, nigdy w tych ścianach obcy ludzie... obce bogi...
Nagle wybuchnęła:
— Wielki Boże! Ale po mojej śmierci ty to uczynić jesteś gotów... tak! ty to pewno uczynisz, gdy tylko ja oczy zamknę... Jak tchórz uciekniesz z szeregów zwyciężonych... jak samolub nie zechcesz łamać się chlebem cierpienia... Kawał Chrystusowej szaty rzucisz za srebrnik, ażeby kupić sobie życie przyjemne... Boże! Ależ to chyba w chwili uniesienia... w dziwnym jakimś śnie okazujesz się takim... Zygmuncie, o! mój Zygmuncie! powiedz mi, że naprawdę inaczej myślisz i czujesz!
Syn, spokojny i zimny, nie dając się unieść jej wybuchowi, jakby jej prawie nie słuchając, mówił:
— Niech się mama nie unosi! Ależ, moja droga mamo, proszęż się tak nie unosić! Któż tu mówi o samych tylko przyjemnościach życia? Mnie idzie o coś wyższego, ważniejszego... o moje zdolności... natchnienia...
— Czyż dusza artysty — zawołała — musi koniecznie być tylko motylem, na swawolnych i niestałych skrzydłach przelatującym z róży na różę? Czy tu ziemia nic nie rodzi? Czy tu słońce nie świeci? Czy tu królestwo trupów, że żadnego błysku piękna i życia dokoła siebie znaleźć nie możesz?... że nic cię zachwyceniem, czy bólem, miłością czy oburzeniem wstrząsnąć i natchnąć nie zdoła? A ja marzyłam... a ja marzyłam...
Tu głos jej drżeć zaczał powściąganemi z całej siły łzami.
— A ja marzyłam... że tu właśnie, w otoczeniu rodzinnej natury, wśród ludzi najbliższych ci na świecie, twórcze zdolności twoje najpotężniej w tobie przemówią... że raczej tu właśnie najpotężniej przemawiać do nich będzie każda roślina i każda twarz ludzka, każde światło i każdy cień... że właśnie soki tej ziemi, z której i ty powstałeś, jej łzy i wdzięki, jej słodycze i trucizny najłatwiej wzbiją się ku twojej duszy i najpotężniej ją zapłodnią...
Stojąc przed nią w postawie zbiedzonej, prawie skurczonej, ręce gestem zdumienia rozkładał i prawie jednocześnie z nią mówił:
— Ależ ja tego wszystkiego nie znam... ja, ma chére maman, z temi światłami, cieniami, słodyczami, truciznami etc., etc., od dziecinnych dni nie przestawałem... nie zżyłem się... nie przywykłem do nich... wcale do czego innego przywykłem... Nie możnaż z cywilizowanego człowieka przedzierzgnąć się na barbarzyńcę, z powodu... z powodu soków ziemi, z któremi się do czynienia nie miało!
Powoli, obu dłońmi opierając się o stół, bo może nogi posłuszeństwa jej odmawiały, matka powstała i zapłakała tak, jak płakała zwykle, bez łkania, bez najlżejszego skrzywienia rysów, kilku grubemi łzami, które powoli stoczyły się po jej policzkach.
— Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! — powoli wymówiła. — Zbłądziłam. — Pomiędzy tobą a tem, co powinno było być najwyższą twoją miłością, nie zadzierzgnęłam dość silnych węzłów. Mówiłam ci wprawdzie o tej miłości zawsze, wiele... ale słowa, to widać siew nietrwały... Zbłądziłam... ale, dziecko moje...
Tu białe ręce modlitewnym gestem na staniku żałobnej sukni splotła.
— Nie karz ty mnie za mój błąd mimowolny... o, mimowolny! bo myślałam, że czynię jaknajlepiej... Zamykałam cię w kryształowym pałacu i w dalekie światy wysyłałam, bo w myśli mojej miałeś być gwiazdą pierwszej wielkości, nie zaś pospolitą świecą, — wodzem, nie szeregowcem. Widać zbłądziłam, ale ty błąd mój popraw. Pomyśl, głęboko pomyśl nad krótką historyą swego ojca, którą znasz dobrze. Czy nie możesz z tego samego co on źródła czerpać sił, męztwa, moralnej wielkości? Twój ojciec, Zygmuncie, oprócz wielu innych rzeczy niecodziennych, kochał ten sam lud, którym i ty otoczony jesteś, posiadał sztukę życia z nim, podnoszenia go, pocieszania, oświecania...
Nagle umilkła. W zmroku, który zaczynał już pokój napełniać, usłyszała głos drwiący i pogardliwy, który jeden tylko wymówił wyraz:
— Bydło!
O, Bóg niech będzie jej świadkiem, że pomimo wszystkich swoich instynktownych odraz i niedołężności nigdy tak nie myślała, nigdy na wielkie zbiorowisko ludzi, najbliższych jej w święcie ludzi, takiej obelgi, w najgłębszej nawet skrytości myśli swej, nie rzuciła; że, zbliżyć się do tego zbiorowiska, przestawać z niem, pracować nad niem nie umiejąc, sprzyjała mu serdecznie i dla najnędzniejszej nawet istoty ludzkiej miała jeszcze życzliwość i choćby bierne współczucie. O, Bóg tylko jeden widział burzę przerażenia, którą w niej wzniecił ten jeden wyraz, z obojętnie wzgardliwych ust jej syna spadły, bo on tej burzy, która jej głos odebrała, ani kredowej bladości, twarz jej oblewać poczynającej, nie spostrzegł i, stając przed nią, jakby z milczenia jej chciał korzystać, mówić zaczął:
— Bardzo dobrze rozumiem o co kochanej mamie najwięcej idzie. I jakże nie rozumieć? Soki ziemi, chleb cierpienia, Chrystusowe szaty, lud... słowem... jak mówi stryj Benedykt, to... tamto!... Nigdy o tem mówić nie chciałem, ażeby kochanej mamy nie gniewać i nie martwić. Szanuję zresztą wszystkie uczucia i przekonania, szczególniej tak bezinteresowne, o! tak nadzwyczajnie bezinteresowne! Ale teraz spostrzegam, że zachodzi konieczność szczerego rozmówienia się o tym przedmiocie. Otóż przykro mi to będzie, j’en suis désolé, ale ja tych uczuć i przekonań nie podzielam. Tylko szaleńcy i krańcowi idealiści bronią do ostatka spraw absolutnie przegranych. Ja także jestem idealistą, ale trzeźwo na rzeczy patrzeć umiem i żadnych pod tym względem illuzyi sobie nie robię... a nie mając żadnych illuzyi, nie mam też ochoty czynić z siebie całopalenia na ołtarzu widma. Proszę o przebaczenie, jeżeli mamy uczucia obrażam, ale rozumiem, doskonale rozumiem, że osoby starsze mogą zostawać pod wpływem tradycyi, osobistych wspomnień etc. My zaś, którzy za cudze illuzye pokutujemy, swoich już nie mamy. Kiedy bank został do szczętu rozbity, idzie się grać przy innym stole. Tym innym stołem jest dla nas cywilizacya powszechna, europejska cywilizacya. Ja przynajmniej uważam się za syna tej cywilizacyi, jej sokami wykarmiony zostałem, z nią przez tyle lat pobytu mego za granicą zżyłem się: nic więc dziwnego, że bez niej już żyć nie mogę i że tutejsze soki tuczą mi wprawdzie ciało w sposób... w sposób prawdziwie upokarzający, ale ducha nakarmić nie mogą...
Słuchała, słuchała i może miała takie poczucie, jakgdyby ziemia z pod stóp się jej usuwała, bo obie jej dłonie mocno ściskały krawędź stołu.
— Boże! Boże! — kilka razy zcicha wymówiła, a potem, jednę rękę od stołu odrywając i ku oknu ją wyciągając, zdławionym głosem zaczęła:
— Idź na mogiłę ojca, Zygmuncie, idź na mogiłę ojca! Może z niej.., może tam...
— Mogiła! — sarknął, — znowu mogiła! Już druga dziś osoba wyprawia mię na mogiłę! Ależ ja za mogiły bardzo dziękuję... przede mną życie, sława...
— Bez sławy, bez grobowca, przez wszystkich zapomniany, w kwiecie wieku i szczęścia ze świata strącony, twój ojciec... tam...
— Mój ojciec! — wybuchnął Zygmunt, — niech mi mama przebaczy.... ale mój ojciec był szaleńcem... — Zygmuncie! — zawołała, a głos jej dźwięczał zupełnie inaczej niż zwykle: przeraźliwie i groźnie.
Ale i on także miał w sobie trochę popędliwej krwi Korczyńskich, którą wzburzył niezłomny opór matki.
— Tak, szaleńcem! — powtórzył, — bardzo szanownym zresztą... ale do najwyższego stopnia szkodliwym...
— Boże! Boże! Boże!
— Tak, moja mamo. Niech mi mama przebaczy, ale ja mam prawo mówić o tem, ja, który nie mogę zająć przynależnej mi w świecie pozycyi, który nieraz w szczęśliwszych krajach czułem przybite do mego czoła piętno niższości, który o połowę uboższy jestem przez to, że mój ojciec i jemu podobni...
— Wyjdź! wyjdź ztąd! — nagle głos z piersi wydobywając, zawołała. — Wyjdź co najprędzej, o! co najprędzej... bo lękam się własnych ust... o!...
Nie dokończyła, tylko z wysoko podniesioną głową i twarzą, której kredowa bladość w ramie czarnego czepka odbijała na tle zmierzchu, rozkazującym gestem wskazywała mu drzwi.
— Ależ pójdę! pójdę! z mamą o tych rzeczach rozmawiać nie; podobna! Mogiły, złorzeczenia, tragedye! Co się tu dzieje! Co się tu dzieje! I o co? za co? dlaczego? Gdyby o tem gdzieindziej opowiadać, nikt-by nawet nie zrozumiał i nie uwierzył!
Wyszedł i pocichu drzwi za sobą zamknął.
Są ludzie, którzy płakać umieją tylko nad mogiłami drogich im ludzi, czem zaś jest rozpacz nad śmiercią uczuć i ideałów doznawana, nie wiedzą; lecz ta wspaniała kobieta, która, z twarzą jak opłatek białą, stała śród zmroku, niby w kamienną kolumnę przemieniona, czuła teraz, że na drodze jej życia i na dnie jej serca wznosi się druga mogiła, rozpaczniejsza jeszcze od pierwszej, bo nic już po sobie niepozostawiająca. W tę drugą mogiłę kładły się na wieki i bezpowrotnie ją żegnały najdroższe jej uczucia i nadzieje; rozkładała się w niej, niby ciało w retorcie śmierci na marną parę przerabiane, wiara jej w geniusz i szlachetność syna... Wydało się jej nawet, że czuje zapach trupa i że ten trup znajduje się w niej samej, zalega dno jej własnej piersi, którą zjęło śmiertelne zimno. Byłaż-by to agonia jej wielkiej miłości dla syna? Czyżby go kochać przestawała?
Pierś jej stygła, jakby w niej zagasał jedyny płomień, który utrzymywał jej życie. Ona rozumiała co tam gaśnie, i obie dłonie mocno przyciskała do serca, chcąc może zatrzymać to, co z niego ulatywało. Czuła, że razem z zanikaniem jej miłości i wiary, niezgłębiona próżnia otwiera się przed nią, kruszą się same podstawy jej bytu, jakiś nóż ostry i nielitościwy podcina same korzenie jej życia. Z postawy jej, ruchów rąk i drżenia rysów widać było nieznośną mękę, która bolesne prądy rozsyłała od kończyn do kończyn jej ciała, siłą cierpienia, zda się, wywlekając z niej duszę.
Wtem oczy jej oślepiło jakieś wielkie, jaskrawe światło. Był to ów pas na niebie, przed chwilą różowy, a teraz krwawo zaczerwieniony, który za drzewami ogrodu i nad niemi pozostawiło zaszłe już słońce. Szeroki, równy, gdzieniegdzie zbałwaniony, podobny był do rzeki krwi, po której przepływały kiry fioletów i nad którą, niby rozwiewna glorya, ulatywały złotawe pary. To zjawisko przyrody kobiecie, która patrzyła na nie, wydało się symbolem tajemniczym, obudzającym jakieś przypomnienie. Z miejsca, na którem stała, widziała tylko wązki, daleki rąbek błękitu, do promienia ideału, do wiecznej, chociaż dalekiej, nadziei podobny, lecz więcej nic, nic, prócz tej rzeki krwi, ciemnemi kroplami jak ciężkiemi łzami usianej, złotawą parą buchającej. Patrzyła, patrzyła, aż, dłonie podnosząc do skroni, jak ktoś, co przed gwałtownym wichrem ostać się nie może, okręciła się na miejscu i z jękiem na ziemię upadła. Kolana jej i ręce splecione z głuchym stukiem o posadzkę uderzyły. Po pokoju rozlegać się zaczął szept to gwałtowny, to znów tak cichy, jakgdyby z konającej piersi wychodził:
— Widziałeś? Ciebie znieważył! Pamięć twoję, grób twoi!... Ideały nasze, wiarę, pragnienia zdeptał! Andrzeju! czy ty słyszysz? czy ty przebaczasz? Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Ale ja tego nie chciałam.. Śmierci, o! śmierci!
Ale śmierć nie byłaby okrutną, gdyby przybywała ku tym, którzy już żyć nie pragną. Silne jej ciało zwycięzko opierało się targającej niem rozpacznej burzy.
Przed oknem, zasłonionem czerwonością nieba, długo twarzą przy ziemi leżała, aż gdy podniosła ją i spojrzała w górę, wyraz niemego, osłupiałego zachwycenia napełnił jej oczy. Po raz drugi doświadczyła wizyi, której pragnęła i wzywała zawsze: ujrzała Andrzeja. Kształty jego zaledwie rozróżniać mogła, bo owijały je złotawe pary; ale wypukłe rysy, w ciemnej gęstwinie włosów, z krwawiącą się plamą na czole, bladością swoją odbijały na tle krwawego obłoku. W te rysy wpatrzyła się ze stokroć większą jeszcze miłością niż w owym dniu dalekim, gdy ukochany zdejmował z jej skroni welon oblubienicy. Cisza głęboka, taka, jaka na ziemi bywa tylko przed wejściem jutrzenki, dokoła niej zaległa. Najlżejszy szmer ucha jej nie dolatywał: nie czuła też twardości ziemi, na której klęczała, ani przestrzeni rozdzielającej ją z zawieszonem pod niebem zjawiskiem.
— Czy mi przebaczasz? — szeptała drżącemi usty.
On, złotawą gloryą owinięty, leżał na krwawym obłoku, cichy, smutny, w daleki rąbek błękitu zapatrzony. Zdało się jej tylko, że z mglistych obsłon wydobyte, przejrzyste jej ramię, na mgnienie oka wyciągnęło się nad jej głową.
— Bez ojca wzrósł — szeptała, — bez ojca... bez ciebie!
Lecz na krwawym obłoku żeglująca kropla fioletu zbliżała się, rosła, wydłużała, i powoli, rys po rysie, zasłaniała oblicze blade, ciche i, niby w promień ideału lub w wieczną, chociaż daleką, nadzieję aż do końca, zapatrzone w wązki, daleki rąbek błękitu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.