<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Dzień był znowu świąteczny i pogodny, ale rozległa równina z jednej strony w lesiste pagórki, z drugiej w półkoliste koryto Niemna ujęta, wcale inną miała postać niżeli w świetne skwarne, mozolne dni ubiegłego już lata; miała wcale inną postać, bo było to święto wesołe i rzeźkie jeszcze, w zebrane plony bogate, lecz już niby u wrót rozpoczynającej się jesieni stojące.
Zamiast świeżości, blasku i wrzątku wezbranego życia unosił się teraz nad tą równiną łagodny smętek natury, omdlewającej zwolna i z wdziękiem. Na spasionych miedzach, gładkich i pustych, gdzieniegdzie sterczały nagie łodygi cykoryi, ciemną czerwienią iskrzyły się bujne kity końskiego szczawiu, drobne puchy kotków i żółknące dzięcieliny trwożnie przypadały ku stwardniałym krawędziom zagonów. Jak okiem zajrzeć, zdeptane przez trzody ścierniska, zmartwiałą żółtość swoję mieszały z ciemną szarością zoranej gleby i więdniejącą zielenią kartoflisk, a wszystko to razem wyglądało jak kobierzec o barwach przygasłych i spłowiałych, na którym tu i owdzie łanki dojrzałej gryki kładły rdzawo-różowe plamy i majową zielonością odbijał,, na korczyńskich polach bujający, wysoki gaj końskiego zębu. Ścieżki, tajemniczo przedtem na dnie zbożowej puszczy utopione, widocznemi teraz, chociaż mdławemi, skrętami przepływały ciemniejszą od nich rolę, której spulchnioną powierzchnię gęsto osiadywały wrony, w zadumanych postawach spuszczając ku ziemi żeru szukające swe dzioby. U skraju ściernisk, pod laskami, wzbijały się z małych ognisk pastuszych nizkie, nikłe, sinawe dymy; polne grusze, topole i wierzby stały jeszcze w zieleni gęstej, lecz zczerniałej i bez blasku, a kiedyniekiedy, niewiedzieć zkąd się biorąc, żółty liść przelatywał już powietrzem i gdzieniegdzie na polnych krzakach mlecznie bielały płatki pajęczyny. Zamiast upajającej wrnni kwitnących ziół, skoszonych traw, świeżo zżętej słomy i z drzew ulatniającej się żywicy, Czuć było naokół jeden tylko mocny, wilgotny, razowe pieczywo przypominający zapach ziemi, głęboko przez pługi wzruszonej. Zamiast ogłuszających śpiewów ptactwa i niezliczonych, w rozmaitości swej brzęczeń owadów, panowała wszędzie cisza, — cisza, nie śmierci jeszcze, ale wielkiego uspokojenia się istot i rzeczy, wśród której jednak odzywały się w górze ostre krzyki żórawi i klekot bociani, a w dole, na mdlejących skrzydłach, przelatywały spóźnione motyle, pszczoły nad łankami gryki brzęczały, a powyżej drzew dzwoniła ciągle niewidzialna struna nadwodnych muszek.
W dni powszednie rozlegały się tu jeszcze przewlekłe i posępne, lub ochocze i krótkie, wołania oraczy; widać także było szybko przesuwające się pługi, z cichym chrzęstem po zoranej roli wlokące się brony, i powoli, równo, w prostych liniach, z wyprostowanemi postaciami postępujących siewców, których ręce, rytmicznemi prawie ruchy, rzucały na zagony obfitą rosę ziaren. Nad tem zaś wszystkiem, nad zaścielającym ziemię kobiercem przygasłym i spłowiałym, a gdzieniegdzie tylko rdzawą różowością lub majową zielenią rozweselonym, nad pociemniałemi drzewami, u których stóp wiły się nikłe dymy, nad rozsianymi zrzadka oraczami i siewcami, świeciło śród czystych, lecz bladych, błękitów, ciche, przygasłe, blado-złote słońce. Zdawać się mogło, że przez długie wylewanie na ziemię zapładniających ogniów wywabiło ono z szaty ziemi świetne jej barwy i samo pobladło, a teraz na piękną jeszcze, lecz uciszoną i smętną, spoglądało smętnem, uciszonem okiem. Tak jak ziemia, która uśmiechała się jeszcze, lecz już nie wybuchała radością, ogrzewało ono jeszcze, lecz już nie paliło, łaskawie zarzucało na wszystko płaszcz z bladego złota, lecz nigdzie nie rozniecało ognisk płomieni i iskier. Od pozbawionego tych ognisk, bladego błękitu nieba do spłowiałego kobierca ziemi, stało powietrze niepokalanie przejrzyste, nieco chłodną rzeźwością przejęte, przypominające blizkie już, pajęczynowe, babie lato — do umieszczonego nad światem kryształowego dzwonu podobne.
Pospołu ze zmienioną postacią natury bohatyrowiecka okolica nieco odmienną postać przybrała. Nie był to już, jak przedtem, gęsto zbity i dla oka prawie nierozwikłany pas roślinności, wśród którego zblizka tylko i ułamkowo rozpoznawać było można granice zagród i ich domostwa. Teraz tylko wszystkie płoty i ściany budynków do połowy niemal tonęły w przedziwnie wybujałych, z niesłychanym gwałtem wzdymających się gęstwinach. Były to gęstwiny, a raczej wzdęte rzeki, dzikie puszcze chwastów. Były to niby księgi natury, o gęsto zbitych a coraz innych kartach.
Z wysokiej, szerokolistnej, puszystej dla oka a twardej dla ręki, pościeli olbrzymich łopuchów, babek, chrzanów, bujały tam wysoko niezliczone osty, u wierzchołków ubrane w różnobarwne, misterne, kolcami zjeżone kwiaty, mieszające się ze śnieżnemi koronami krwawników, z ciemną czerwienią końskich szczawiów, z zaroślami psich języczków, których podługowate liście wysuwały się zewsząd, jakby chciały swą ostrą powierzchnią lizać odzież przechodniów; gdzieindziej krzaczysty, grubiański żywokost, mnóztwem białych, guziczków osypany, rozpierał się tak szeroko, że nic już przy nim wzrastać nie mogło oprócz upartych mięt i piołunów, rozlewających naokół mocne i gorzkie zapachy; gdzieindziej jeszcze zdziczałe spiree, ogołocone z kwiatów malwy, przekwitłe i trującemi makówkami zwieńczone psianki, tworzyły wysoką i nieprzebytą plątaninę, której spodem kładły się krwiste liście więdnącej dzikiej lebiody, złociły się żółte szelestuchy, puszczą rosły chwoszcze, ruty i pokrzywy.
Ale działo się tak tylko u płotów, stodół i stajni; gdzieindziej rozwidniło się, rozszerzyło, poprzestronniało. Najlżejszy pył, po niedawno spadłych deszczach, nie podnosił się z ziemi; w przejrzystem więc powietrzu, za ogrodami, z których zdjęto owsy, konopie i fasolę, domy i drzewa stały w wyraźnych, pełnych zarysach. Pozostałe w ogrodach nizkie tylko warzywa nic sobą nie zasłaniały, a na dziedzińcach i uliczkach, od płotu do płotu i od budynku do budynku, słały się już tylko nizkie, zdeptane trawy. Wiśniowe i śliwowe gaje przerzedziły się i u dołu pustemi przestrzeniami przeświecały; stare lipy, grusze, topole i jawory, błyskając tu i owdzie zżółkłemi lub zaróżowionemi liśćmi, nabrały u szczytów koronkowej prawie przezroczystości. Kwiaty, bardzo już rzadkie, pod gankami i oknami domów ukazywały się w postaci nikłych noksów, albo drobnych astrów; w zamian przez puste przestrzenie gajów i koronkowe gałęzie drzew widać było rozłożone na trawach brunatne lny, — bielały pod blaskiem słońca rozciągnięte płótna i niewidzialne przedtem, nakształt skrawków drogiej materyi, tu i owdzie prze błyski wały błękitne smugi Niemna.
Ranek był jeszcze, bo może trzech godzin do południa brakowało, gdy okolicę napełnił gwar niezwykły. Długo i nieustannie turkotały tam koła, parskały konie, rozlegały się powitalne wykrzyki. Ze wszystkich dróg przerzynających równinę ku Fabianowej zagrodzie zjeżdżały się bryczki, cwałowali jeźdźcy, pieszo dążyli mieszkańcy bohatyrowieckich zagród. Nakoniec kilkanaście niewyprzężonych żółtych i zielonych, jedno- i dwukonnych bryczek napełniło podwórko zagrody i kilka jeszcze najbliższych podwórek; kilkanaście osiodłanych koni stanęło u różnych płotów; może sto osób różnej płci i wieku pstrą i ruchliwą falą okryło ogród, zieloną pomiędzy ogrodem i śliwowym gajem ulicę, i rozlało się aż na drogę, białym pasem u pustego pola sunącą.
Na kilka mil wokoło powszechnie wiedziano, że byli to weselniki, przez Fabiana na gody małżeńskie jego córki pospraszani. Szeroko w powiecie słynęła ambicya, mowność, tak do ochoczej zabawy, jak do zuchwałych zadzierek skłonność Elżusinego ojca: więc chętnie ci i owi, przez szacunek, ciekawość, a najbardziej nadzieję wesołych tańców i zalotów, dążyli do człowieka, który, choć był ubogim, wszelako pokrewieństwa i konneksyi posiadał bez liku, a gdyby i z głodu miał mrzeć nazajutrz, przy „okazyi“ wystąpić musiał hucznym sobie-panem.
Naturalną było rzeczą, że na weselu Bohatyrowiczówny i Jaśmonta, Bohatyrowiczów i Jaśmontów znajdowało się najwięcej. Jednak przy powitalnych okrzykach, przy wzajemnem przywoływaniu się znajomych, wiele jeszcze innych nazwisk rozlegało się w powietrzu i, nad trawami lecąc, sięgało spokojnej, przezroczej wody Niemna, za którą je echa powtarzały i niosły aż w głębiny boru.
Starzy i młodzi przybyli tam licznie Zaniewscy ze spokojnych i w dobrej glebie siedzących Zaniewicz i z zaniemeńskich Obuchowców, Obuchowicze, złą sławę mający, bo, choć dostatnie i pracowite chłopcy, chętniej od innych awantur szukali, do bójek skłonni, a do maczania języków w czarkach niewstrętliwi. Zza Niemna także przyjechali Osipowicze z Tołoczek, po włosach jak krucze pióra czarnych, i twarzach, jak u posągów kształtnych, rozpoznawać się dający, i Łozowiccy z Soroczyc, hardo w górę podnoszący wąsa, mali a zwinni, z rodzinnej zgody znani, bo, po czterech i pięciu w jednych chatach siedząc, zwadami nie obrażali Boga i nie gorszyli ludzi. Staniewscy ze Staniewicz jaśnieli w tłumie wysokiemi czołami, których wczesne łysiny przypominały podgalane głowy pradziadów; a byli tu także z piaszczystych Glindycz ubodzy Glindowie, i z najbliższych Samostrzelnik stateczni Strzałkowscy. Ze Starzyn swat Starzyński przywiózł trzech swoich synów i dwie tylko córki, lecz wzrostem i pełnią krwi pensowej za cztery stanąć mogące, a z Siemaszek przybyli, jak trzy lwy, trzej Domunci, tutejszej Jadwigi stryjeczni, szerokością bar i obfitością czupryn tak przenoszący wszystkich, jak od wszystkich obecnych niewiast mniejszemi i szczuplejszemi były, przybyłe z dwoma braćmi, dwie Siemaszczanki, delikatne, bladawe, nieśmiałe dziewczynki, w zatrwożeniu swem ciągle trzymające się razem i po przezroczystej zieloności gaju przesuwające swe perkalowe sukienki w błękitne i białe paski. Był tam jeszcze, z dorosłemi dziećmi, stary Koroza, dawno już z zagrodowca na właściciela osobnego folwarczku wyszły; i z wyszukanem imieniem Albin Jaśmont, ekonom z Osowiec, który z rotowym śmiechem o młodym swoim panu dziwne dziwy rozpowiadał; i Józef Giecołd, mały dzierżawca, z zapadłemi policzkami i zbiedzoną miną, którego małżonka, w sterczącym kwiatami kapeluszu i z długim ogonem u wełnianej sukni, z bryczki wysiadając, wysoko ukazała grubą nicianą pończochę, a wnet potem zapaliła papierosa, i tak już z tym zapalonym papierosem, oczy mrużąc i na nikogo nie patrząc, jako wyższość swą w pełni uczuwająca, przez ogród do domu dążyła.
Rzeczą zresztą widoczną było, że wszyscy tu zgromadzeni dbali wielce o to, aby odzienie ich było weselu przystojne, ale że pod tym względem nie krępowała ich żadna wcale moda, ani żaden despotyczny zwyczaj. Na sukniach dziewcząt ukazywały się gdzieniegdzie szczupłe draperye, niejaką pretensyą do elegancyi roszczące, ale powszechnie były to bardzo skromne spódniczki i staniki, kolorowemi paskami objęte, jesienne kwiaty w gładkich warkoczach, gdzieniegdzie złoto udający pierścionek na palcu, a u szyi szpilka z błyszczącem szkiełkiem, u wędrownego przekupnia nabyta.
Mężczyźni prawie różnobarwniejszy przedstawiali widok, niżeli kobiety. Czarne tużurki mieszały się tutaj z surdutami z białego płótna; obok szarych kurt samodziałowych jaśniały ubrania z kanarkowej dymki, wśród ciemnych, długich kapot, które nosili najstarsi, nakształt równo ociosanego krzaku zieleniał trawiasty surdut Starzyńskiego. Wszystkiemi barwami świata iskrzyły się na szyjach fantazyjnie związane chustki i krawaty, a tylko u piersi śnieżne przody koszul i po kolana wysokie buty z wpuszczonemu w nie spodniami ujednostajniały w części ten lud rosły, ogorzały, jednostajnie także karki prosto, a głowy śmiało trzymający.
Był to lud wiejski, ale lud, który nigdy nie podpierał strasznego gmachu przymusowej pracy, ani twarzami w dół nie upadał pod piekielną obelgą chłosty. Był to lud, ale lud, za którym w dalekiej przeszłości jaśniało słońce ludzkich praw i dostojeństw, aż dotąd w dusze i na drogi życia kładące mu zbladłe, lecz jeszcze nie zgasłe, promienie. Był to lud namiętnie, niepohamowanie, do waśni zgryźliwych i aż do występku czasem chciwy tej ziemi, którą nakształt kreta kopał w cichości i nizko; ale lud z tą ziemią jak z matką spojony i wszystkie pulsy jej życia i losów we własnych żyłach i losach czujący. Był to lud ogorzały, w obfitym pocie skąpany, z grubą skórą na twarzach i rękach, ale z gładkiemi i prostemi plecami, z wielką siłą ramion i z okiem, które, acz na ciasne widnokręgi, patrzyło śmiało i bystro.
Gdziekolwiek stanęła ich większa nieco gromada, tam zdawać się mogło, że z ziemi wyrastał las dębów. Gdziekolwiek żywo i tłumnie zagadali, tam, zda się, przelatywały echa tej mowy, która brzmiała wówczas, gdy Rey z Nagłowic, nad kuflem piwa i zrazem baraniej pieczeni, gościł w Czarnolesie. Gdziekolwiek zaśmieli się, z pomiędzy warg rumianych błyskały rzędy jak śnieg białych zębów; gdy zdjęli czapki, ukazywali czoła od policzków bielsze i czupryny płowe, złociste, rudawre, czarne, lecz zawsze jak las obfite i z fantazyą, mającą pozór dumy, odrzucone w górę.
Ale tak wyglądali tylko młodzi. Starsi, niezbyt nawet starzy, chód miewali powolny, mowę rozważną, choć często obfitą, śmiech rzadki, oblicza zorane. Widać było, że życie, jakie wiedli, bardzo prędko uciszało ich, gasiło, z twarzy im wywabiało się rumieńce, a nogi obciążało niewidzialnemi brzemiony. Grubobrzucha postać folwarcznika Korozy i żywa cera Starzyńskiego stanowiły tu wyjątki. W zamian, chudością ciała przy wysokim wzroście i wyrazem cierpliwego zmęczenia na twarzy, u której wisiały długie, czarne wąsy, uderzał Walenty Bohatyrowicz, siedmiorga dzieci ojciec, a właściciel dziesięciomorgowego grunciku; drugi zaś Bohatyrowicz, dla gorliwej pobożności swej apostołem oddawma przezwany, wielkiemi ciemnemi szkłami osłaniał zaognione i wpół ślepe oczy.
Podstarzałe lub stare kobiety, tak samo jak rówieśnicy ich, mężowie, najczęściej chude, czasem drobne i delikatne, sterane miały twarze i powolną, choć niekiedy i w zapalczywość wpadającą mowę, — a jednę tylko posiadały cechę, której nie posiadali mężczyźni: ceremonialność obejścia się i poruszeń. W suto wygarnirowanych kornetach lub nowożytniejszych czepkach, często nawet w prostych chustkach na głowach, w luźnych kaftanach i staroświeckich mantylach, z szerokiemi kołnierzami u szyi i rękami pomarańczową prawie barwą odbijającemi od śnieżnych wygarnirowań rękawów, składały one przed znajomymi układne dygi, wzajem sobie pierwszeństwa na ścieżkach i we drzwiach ustępowały, na górną lub skromną sadziły się mowę.
W całem tem zebraniu, na parę godzin przed południem, uczuć się dało niecierpliwe i trochę niespokojne oczekiwanie. Państwo młodzi i asysta weselna, jako to: dwaj swatowie, dwie swanie i sześć par drużbów, nie ukazywali się wcale przybyłym gościom, z których bardzo nieliczni tylko wchodzili do domu, a prawie wszyscy przechadzali się po ogrodzie i drodze, albo siadali na długich ławach, tu i owdzie ustawionych, na stosie desek pod stodołą, na kamieniach, na nizkich płotkach. Wiedziano dobrze, że panna młoda już jest do ślubu ubrana i że pora już była wielka wyruszać w drogę do kościoła, lecz brakło jeszcze jednej z najważniejszych osób asysty, mianowicie: pierwszego drużbanta. We wszystkich siedzących, stojących i przechadzających się gromadkach o tym tylko opóźniającym się, a tak ważnym, gościu była mowa.
Nie dziw, że opóźniał się!... taki człowiek! Bogaty, przystojny i z tęgą głową, musiał przecież fanaberyą jakąś okazać i nie dopuścić, aby go za pierwszego lepszego uważano. Mężczyźni mówili o tem, że Kaźmierz Jaśmont najmniejszym urodzajem ze sto kóp żyta i ze trzydzieści pszenicy na polach swoich użyna, bydła może ze dwadzieścia sztuk posiada i piękne konie hoduje, a potem z zyskiem sprzedaje. Więc też dom sobie niedawno zbudował i głośno przed wszystkimi oświadcza, że ożenić się zamyślił, bo mu już k walerstwo przykrzeć się zaczęło. Lat ma ze trzydzieści dwa; posażnej sobie upatruje. A. jakże! On-by może na to wesele i nie przyjechał wcale, gdyby nie to, że chce mu się Domuntównie z blizkości w oczy popatrzeć. „Aktorka!“ Jedno do drugiego, piękną fortunę we dwoje ufundują. Tylko, że u tego tańca dwa końce. Podobno Domuntówna z kim innym już tak jak prawie jest zaręczona... Pogłosy o tem chodzą, ale może nieprawdziwe.
Podstarzałe zaś kobiety opowiadały sobie wzajem jaki to bogacz ten Kaźmirz Jaśmont. Pracować — pracuje, bo nikomu ptaki same do garści nie lecą, z pługiem i kosą chodzi; ale dwóch parobków trzyma, złotny zegarek ma, a którejś niedzieli Michał Zaniewski, za interesem do niego zrana przyszedłszy, w szlafroku go nawet zastał. W szlafroku sobie siedział, fajkę palił i herbatę pił, jak najpierwszy arystokrat. Ot jak! Czemu to inszym takie szczęście nigdy nie zaświeci? Ale widać już, że Pan Bóg tak chce, żeby jednym były gody, a drugim głody; jednym mąka, a drugim miękina (plewy)!
Dziewczęta, w ścisłą gromadkę zbite, oczy sobie wyślepiały — na drogę patrząc, a zajmującego kawalera wypatrując. Jedna utrzymywała, że pan Kaźmirz pewno od Jadwiśki dostanie dudkę na kościele, bo ona dawno już sobie Jana Bohatyrowicza obrała, i żeby tam niewiadomo co, musi za niego wyjść; druga twierdziła, że pan Jaśmont Janka od Jadwiśki odsądzi, bo daleko... gdzie! może cztery razy bogatszy; inne chwaliły bardzo oczekiwanego kawalera, mówiąc, że ślicznie tańczy i wierszami mówi. Delikatne, bladawe, zgrabne Siemaszczanki, trzymając się pod ręce, wsunęły się w grono wysokich i barczystych Bohatyrowiczówien, Jaśmontówien, Zaniewszczanek i Starzyńskich, a że tu obce były i nikogo prawie nie znały, nieśmiało też i cichutko zapytywać zaczęły: czy pierwszy drużbant oracyą powie, bo jeżeli taki bogaty, to może też i taki dumny, że oracyi powiedzieć nie zechce. Jedna ze Starzyńskich i dwie Zaniewszczanki odrazu mówić zaczęły, że to już od tego zależeć będzie, czy mu się pierwsza drużka upodoba, bo jeżeli nie upodoba, to może zagrymasi i oracyi nie powie, a jeżeli już powie, to bardzo piękną, bo jego mówienie zupełnie jak woda biegąca, takie płynne, a do tego i wierszami przyozdabiane. Wysmukła jak topola, kruczowłosa Osipowiczówna nie wiedziała wcale kto będzie pierwszą drużką Alżusi, ale Bohaterowiczówny wiedziały bardzo dobrze, że będzie nią panna Justyna Orzelska z Korczyna, pana Korczyńskiego krewna, i, mówiąc o tem, uśmiechały się do siebie w sposób tak znaczący, że to uwagę wszystkich zwracało.
Wtem na zielonej uliczce, od bramy ku domowi wiodącej, coś rączego, gromkiego, świetnego zaturkotało, zaparskało, przegalopowało i pod gankiem domu stanęło. Pierwszy drużbant przyjechał; przyjechał bryczką i jednym koniem, ale jaka bryczką i jakim koniem! Pierwsza świeciła nowiutkiemi okuciami i najpiękniejszą majową barwą; drugi, czarny ogier (weselnicy pomiędzy sobą szeptali, że ze trzysta rubli możnaby było za niego zapłacić i że pochodził z własnego chowu właściciela), kark miał wygięty i sierść aksamitną. Prawie galopem jadąc, — bo sam zapewne czuł, że się spóźnił, — Kaźmirz Jaśmont w jednej ręce trzymał rzemienne lejce, drugą nieustannie zdejmował z głowy granatową czapeczkę, tym sposobem wszystkich znajomych witając, a gdy to czynił, oprócz okuć bryczki i aksamitnej sierści konia błyskały jeszcze pod słońcem jego złociste, kędzierzawe, w tył od szerokiego czoła odrzucone, włosy. Jednemu z młodszych synów Pabiana wodze oddał, a sam do wnętrza domu wpadł, gdzie kilka minut zaledwie zabawił, poczem, znowu na ganek wybiegając, gromko zawołał:
— Muzyka!
Na ten okrzyk, z tłumu wypadli trzej młodzi, szeroko na okół znani, bracia Zaniewscy, którzy, sztukę muzyczną gorliwie uprawiając, na weselach sąsiedzkich, bezinteresownie, i tylko dla własnego ukontentowania, a grzecznego sąsiadom usłużenia, do tańca grywali. Od dwóch już godzin o ścianę domu stały oparte dwoje skrzypiec i basetla. Amatorowie-muzykanci porwali je i z niemi do domu wbiegli. Ku domowi też pocisnęli się weselnicy wszyscy, jedni do wnętrza jego wchodząc, inni otwarte drzwi i okna tłumnie obstępując.
Świetlica u Fabiana równie obszerną była jak u Anzelma i Jana, z mniej tylko gładko otynkowanemi ścianami i starszą podłogą. Zwykłego jej umeblowania nie było dziś ani śladu; lecz każdy mógł się domyślić, że łóżka z wysokiemi pościelami, komody i skrzynie wyniesiono, dla uczynienia z niej sali jadalnej. Pod trzema ścianami stały tam teraz trzy długie stoły, z desek na prędce zbite, białem płótnem ponakrywane, dobrze już napoczętemi pieczeniami, pierogami i serami zastawione a zydlami i stołkami otoczone. Pomiędzy stołami, w głębi dość ciasnej przestrzeni, stali rodzice panny młodej i rodzice pana młodego, dwie swanie i dwaj swatowie. Elżusia, w sukni z białego muślinu i z kawałkiem tiulu, który jej od włosów aż do ziemi spadał, u boku swego miała narzeczonego, któremu szyję obwiązano białym krawatem, tak szerokim i twardym, że najlżejszego nawet poruszenia głową uczynić nie mógł. Dalej plecami do drzwi stało sześć par drużbów: Kaźmirz Jaśmont z Justyną, Witold Korczyński z Antolką Jaśmontówną, Jan Bohatyrowicz z Marylką Zaniewszczanką, Adam Zaniewski ze Stefką Obuchowiczówną, Władysław Osipowicz z Cecylką Staniewską i Michał Bohatyrowicz z Albertą Starzyńską. U drzwi, przy ścianie, stanęła muzyka. Przez otwarte okna promienie bladego słońca, obficie lejąc się do świetlicy, padały na rozstawione po stołach i napoczęte pierogi, pieczenie i sery, na rydzowatą i uroczysty wyraz mającą twarz Fabiana, na śnieżny i krochmalnemi garnirunkami sterczący kornet Fabianowej, na żółtą twarz i wyfiokowaną głowę Giecołdowej, na zadarty i od płaczu zaczerwieniony nosek panny młodej, na czarne i białe surduty drużbów, a białe, błękitne, różowe suknie drużek. Mur takich samych surdutów i sukni, za otwartemi drzwiami świetlicy zaległ sień domu; nieruchomość wszystkich była zupełną, a cisza stała się tak doskonałą, że wśród niej słychać tylko było, niby podmuchy wielkiego miecha, w jeden odgłos zlewające się, ciężkie w ścisku oddechy obecnych.
Wtem swania Giecołdowa, ze szczytu swej wysokiej i cienkiej figury z dumą dzierżawczyni na wszystkich patrząca, rzuciła na ziemię niedopalony papieros i zadeptała go wielką stopą, w prunelowy bucik ubraną. To nagłe przerwanie, snadź ulubionej, lecz z uroczystością momentu niezgodnej, przyjemności, nastąpiło wskutek ruchu przez pierwszego drużbanta uczynionego. Nikt z obecnych głośno nie przyznałby się do tego, ale wszyscy z niepokojem oczekiwali: czy też wypowie on racyą, albo jej nie wypowie, jak to zdarzyło mu się parę razy, gdy nagrymasił i nic powiedzieć nie chciał, dla tej przyczyny, że mu się pierwsza drużka nie upodobała. Jednak, przed kilku minutami, kiedy Fabian, względem nieznającej się dotąd pary dokonał uroczystego aktu rekomendacyi, wiele osób spostrzegło, że, na Justynę bystro popatrzywszy, podaną mu przez nią rękę z nizkim ukłonem i w same koniuszki palców pocałował. Nikt nigdy nie widział, aby komukolwiek w ten sposób się kłaniał. Potem zaś, do towarzyszów drużbantów odwracając się, palcami pstryknął i jak mógł najciszej zaszeptał:
— Szyk panna! Zdaje się, spojrzawszy, miód do góry kapie!
Jan spłonął cały i, jak zwykle, gdy był wzruszony, w górę spojrzał; inni na znak potwierdzenia zcicha cmoknęli, głowami kiwając. Jeden tylko Władysław Osipowicz, któremu czarne włosy, jak krucze skrzydła, unosiły się nad głową, do błękitnookiej Cecylki, której był aspirantem, szepnął:
— Nic ja osobliwego w tej pannie postrzedz nie mogę!
Tymczasem Kaźmirz Jaśmont uczynił poruszenie, które go ze zbitej w ścisk kompanii nieco wyosobniło, stanął naprzeciw państwa młodych, tuż obok umieszczonej na stole, wiązkami mirtu piętrzącej się tacy, rękę w białej rękawiczce po złocistej czuprynie przeciągnął i głosem tak donośnym, że go za oknami i aż w ogrodzie słychać było, mówić zaczął:
— Oto jest wianek, uwity, nie z pereł, ani z dyamentów, ale z zielonej mirty, znak panieński, oku ludzkiemu przypodobujący się, a tobie, panno młoda, w dniu dzisiejszym chwalebną ozdobą być mający...
Mówiąc to, wskazywał na tacę napełnioną mirtem. Wziął z niej mały mirtowy wianek i, delikatnie go w wyciągniętej ku państwu młodym ręce trzymając, ciągnął dalej, a coraz dobitniej i głośniej:
— Teraz bierz sobie na uwagę, przenajdostojniejsza paro, te kilka moich myśli, które w następującej zawrą się formie. Wszak widzisz, panno młoda, że już ostatni przyszedł termin, w którym ten wieniec, przed oczy twoje reprezentowany, nosić będziesz, bo od dzisiejszego dnia zniknie i nie powróci więcej na twoję głowę.
Tu, Elżusia zaczęła zcicha chlipać i z wielką trudnością z kieszeni ślubnej sukni wydobywać chustkę do nosa. Ale drużbant, z oczyma w nią wlepionemi, nieprzerwanie ciągnął:
— Ach! piękny to jest laur być panienką! i jakże go nie żałować? Trzeba go oblać rzewnemi łzami, bo jakieżby to było serce tej pięknej panny, gdyby w dniu dzisiejszym nie płakała? Ale ja tak powiadam, że nic niema na świecie przyrodniejszego nad stan małżeński, i że Bóg, który utworzył niebo, ziemię i złotne gwiazdy, dla szczęśliwości ludzkiej i ten stan ustanowił. Niema tu przyczyny smęcić się i biedować. Bo ty, panno młoda, choć pozbywasz się piastowania matki i ojca, ale nabywasz przyjaciela wiernego, na wiek wieków, aż do końca. A ty, panie młody, to weź na uwagę, że Bóg słońcem, a mąż dobrą żoną świat sobie weseli. Gdy tedy już nadszedł ten dzień weselny, od całej zgromadzonej asysty i wszystkich tu znajdujących się państwa, krewnych, przyjaciół i znajomych, tobie, najdostojniejsza paro, jako wasz pierwszy i najstarszy drużbant, najlepsze życzenia wypowiadam...
Tu, głos nieco zawiesił, a w ścisku już nawet głośnych oddechów słychać nie było: z takiem wytężeniem oczekiwano dalszych słów drużbanta, które też jeszcze dobitniej i uroczyściej niż przedtem zabrzmiały:
— Niechaj wam życia dzionek wije się jako wianek, w którym jasny kwiat z ciemnym się przemienia, ale wszystkie rozkosz czują, bo się wzajem obejmują! Troski po szczęściu i szczęście po troskach znosić będziecie w spokojności, jedno od drugiego czerpiąc pocieszenie w przyjaźni i miłości. Cieszcie się, że dnia dzisiejszego w kościele świętym złączy się para, a przez mężczyznę i kobietę wzajemnie sobie będzie dana wiara. Oto już grzmi muzyka!...
Tu istotnie dwoje skrzypiec i basetla zagrzmiały czemś, trochę do hucznego marsza, a trochę do zawiesistego mazura podobnem. Tę huczną muzykę głosem przenosząc i tacę mirtem napełnioną w obie ręce ujmując, pierwszy drużbant kończył:
— Czas do kościoła po siódmy Sakrament Święty jechać, a wprzódy do kolan rodzicielskich po ojcowskie i macierzyńskie błogosławieństwo upaść. Proszę tedy, panno drużko, niezmarszczonem czołem, wesołem okiem i łaskawą ręką te mirty przyjąć i drużbującym na znak dnia weselnego rozdać!...
Z nizkim ukłonem tacę z mirtem Justynie podawał; ona w zamian położyła na niej cienką, białą chustkę, z pięknie wyhaftowałem! jego cyframi. Cała twarz, wielka, różowa, piegowata, z szerokiem czołem i zawiesistym wąsem, spłonęła mu zadowoleniem i dumą.
— Gdybym złotny i brylantowy dar otrzymał, tak ukontentowanym-bym nie był, jak jestem z tej pamiątki, rączkami pani przygotowanej, — wymówił z nizkim ukłonem.
Lecz w tejże chwili uczuł się pochwyconym w czyjeś ramiona. Był to Witold, drugi po nim drużbant, który nagle i ogniście w oba policzki go pocałował.
— Przepraszam — mówił, — może pan będzie się gniewał, że, przy takiej małej znajomości, tak poufale... ale ślicznie pan tę oracyą wypowiedziałeś.... czy pan ją sam ułożyłeś, czy też?...
— Częściowo! częściowo!... — odpowiedział, ściskając ręce nowego przyjaciela w szerokich dłoniach, tak mocno, że aż biała rękawiczka z chrzęstem pękła.
Wtem muzyka nagle umilkła, i po świetlicy rozchodzić się zaczął do niepoznania zmieniony głos Fabiana. Elżusia jak długa do nóg mu była runęła, a pan młody ze stukiem na kolana upadł, głowy zaś pochylić nie mogąc, pozór klęczącego kołka zachowywał. Fabian chociaż go zwyczaj do wypowiadania oracyi koniecznie nie zobowiązywał, przez wzruszenie zmienionym, czy też umyślnie przybranym, bardzo cienkim głosem przemawiał:
— Dziady i przeddziady nasze na tem samem miejscu gody małżeńskie wyprawowali, gdzie i ja twoje, moja córko, dnia dzisiejszego wyprawuję, Masz wiedzieć, że nie powinnaś być swarna, marnotrawna, języczna, albo ręce za pas zakładać, albo, broń Boże, bałamutniom i pustotom życie swoje poświęcać, ale przyjacielowi swojemu dozgonnemu we wszystkiem pomocną, zgodną i uległą być.
W tem miejscu przemowy Elżusia, pomimo że twarz przy samej ziemi prawie trzymała i chustką wycierała oczy, połę surduta narzeczonego mocno pociągnęła i szepnęła:
— Proszę schylić się! Czy to pięknie przy błogosławieństwie ojcowskiem z nosem do góry sterczeć?
Jak na komendę, Franuś nagle i energicznie zgniótł brodą obręcz krawata i czoło ku ziemi pochylił. Fabian właśnie ku niemu mowę zwracał:
— A tobie, mój zięciu, ojcowskiem słowem i sercem zapowiadam, abyś towarzyszkę, którą ci daję, szanował i we wszystkiem jej był pomocny, zgodny, nieofukliwy, nie grubijanin ale...
Tu, pomimo załzawionych oczu, szorstka kępa wąsów poruszyła się mu jakby do uśmiechu.
— Ale tak samo i lejców zbytnio żonce nie popuszczaj! A to pamiętaj sobie, że zły gospodarz najpiękniejsze dziedzictwo niedozorem zmarnuje, a dbający i umiejętny z lada czego uczyni co dobrego. To wam, moje dzieci, ostatniem ojcowskiem słowem i z gruntu serca powiedziawszy, Boga Wszechmogącego o błogosławieństwo i zesłanie na was... wszystkich... łask... i... po... pomyślności...
Teraz już rozpłakał się tak, że końca słów jego nikt dosłyszeć nie mógł. Z kolei błogosławiący młodą parę rodzice pana młodego również płakali i swania Starzyńska rozpłakała się, a swania Giecołdowa, gardząc tkliwością tłumów, powiekami prędko mrugała, aby z pod nich łzy niewypuścić. Panna młoda, a za nią i pan młody, prawie już ryczeć zaczęli. Wtem za oknem, w mozaice mnóztwa z zewnątrz napełniających je twarzy, ukazała się zżółkła, chuda twarz, z ogromnemi ciemnemi okularami. Bohatyrowicz Apostoł, ramiona wznosząc, zawołał:
— Przeobiecane jest królestwo niebieskie człowiekowi, który synowi swemu albo córce swojej małżeńskie gody wyprawił!
Słowa te były kroplą przepełniającą czarę wzruszenia obecnych, których ogromna większość wybuchnęła płaczem, a przytem i całować się pomiędzy sobą zaczęła. Płacząc, obejmowali się i całowali rodzice panny młodej i rodzice pana młodego, swatowie, i swanie, drużki i drużbantowie; a w świetlicy, za oknami, za drzwiami przez kilka minut nic więcej słychać nie było, tylko szlochania, całusy, a wśród szlochań i całusów zaczynane, urywane, niedokończone powinszowania, podziękowania, błogosławieństwa i życzenia. Drużki, płacząc i śmiejąc się, całując i winszując, kręciły się wśród obecnych i wszystkim wiązki mirtu do ubrania przypinały.
Pierwszy Kaźmirz Jaśmont w tem powszechnem zamieszaniu i wezbraniu uczuć porządek czynić zaczął. Kilka razy po wzburzonem mrowisku okiem, wiodąc, szerokiemi barami niecierpliwie poruszył, kilka razy palcami pstryknął, usta otworzył i zamknął, aż nakoniec, czupryną jak grzywą wstrząsnąwszy, wyprostował się jak struna i doniosłym głosem krzyknął:
— Jazda!
A potem, niby wieloryb wody, piersią i bokami tłum prąc, a głosem powolne jego brzęczenie przenosząc, wołał ciągle:
— Jazda, państwo! jaz-da! jaz-da! jaz-da!
Przeszło połowa obecnych rzuciła się ku zaprzężonym bryczkom i osiodłanym koniom; ale pierwszy drużbant przed tą ściśliwą falą z rozpostartemi ramionami stanął, piersią własną jej nawał wstrzymując i wołając:
— Wolniej, państwo! wolniej! po porządku! po porządku!
I potem długo w tłumie głów, twarzy, surdutów, sukni, rojącym się dokoła bryczek i koni, przesuwała się nieustannie jego granatowa czapka, wierzch tylko kędzierzawej czupryny przysłaniająca, a głos nakazujący, dyktatorski, wołał i dyrygował:
— Proszę siadać!! Niechajże państwo siadają! Panna młoda ze swoją swanią! Pan młody ze swoim swatem! Druga swania i drugi swat razem! Pierwszą panna drużka! Gdzie pierwsza panna drużka? Proszę za mną! ślicznie proszę! Druga panna drużka, z drugim panem drużbantem... Muzyka! hej! słyszycie, tam muzykusy! Zaniewscy, hej! siadać na tę bryczkę.... tam za asystą...
I tak dalej, i tak dalej, przez dobry kwadrans, aż nakoniec wszystko razem runęło, zagrzmiało, zatętniło, wybuchnęło muzyką, śmiechem, krzykami, parskaniem koni i z gęstego tumanu kurzawy, który wzbił się nad Fabianową zagrodą, wytoczyło się na gładki, spłowiały kobierzec, uścielający szerokie pole, pod blado-złote słońce, w przejrzyste jak kryształ powietrze.
W zagrodzie Fabiana przecież nie zapanowała zupełna cisza. Przynajmniej połowa zebranego towarzystwa pozostała tu i raczyła się żywnością rozstawioną na stołach, przy których potem, aż do zachodu słońca, coraz zmieniali się biesiadnicy. Do rosołów, pieczeni, kiełbas, naleśników, makaronów, przeplatanych umiarkowanie popijanym miodem i piwem, zasiadano, dla ciasnoty miejsca, partyami z kilkunastu osób składanemi. Gdy jedni w świetlicy zajadali, inni, czekając na kolej swoję, lub ją odbywszy, w ogrodzie i na drodze przechadzali się, zalecali, gwarzyli.
Fabian świetlicy nie opuszczał, ugaszczając i zabawiając gości tak gorliwie, że aż oblewał się potem rzęsistym, który co chwila chustką z oblicza, z łysiny i z karku ocierał. Jednak, pomimo gościnności i zwykłej mowności, każdy mógł poznać, że potajemnie dręczył go dolegliwy frasunek. Mniej niż zazwyczaj prawił facecyi i przysłowi, często obfitą mowę w połowie przerywał i zamyślał się, czoło marszcząc, a kępkę wąsów naprzód wysuwając.
Takiż sam frasunek, pomimo zresztą szczerego oddawania się przyjemnościom odpoczynku i zabawy, pomimo powolnego wychylania niedużych czarek miodu i piwa, widoczny był i na innych Bohatyrowieżach, starszych zwłaszcza gospodarzach i ojcach rodzin. Ci i owi, zcicha, albo też głośno i z rozmachem, opowiadali znajomym, z innych okolic przybyłym, o procesie przegranym z panem Korczyńskim i o ciężkiem z tej przyczyny utrapieniu. Niektórzy ponuro pomrukiwali, że po tem weselu wprędce gorzko się przyjdzie zasmęcić lub też, że to wesele prędko się w płacz zamieni, gdy twardy i nieubłagliwy sąsiad na karkach im z egzekucyą siądzie. A kiedy najweselsi z biesiadników Fabianowi winszowali, że takie chwalebne gody małżeńskie córce wyprawiał, on rękami zatrząsł, i z wybuchającą już alteracyą troskę swą wygadał.
— Jezu ukrzyżowany! — wołał, wyciągając ramiona, — żebym ja był lepiej nagle zginął, niżeli takiego zniszczenia i wstydu, jaki mnie wprędce spotka, doczekał! Wesele! wesele! Pewno, że wesele, i to córki tak samo jednej, jak ta jedna głowa na karku! Ale co z tego? Trzy dni wesela, a do śmierci smutku! Żeby mnie ziemia pochłonęła, nim koniec tego wesela nastąpi, daj Boże!
Inni strapionych sąsiadów pocieszać usiłowali:
— Nie bójcie się! Więcej ma Bóg niż rozdał! — wołał ktoś z tłumu.
Bohatyrowicz Apostoł, ciemne okulary ku sufitowi zwracając, skruszonym głosem prawił:
— Czasowe to straty, marności tego świata, doczesność... znikomość...
A poważny, niemłody Strzałkowski, w długim surducie z samodziału, do siermięgi podobnym, i z myślącemi oczyma śród steranej twarzy, perswadował:
— Cóż robić? Trapić się nie należy, bo i największe trapienie się nic nie pomoże. Pan Korczyński twardy jest i dla biednych ludzi nieubłagliwy, ani słowa... i my jego znamy... ho! ho! dobrze na swoich skórach poznali... Ale słyszę, syna ludzkiego on ma, wilkiem na ludzi niepatrzącego. Może on pośrednikiem pomiędzy ojcem i sąsiadami stanie...
— Pewno! a jakże! To już i ja sam sobie myślałem! — zwolna potwierdził Walenty Bohatyrowicz.
— Już nam pewno potrzeba udania się do niego wypadnie, — mówili inni. — Już inaczej nie będzie, tylko, że jego na jednacza pomiędzy nami a panem Korczyńskim poprosim.
Fabian przeciw temu zamiarowi burzył się i buntował. On nikogo prosić o nic nie będzie, ostatnią krowę sprzeda, a jak Łazarz u bogaczowego progu nie legnie. Ale zakrzyczeli go inni:
— Co masz czuprynę jeżyć, kiedy nie mocen jesteś! — wołali. — Tanio teraz tobie przychodzi groźno stawać, a drogo było do procesu tego sąsiadów nie namawiać, albo lepszego i poczciwszego adwokata naleźć. Sam wszystkich na rzeź wydał, a teraz od jedynego ratunku ubiega!..
Fabiana wymówki te nadewszystko już gryzły.
— Ja siebie winnym nie sądzę! — tłómaczył się nawpół z gniewem, nawpół z płaczem; — nikt złego nie chce. Zamyślałem jaknajlepiej dla powszechności naszej uczynić i Korczyńskiemu za wszystko pomścić. A że mnie zły człowiek oszukał, czy dlatego już na wązkie paski mam być pokrajany?
— Albo to młody pan Korczyński nożem po ciele ci pojedzie? — pokrzykiwali sąsiedzi. — Przed nim i upokorzyć się nie wstyd, bo on biedzie w oczy nie pluje, ludziom życzliwy jest i ludzkiej przyjaźni też szukający.
— Bóg mnie ubij na ciele i na duszy — za głowę chwytając się, wyrzekł Fabian, — jeżeli spodziewałem się, że taki los na mnie padnie i że na starość przemienię się w Joba o miłosierdzie proszącego!
A Apostoł suche ramiona, w grubych rękawach kapoty, ku sufitowi wznosząc, żałośliwie upominał:
— Nie będą synowie pokutować i mrzeć za ojców, ale każdy w swoim grzechu i w swojej pokucie umrze!
Tak, nie poweselnemu trochę, starsi w świetlicy gwarzyli; ale młodzieży, napełniającej ogród i drogę, nie do strapień i smętnych rozmyślań dziś było. Wieczór zbliżał się, nadchodziła pora rozpoczynania tańców, a naprawdę już nawet i nadeszła, bo rzeźwy chłodek wieczoru muskać zaczynał twarze rozgorzałe od jedzenia, rozmów i chychotów; ale zwlekało się to jakoś dla przyczyn różnych. Naprzód, państwo młodzi z asystą długo za obiadem przesiedzieli, bo u początku jego swat wdał się był w długą oracyą, co słów kilka, niby grzmotem, śmiechem przerywaną, a u końca Apostoł wypowiadał bardzo budujące i nabożne modlitwy i upomnienia; potem, muzykantów zwołano do stołu; a teraz, kiedy i muzykanci już podjedli, pierwszy drużbant znowu, niezadowolony widocznie i kwaśny, po drodze się przechadzał, lub pośród niej stawał, ciągle jakby kogoś oczekując i wypatrując, a z nikim, oprócz Domuntów, prawie i mówić nie chcąc.
Z Domuntami widać i dawniej znał się, a teraz to już przyjaźń z nimi zawierał i przed nowymi przyjaciółmi popisywał się też widocznie, bo i swego czarnego źrebca, ze stajni wyprowadziwszy, ze wszystkich stron im prezentował, i złoty zegarek, co kilka minut z kieszeni kamizelki wyjmując, niby która godzina patrzył, i nakoniec, nogę w błyszczącym bucie daleko naprzód wysunąwszy, podjętem z ziemi drewienkiem począł w zębach dłubać, zupełnie tak, jak najpierwsze arystokraty po jedzeniu czynić zwykli. Jakkolwiek wzrost miał dobry i nieskąpo mierzone bary, przy ogromnych Domuntach prawie małym wyglądał, przenosząc ich w zamian o wiele śmiałością i elegancyą.
Przyłączyło się ku nim wkrótce kilku bojaźni nieznających Obuchowiczów, podszedł w kanarkowem ubraniu i z ręką na kłębie opartą Michał Bohatyrowicz z wąsami w górę; zbliżyli się Łozowiccy, a z nimi razem stanął Staniewski o wysokiem czole: i tak może we dwunastu utworzyli pośród drogi wyborową niby gromadę, odgłosami żywej rozmowy w ciche powietrze bijącą.
Za nimi, tuż przy drodze, synowie Fabiana: rudawy i chmurny Adam, rudy, pleczysty i wiecznie śmiejący się Julek, śród tłoku innej młodzieży męzkiej i dziewcząt na oścież i szeroko otwierali salę do tańca. Mieściła się ona w stojącem tuż przy drodze, u krańca ogrodu gumnie. Stuknęły, skrzypnęły, na oścież rozwarły się wrota gumna, z ciemnej głębi jego wy buchnęła na ogród i drogę mocna woń napełniającego torpy (przegrody) zboża. Na ganku słupy, rozdzielające torpy z tokiem do młócki przeznaczonym, młodsi synowie Fabiana wdrapywali się jak wiewiórki, zawieszając na nich dobrze oszklone i ściśle zamknięte latarnie. W głębi toku zasiedli muzykanci, instrumentów swych z przeciągłemi piskami i huczeniami próbujący. Z boku, pomiędzy słupami, wązkie ławki obsiadywać zaczęły podstarzałe kobiety. Środkiem przechadzały się, pod ręce się trzymając, drobne i nieśmiałe Siemaszczanki, na których, pomimo delikatności kształtów i rysów, znać było ubóstwo i pracę. Zresztą wszyscy jeszcze na otwartem powietrzu stali, gdy z pola na drogę skręciły i ku zgromadzeniu dążyć zaczęły dwie postaci: konia i kobiety. Koń był duży, utrzymany dobrze, ale mocno na jednę nogę kulejący; kobieta do szybszego chodu napędzała go wielką gałęzią.
— Jezu! — ozwały się kobiece głosy w gromadce u wrót gumna stojącej, — toż to Jadwiśka! Czy ona rozumu pozbyła się, aby w dzień weselny tak pokazywać się ludziom?
Wysoka, pleczysta, bosa, w krótkiej samodziałowej spódnicy i różowym kaftanie, jeszcze na żniwa sprawionym, z rozczochraną kosą na plecach, Domuntówna kulawego konia gałęzią popędzała i mijała świątecznie ustrojone gromadki, o nic nie dbając. Na kilka pozdrowień i zapytań, przesłanych jej z za płotu i od otwartych wrót gumna, basowym głosem, iść nie przestając, odpowiedziała, że parobek wczoraj najlepszego jej konia skaleczył: więc go dziś sama do konowała zaprowadziła, a teraz ztamtąd wraca. Parobkowi bydlęcia powierzyć nie chciała, bo je gorzej jeszcze-by zmarnował.
— Nu! nu! — wołała, gąłęzią zlekka po bokach konia uderzając.
Jednej z gromadek rzuciła pytanie:
— Czy moje bracia z Siemaszek przyjechali?
Pierwszemu drużbantowi ledwie oczy z głowy nie wyskakiwały, tak patrzył w nią. Widział ją już raz przedtem, ale dziś podobała mu się więcej jeszcze niż wtedy. Obu ramionami uderzył się po bokach, palcami zapstrykał.
— Szyk panna! widać zaraz, że gospodynia zawołana i cenę dobrego zwierzęcia zna! Ot, gdybym ja tego konia z blizkości mógł obejrzeć, zaraz-bym mu co poradził, od wszelkiego konowała lepiej!
Widać było, że aż trząsł się i do panny, i do konia, że bose nogi, rozczochrana kosa i samodziałowa spódnica panny wcale jej w oczach jego ujmy nie czyniły, szacunek, owszem, i szczęśliwą ufność w przymioty jej budząc. Z blizkości jednak ani na nią, ani na jej skaleczonego konia popatrzeć nie mógł, bo z drogi na ścieżkę do jej zagrody wiodącą skręciła. Ktoś zdala ku niej zawołał, pytając: czy na tańce przyjdzie? Odkrzyknęła, że może komu tańce w głowie, ale jej bynajmniej, bo chorego konia dopatrzyć trzeba i przy dziaduniu siedzieć. Z podniesioną głową i wytężonym słuchem Jaśmont odpowiedzi jej wysłuchał, potem, jednę rękę kładąc na ramieniu jednego Domunta, a drugą na drugiego, coś do nich poszeptał, a oni zaraz biegiem puścili się za stryjeczną, i zdala widać było, jak przyjacielsko z dziewczyną za ręce się ściskali, coś jej prawili, o coś prosili, a ona opierała się, przecząco głową trzęsła, nakoniec, znowu ścisnąwszy się z braćmi za ręce, kulawego konia dalej popędziła. Domuntowie zaś, z odkrytemi czuprynami biegiem ku Jaśmontowi wracali, czapkami machając i zdala wołając:
— Przyjdzie! a jakże! ma się rozumieć, że przyjdzie! Nie chciała, mówiła, że dziadunia pilnować musi; ale braci posłuchać musiała i obiecała, że przyjdzie.
Usłyszawszy to, Kaźmirz Jasmont wielką, piegowatą twarz ukontentowaniem rozpromienił i naprzód na złoty zegarek spojrzał, a potem, z kieszeni tużurka skórzaną papierośnicę wydostawszy, stryjecznych Jadwigi papierosami częstował.
W tej samej prawie chwili, z innej już strony, bo od korczyńskiego dworu, nadchodziły dwie kobiety: jedna bardzo wysoka, w czarnej mantyli, z wysokim grzebieniem nad włosami; druga znacznie niższa, w białej sukni z różową opaską.
Witold, który sporej i zaciekawionej gromadce młodzieży z ożywieniem prawił o użyźnianiu przez uprawę łubinu ziemi niemającej pastwisk, spostrzegłszy nadchodzące kobiety, rzucił się ku nim i obie ręce ucałował. Po chwili zjawiła się i Pabianowa, którą dziewczęta z wielkim krzykiem z gumna wywołały, i właśnie już menuetowe swe dygi, o Giecołdach napomykając, przed panną Martą Korczyńską wykonywała.
Działo się to pod samą ścianą gumna, lasem chwastów obrosłą» ku której, ze strony przeciwnej, od Anzelmowej zagrody, posuwała się hałaśliwa i pełna śmiechów gromadka. Była tam panna młoda, ślubną swoją suknią jaśniejąca, i z pomocą męża, jako też kilku dziewcząt i chłopców, gwałtem na wesele swe przywodząca sąsiada Anzelma. Nie miał przyjść wcale, nie mógł dobrowolnie mieszać się w gwary, w hałasy, w tłumliwe gadania; zamknął się był nawet w swoim przeciwku: ale go tam szarańcza weselna opadła, pod przewodnictwem panny młodej, która pierwsza przez otwarte okno do wnętrza przeciwka wskoczyła. Dopoty go hrabią, mrukiem, gardzicielem i tetrykiem przezywali, dopóty prosili i piekielnie nad samemi uszami hałasowali, dopóki nie zgodził się pójść z nimi na godzinkę, na jednę godzinkę, byle państwu młodym tej ubligi nie uczynić, że blizki krewny i najbliższy sąsiad, weselnemi godami ich wzgardził. Tyle tylko uprosił sobie, że pozwolili mu nowe buty wdziać i czarnym krawatem kołnierz codziennej koszuli obwiązać. Teraz już nie opierał się, tylko, wielkiej baraniej czapki co moment przed znajomymi uchylając, ze zmąconym wzrokiem i cierpiącym uśmiechem szedł tam, dokąd go Elżusia z jednej strony, a Franuś z drugiej, pod ramiona wiedli.
Wtem, gwałtownym prawie ruchem, ramiona swe uwolnił i ściślej jeszcze otulając się kapotą, z oczami w jeden punkt wlepionemi ku ścianie gumna cofać się zaczął, aż plecami oparł się o nią, po kolana prawie w wysokich chwastach stając. Zobaczył Martę, która spostrzegła go także i, kilka jeszcze szerokich kroków uczyniwszy, stanęła. W czarnej spódnicy i mantyli, z liliową kokardą u szyi, trochę przygarbiona, jak ciężki słup, z podaną naprzód małą, żółtą, pomarszczoną twarzą, przed nim stanęła.
Rozswawolona, gromadka, z panią młodą na czele, dokazawszy swego, pierzchnęła w strony różne; oni zaś przez całą minutę na siebie patrzyli. Anzelm, zwolna czapkę nad głową podnosząc, przyciszonym i bardzo zająkliwym głosem zaczął:
— Kopa lat... ko...ko...pa... lat...
A ona także zaczęła:
— Góra z górą... góra z górą...
I wyciągnęła ku niemu swoję dużą, ciemną rękę, którą on powolnym ruchem ujął i w obu dłoniach zatrzymał. Znów, milcząc, na siebie patrzyli; jej broda i dolna warga trząść się zaczęła, on głową zwolna kołysał.
— Dwadzieścia trzy lata,.. dwadzieścia trzy lata... — mówiła.
A on, w skupionej, jakby osłupiałej kontemplacyi pogrążony, oczu z niej nie spuszczając, zaczął:
— Poranek widział kwitnącą, rumianą, a wieczór...
Urwał, mocniej głową wstrząsnął, kędyś w bok spojrzał. Ona zarumieniła się tak, jak to w czasie poranku bywać musiało, lecz nagle, jakby otrzeźwiawszy, zaśmiała się:
— A pan Anzelm może myśli, że nie postarzał? Oj, oj! Wieczny śmiech! Nie my jedne starzejemy...
— Wyrwał się z toni wspomnień, w którą go pogrążał widok tej kobiety, rękę jej ze swoich rąk wypuścił i z uśmiechem zażartował:
— Słusznie! A jakże! Starość grubijanka: nikogo nie zdobi...
Nie zauważyli, że obstąpiło ich kilku starszych bohatyrowieckich gospodarzy, którzy Martę niegdyś znali i ku niej szli z powitaniem. Każdy jej przypominał, jak niegdyś ją w Korczynie widywał; jeden nad długością ubiegłego czasu zastanawiał się; drugi chciał wiedzieć, czy pamięta brata jego, który podówczas kędyś daleko i na zawsze z okolicy wywędrował; trzeci, najstarszy, zcicha coś prawił o swoim synu, o panu Andrzeju Korczyńskim i ruchami głowy na zaniemeński bór ukazywał. Ona wszystkim ściskała ręce, wszystko pamiętała i razem ze wszystkimi głową trzęsła, powtarzając:
— Stare czasy! stare czasy!
Potem, przez Fabianową zapraszana, do gumna weszła i tam także pośród siedzących na ławie niewiast sporo dawnych i dawno niewidzianych znajomych swoich ujrzała. Rzuciła się ku niej, w jasne barwy dnia tego ubrana, Starzyńska i wpół z płaczem, wpół ze śmiechem swego pierwszego nieboszczyka przypominać jej zaczęła; podeszła Walentowa i oświadczyła swą dobrą o tem pamięć, że panna Marta niegdyś, w onych starych i inszych, wcale inszych niż teraźniejsze, czasach, troje jej dzieci czytania i pisania nauczyła; zbliżyła się też i Giecołdowa, rękomendując się jako dzierżawczyni sąsiedniego folwarku i papierosami ją traktując; inne wypowiadały zdziwienie, że ją tu widzą... Ona, wszystkie powitawszy, na ławie pomiędzy niemi zasiadła, dziwiącym się, odpowiadając:
— A. cóż robić? moje panie! co robić? Nie chciało się kurze na wesele, ale musiała...
Koncept ten wywołał ogólną wesołość i poufałość. O! ona wiedziała, jak z tymi ludźmi mówić i mówić tak lubiła. Siedziała między nimi, o sprawach tyczących się wesela i gospodarstwa rozmawiała, jakby odmłodzona, choć przygarbiona, wesoła jak nigdy, choć trochę zmieszana, wilgotnym wzrokiem po otaczających ją postaciach i twarzach wodząc...
Naprzeciw niej Witold, posiadający tu znajomości bez liku, Marynię Kirlankę zaznajamiał z Siemaszczankami, które, trzymając się pod ręce, nową znajomość z widoczną radością zawiązywały. Młodziutka panienka, w tym samym stroju, w jakim była na wielkim obiedzie w Korczynie, wyglądała zawsze na przedziwnie świeżą różę polną i, uszczęśliwiona spoczywającym na niej wzrokiem przyjaciela, obecnością jego ośmielona, serdecznie obie ręce do nowych towarzyszek wyciągała.
Tymczasem, na słupach wznoszących się nad tokiem, Julek świece w latarniach zapalił. Przy tem świetle ukazały się w cieniu torpy pełne zboża i wązkie pomiędzy niemi uliczki, dokoła zaś gumna wrzało. Słońce za bór już zapadło. W szarej godzinie, za rzadkiemi ogrodami, Niemen tu i owdzie srebrnie połyskiwał. Po ogrodach, trawach, gajach toczyły się męzkie i kobiece głosy, pojedynczo, chórem, wstydliwie, to niecierpliwie wołające:
— Panie Jaśmont! Jaśmont! panie Kaźmirzu! Kaziu! Panie. Jaśmont! Jaś-mont! Jaś-mont!
Nic już innego prócz tego nazwiska przez kilka minut słychać nie było. Najruchliwsza swania w rozpaczy drogą biegła.
— Bo to — wołała — niewiadomo, czy na pogrzeb, czy na wesele ludzie przyjechali. Owszem, kiedy na Jadwiśkę czeka, to, niech sobie do niej idzie, ale wprzód, jak drużbantowi przynależy, tańce niech rozpocznie... Panie Jaśmont! Gdzież on przepadł? Panie Jaś-mont! Jaśmont! Jaśmont!
Nie przepadł, tylko, aż dotąd przechadzając się po drodze ze stryjecznymi Jadwigi, rozmawiał, i z rozmowy tej widać zadowolonym się uczuł, bo, zewsząd wykrzykiwane nazwisko swe usłyszawszy, papierosa na ziemię rzucił, nogą go zadeptał, i ze swanią, u rękawa jego uczepioną, w wesołych podskokach do gumna wpadł. Tu, bystro wśród obecnych rozejrzawszy się, przed pierwszą drużką — jak to obowiązkiem jego było — stanął i do tańca ją zaprosił, a gdy ona, na znak przyzwolenia, lekko mu się odkłoniła, ku muzykantom rękę wyciągnął i huknął:
— Zaniewscy! Rznijcie!
Muzyka skoczną polkę zagrała; tańce, od godziny już niecierpliwie oczekiwane, rozpoczęto. Na toku wirowało par ze dwadzieścia, to jednocześnie, to, gdy ścisk zbyt wielkim się stawał, po kilka i kilkanaście. Witold, w roli drugiego drużbanta, naprzód pannę młodą do tańca zaprosił; Elżusia zaś z ukontentowaniem z ławki poskoczyła i, rękę na ramieniu mu składając, głośno go upominała:
— Bardzo słusznie! tylko niech pan długo tańczy i dobrzeć trzęsie, bo ja inaczej nie lubię!
Marynia Kirlanka dostała się jednemu z młodych Siemaszków, a małe Siemaszczanki porwane zostały przez ogromnych Domuntów, co widząc, podżyłe niewiasty na ławach chychotac zaczęły i dzielić się uwagą, że Domuntowie z dzbankami po wodę poszli. Zresztą, pary zmieniały się i dobierały coraz inaczej. Niektórzy z kawalerów mieli na rękach glansowane lub bawełniane rękawiczki; ci zaś, liczniejsi, którzy ich nie mieli, przed rozpoczęciem tańca chustkami poowijali sobie rękę, w której spoczywać miała ręka ich tancerki. Wszyscy po przetańczeniu tancerki swoje ku ławom i stołkom, albo przynajmniej ku ścianom, przyprowadzali i na podziękowanie składali przed niemi grzeczne ukłony.
Nie przesadzały dziewczęta, opowiadając, że Kaźmirz Jaśmont ładnie tańczy. Istotnie, tancerz był z niego ochoczy i zgrabny, dla tancerek nadzwyczaj dworny, i wszyscy tam prawie poruszali się gibko, raźno, z wielką na boki wspołtancerzy uwagą, tancerkami jak piórkami wywijając, a przytupując tak często i gromko, że pod ich stopami tok odzywał się grzmotem. Gadań też, śmiechów, konceptów, na ławach i w tłumie, otwarte wrota stodoły zalegającym, było nie mało. Raz, Adam, który nie tańczył, ale, u samych drzwi stojąc, z pod brwi, jak zawsze schmurzonych, często ku latarniom wzrokiem rzucał i na wszystko, co działo się w gumnie, pilną uwagę dawał, wyprostował się i, z gniewu zaczerwieniony, głośno krzyknął:
— Bardzo przepraszam, ale kto tam jest taki dureń, że w gumnie papirosa pali?
Pomiędzy niewiastami objawił się na te słowa ruch wstydliwy i ironiczny. Żółta iskra, która zza rozmiotanych sukni tancerek przed Adamem była błysnęła, zgasła, a z przeciwnej strony, rozchychotany głos Starzyńskiej rzucił odpowiedź:
— Dobrze. Bo to pani Giecołdowa papirosa zapaliła...
Na to znowu podniósł się i zagrzmiał chór śmiechów kobiecych i męzkich, a niezmieszany bynajmniej Adam, wcale nie pocichu, zdanie swe o zdarzeniu wypowiadał:
— Bo niechaj baba w gumnie nie smali! Hrabinia!
Kiedy zaś polkę zastąpił kontredans, tańczony skocznym, przyśpieszonym krokiem, jedni z mężczyzn w balansach szeroko ramiona rozstawiali i, na środek toku wybiegając, pilnie przyglądali się swoim nogom, inni zaś, do których pierwszy drużbant należał, zachowywali całą powagę i gracyą tańcowi temu właściwą, ale po ukończeniu ostatniej jego figury, jakby kajdany z nóg pozrzucali, w tak siarczystą puścili się galopadę.
Nie przerwał jej, lecz tylko nieco ją zmącił, przeraźliwy pisk psa, który, okrutnie przez kogoś nadeptany, wymykał się z pośród tłumu, i naprzeciw którego, tłum rozpychając, biegł wielki, zwykle powolny lulek, aż pośpiesznie na ręce go schwycił. W tańcach Julek udziału nie brał. Gdzie mu tam było, leniwemu i gapiowatemu, puszczać się w ścisk i skoki! Stał tylko u drzwi, i, to na latarnie, to na tańczących patrząc, białe zęby w nieustającym uśmiechu pokazywał, na Sargasa, który u nóg mu się tulił, czasem mrugając, jakby, pocieszał go i upewniał, że zaraz to wszystko się skończy, a oni znowu we dwóch na Niemen pójdą. Teraz, sporego kundla z pod nóg tańczącym wychwyciwszy, bez uśmiechu już, owszem, gęsto obrosłą twarzą do jego czarnej sierści żałośnie się przytulając, wyszedł z gumna i już nie ukazał się tam więcej.
Tymczasem już Władysław, czy, jak go tu nazywano, Ładyś, Osipowicz, ten, co miał włosy jak krucze skrzydła czarne i u skroni rozpostarte, z ramieniem do objęcia błękitnookiej Cecylki Staniewskiej już przygotowanem, niecierpliwie zawołał:
— Zaniewscy! do roboty! Polkę grajcie!
Polki tej Justyna już nie tańczyła. Wypadkiem, sprowadzonym przez ruchliwość tłumu, znalazła się za ławą i rzędem obsiadujących ją kobiet, w znajdującej się pomiędzy torpami krótkiej, cienistej uliczce. Na drewnianych słupach wiszące latarnie rzucały tu trochę tylko słabego światła, z torpów bił zapach uschłych ziół i kłosów. Justyna głowę, ubraną w grona jarzębiu, o puszystą i wonną ścianę zeschłego zboża oparła i w zamyśleniu przed siebie patrzyła. Czy zdawała sobie jasną sprawę z przyczyn głębokiego wzruszenia, którem przejmował ją widok tego mrowiącego się przed nią ludu? Zapewne; gdyby przed kilku jeszcze miesiącami znalazła się tutaj, uczułaby się nieznaną pośród nieznanych, zmieszaną, obojętną, może znudzoną. Dlaczegóż teraz serce jej uderzało mocno, prędko, przyjaźnie? Dlaczego?
Boże! przychodziż czasem chwila, w której z dna duszy ludzkiej podnosi się to, co natura na niem posiała i co czekało tylko promienia, powiewu, aby uróść w kwiat, kłos, albo strzałę. Promień ten, powiew, może nie przybyć, i wówczas człowiek kładzie się do mogiły, samym sobą nie stawszy się nigdy. Ku niej one przybyły. Z gorzkiego morza cierpień wynurzyła się wtedy, gdy wśród zbóż i bławatków, po raz pierwszy ujrzała ochoczego oracza i jego błękitne oczy, utkwione w nią z tajoną, nieśmiałą tkliwością. Przypomniały się jej teraz złote łany, pośród których, w upalny dzień lipcowy, sierp z jego ręki przyjęła, i szybkie jak błyskawica wspomnienie zaniosło ją z tego tłumu w głębie zaniemenskiego boru, na mogiłę, w tej nocnej porze grubym zmrokiem obleczoną. Zdało się jej, że to, co teraz czuła, ztamtąd podówczas w sobie przyniosła, że tych uczuć, których doznała tam, i tu doznawała — to jedno. Wszystko, co w dniach ostatnich usłyszała z płomiennych ust Witolda i co w samotnych godzinach przedumała sama, jednym także strumieniem myśli głowę jej przepływało: i przypomniała sobie jasno, wyraźnie przypominała ów sen swój, czy owo marzenie, w którem zapaloną lampą świeciła z góry tym domostwom i tym ludziom, a promienie jej lampy nićmi światła ślizgały się po dachach, ścieżkach, płotkach, szerokich polach, o starożytny grobowiec, o dwór korczyński, o leśną mogiłę zaczepiając i wszystkie te ułamki jednej całości jakoby w łańcuch wiążąc. Jakaś niby elektryczna iskra w serce jej uderzyła, na czoło płomień, a w oczy wilgoć rzucając. Wtem tuż przy sobie usłyszała głos przyciszony i nieśmiały, który przemówił;
— Dziesięć lat krócej żyć obciąłbym, byle wiedzieć o czem pani tak zamyśliła się w tym momencie?
Jan Bohatyrowicz nie tańczył dotąd wcale. Do pocztu drużbantów należał; jednak ani wystroił się po weselnemu, ani wesołości najmniejszej nie okazywał. Krótką siermiężkę swoję, zielonemi taśmami ozdobioną, przywdział, białym muślinem kołnierz cienkiej koszuli przewiązał, i wcale nie zdawał się dbać o to, co tam ludzie o jego odzieniu i zasępieniu myśleć lub mówić będą. Wyglądał tak, jakby mu coś potajemnego serce zjadało. Ledwie przywitał się z tym i owym; od początku tańców w kącie przy muzykantach stał, z ramionami u piersi skrzyżowanemi i poprzeczną zmarszczką na czole. Niekiedy tylko na tańczący tłum spoglądał, kogoś w nim upatrując, i wtedy oczy błyskawicami mu połyskiwały; zresztą, pannom, które go kilka razy zaczepiły, oburkliwie i nawet trochę ironicznie odpowiadał, od rówieśników usuwał się jak od ognia; matki, przemocą go do tańca ciągnącej, naprzód prosił, aby mu pokój dała, a potem, wprost ją ofuknął. Nikt mu też nie dokuczał, ani go nie niepokoił; ludzi było wielu i bez jednego łatwo wszyscy obejść się mogli.
Jednak tu i owdzie o nim gadano. Podstarzałe kobiety szczególniej w pochmurności jego węszyły jakąś niezwykłą historyą. Jadwiśka Domuntówna na wesele nie przychodzi... Janek tak wygląda, jakgdyby wczoraj ojca i matkę pochował... Widać pokłócili się z sobą, a może też wszystko pomiędzy nimi już i rozerwane. Z drugiej strony, co się tam miało rozrywać, kiedy podobno nic jak się należy związanem jeszcze nie było? O zaręczynach nikt nie słyszał, tyle tylko, że tam jego stryjaszek i jej dziadunio, jeszcze kiedy przytomniejszym niż teraz był, pomiędzy sobą to małżeństwo układali. Może on i dla inszej przyczyny pokazuje się takim sępem? Może u nich melancholia i tetryctwo w rodzie? Nieboszczyk jego ojciec taki był zawsze pogrążony w sobie i mrukowaty; stryj na ciężką chandrę w kwiecie lat swoich zapadł, a obaj górnie zawsze myśleli, przez co Jerzy zginął marnie, a Anzelm też niezupełnie po ludzku życie strawił. Może Janek przyrodził się do ojca i stryja? Zawsze wesoły bywał, do tańca i do różańca stający, osobliwie też w śpiewaniu prześcigał wszystkich. Ale do pory dzban wodę nosi i na każdego taki moment przyjść musi, w którym prawdziwe jego przyrodzenie na wierzch wyłazi. Przyrodzenie, gdybyś i widłami odpychał, powraca. Widać, że i on taki sam będzie pogrążony w sobie i górnie myślący, jakimi byli jego ojciec i stryj...
Przyszła jednak chwila, w której Jan, wzrokiem ku uliczce pomiędzy torpami rzuciwszy, oczami błysnął, pomiędzy ławą a ścianą przesunął się, w przyćmionej jej głębi się znalazł i nad głową Justyny nieśmiało, zcicha wymówił:
— Pani zapytuje dla jakiej przyczyny ja markotny jestem i nie tańczę? Przed panią jedną to wypowiem, że podczas taka e wątpliwości mnie oblegają, że ni to żywy, ni to umarły chodzę i na dnie Niemna prawie wołałbym leżeć, niż z takiemi wątpliwościami żyć...
Justyna cichych tych słów słuchała z pochyloną głową i, jak najprostsza wiejska dziewczyna, ze zbożowej ściany, do której się przycisnęła, długie słomy i kruche źdźbła usłych ziół wywlekała. Czuła, że głowę jej płomieniem ogarnia wzrok uporczywy i namiętny, i słyszała szept cichszy jeszcze niż przedtem:
— Cudnie te jarzębiny czarne włoski pani ubierają i sukienka ta sama, która była pod ten czas, jak spoólnie jeździliśmy na Mogiłę?
Chwilę milczał, a potem poprosił:
— Żebym ja mógł jednę gałązkę tej jarzębiny dostać... zdaję się, że już i przez to szczęśliwy byłbym!
Szybkim ruchem ponsowe grono od białego stanika odpięła i, podając mu je, głowę podniosła. Kilka sekund patrzyli na siebie, oboje spłonieni i prawie drżący... Potem on, gestem namiętnej radości włosy z czoła odrzuciwszy, gałązkę jarzębiny u guzika siermiężki umieścił.
W tem u wrót gumna zrobił się ruch niezwykły: rozstępowano się tam przed kimś, kogoś witano. Muzyka grać przestała; Kaźmirz Jaśmont w posuwistych podskokach ku wrotom pobiegł; za nim skoczyli Domuntowie i kilka dziewcząt pośpieszyło. Na salę tańców weszła Domuntówna, ale Domuntówna w metamorfozie. Kto ją przedtem bosą, rozczochraną i kulawego konia pędzącą widział, z trudnością teraz poznawał. Suknię miała amarantową, obfitemi draperyami obwieszoną, z tyłu w ogromną turniurę zaopatrzoną. Było to arcydzieło krawca z najbliższego miasteczka, w którem też zapewne kupiła wielkie złote liście z pozłacanego papieru, przystrajające jej wysoko spiętrzone i od pomady świecące się włosy. Na rękach miała biała rękawiczki, w ręku papierowy wachlarz, malowany, a od całej jej osoby biły błyski złoto i srebro udających szpilek, kolczyków, bransolet. Szła wyprostowana, bardzo utwarzy czerwona, śmiała, lecz ponura. Dziadunio, w śnieżnej kapocie, we wrotach gumna przez Witolda i kilku innych ludzi otoczony i zatrzymany został, a ona, zaledwie parę kroków na toku uczyniła, spostrzegła dwie osoby: pannę i kawalera, w cienistej pomiędzy torpami uliczki wychylających się pod światło latarni. Stali bardzo blizko siebie; panna jarzębiny miała na głowie, a kawaler — w pętlicy ubrania. Widok ten niby pięścią w pierś jej uderzył; wydęła usta, a pod sobolowemi brwiami szafir jej oczu roziskrzył się i naokół gniewne błyskawice cisnął.
We wrotach rozlegały się wesołe śmiechy. Dziadunio uporczywie Witolda Korczyńskiego za ojca jego, Benedykta, poczytywał, a o dziadku, Stanisławie, mówił jak o obecnie żyjącym dziedzicu Korczyna. Że pradziad Dominik już nie żył, o tem pamiętał, a wywijając w górze zeschłym palcem, z łuną radości na wyłysiałem czole, wspominał:
— Dobry był z pana Dominika kompan... o! dobry...pamiętam... jakeśmy razem w trzydziestym i pierwszym roku...
Witold go u ściany na stołku sadzał i, sam przy nim siadając, chciwie o stare historye prosił. Z drugiej strony, szczupłą postać staruszka, klęcząc w trawach, obejmowała Marynia Kirlanka, a kilku stojących obok młodych ludzi rozważało: co też tak ciekawego być może w gadaniu człowieka, który, jeżeli nie cały rozum, to przynajmniej dobrą jego połowę postradał...
— Żeby tylko ktokolwiek Pacenki nie wspomniał, bo zaraz sfiksuje... — zcicha mówili.
A w gumnie ukazanie się Jadwigi wywołało różne wrażenia. Niektóre z kobiet usta pootwierały, dziwiąc się jej strojowi. Aż w oczach miga, tak się bogato wystroiła. Wiadomo, aktorka. Wśród męzkiej młodzieży powstały chychoty.
— Żeby Julkowego Sargasa z tyłu jej, na tej poduszce położyć, toby się zmieścił!
— Złotnych liści we włosy nakładła, i myśli, że pięknie! A to czysta trumna, galonami przyozdobiona!
Ale dziewczęta wcale inaczej o stroju aktorki myślały. Najwięcej je uderzał i zachwycał wachlarz. Małe Siemaszczanki, trzymając się pod ręce, dokoła wspaniałej panny krążyły, przeciągłe okrzyki wydając.
— Jezu! otoż śliczne róże na tym wachlarzu! A te złotne liście zupełnie takie, jak w Łunnie u Matki Boskiej na ołtarzu...
Jadwigę te oględziny i dziwowania się niecierpliwiły. Wcale nie dla tych sroczek mordowała się nad strojem przez dwie godziny, a ten, dla kogo to czyniła, stał tam ciągle przy tej... w jarzębinach... Rozgniewanym wzrokiem na sukienki w błękitne i białe paski rzuciła.
— Dziwowało ciało, czego nie widziało! — sarknęła. — Proszę mi pozwolić przejść, bo z braćmi przywitać się muszę...
Razem z braćmi, którzy ją otoczyli, stanął przy niej Kaźmirz Jaśmont, a że już raz gdzieś u znajomych widzieli się i rozmawiali z sobą, tedy śmiele przemawiać do niej zaczął.
Od braci już słyszała Jadwiga i z czułych wejrzeń, które rzucał na nią, miarkować zaczęła, o czem myślał Jaśmont. Więc, szybko wzrokiem ku Janowi rzuciwszy, rozweseliła się nagle i dla Kaźmirza uprzejmą się stała. Kiedy tak, to tak! Niechże widzi, że i ją Bóg i ludzie jeszcze nie opuścili! Bardzo układnie i dobranemi wyrazami mówić zaczęła, że smętnie jest, iż lato kończy się, a zaczyna się zima, bo choć letnią porą roboty dużo, ale też i przyjemności więcej, a zimową pora nadmiar ją smętek jakiś opada... Na co Jaśmont poważnie odpowiedział, jako wszystkie czasy mają swój czas, a w dekretach boskich tak zapisano, aby była pora urodzenia i pora umarcia, pora cieszenia się i pora smęcenia. Potem znagła jej zapytał: czy da wiarę, że ona jemu aż trzy razy śniła się w tym tygodniu? Jadwiga o tem wątpiła, bo gdyby z panem Jaśmontem dobrze znajomą była, to co innego, ale trudno kogoś śnić, tak mało znając. Jaśmont wtedy cicho szepnął:
— Co kto miłuje, to i we śnie czuje... A co się tycze małej znajomości, to bynajmniej! bo ja panny Jadwigi wszystkie tajemnice wiem i w serduszku pani jak w otwartej książce czytam...
Zaczął jej znowu coś zcicha mówić, a oczami rzucał w stronę, gdzie stał Janek; ona zaś zaczerwieniła się jeszcze mocniej, zaśmiała się głośno i głośno też odpowiedziała:
— Niech pan będzie upewniony, że ja o tę osobę tak dbam jak pies o piątą nogę!
Wtedy już i z braćmi i z niektóremi dziewczętami w głośną rozmowę się wdała, i tylko bacznie na nią patrząc, odkryć było można, że wrzała wewnątrz, a zanosząc się czasem od śmiechu, końcem wachlarza to jednę, to drugą powiekę przyciskała, oczy zaś jej tak błyszczały, że Jaśmont je porównywał do bryliantów ognie sypiących, i naprawdę zapatrzył się w nie z upodobaniem szczerem i wielkiem. Tańczyć nie chciała i długo opierała się namowom braci i konkurenta; jednak rozmyśliła się i przyrzekła, że raz zatańczy, ale chyba krakowiaka, więcej nic, jednego tylko krakowiaka. Wprzód jednak zobaczy co dziadunio robi i czy mu czego nie potrzeba... Wyszła przed wrota, a Jaśmont, pochwyciwszy Witolda za ramię, do ucha mu szeptał:
— Niech pan będzie tak łaskaw i z panną Domuntówną w drugiej parze do krakowiaka stanie, bo ja z pierwszą panną drużką w pierwszej parze muszę...
Potem wpadł do gumna i zakręcił się na toku, wołając:
— Niechaj do tańca grają, już się nogi zwijają! Krakowiaka, Zaniewscy!
Zaniewscy, po półgodzinnym odpoczynku, na całe gumno zahuczeli raźnym krakowiakiem; ale tańczyć go nie zaraz zaczęto, bo nie wszyscy taniec ten umieli, więc pary dobierały się z niejaką trudnością. Nakoniec dobrało się ich dwanaście, z pierwszym drużbantem na czele, który wołałby z Domuntówną, ale przez uszanowanie dla zwyczaju i osoby z pierwszą drużką przodem pomknął, a wszyscy za nimi w podskokach biegli, głośne hołubce wybijając, i zgrabnie, gibko wyginając się w strony obie.
Justyna niczem szczególnem nie wyróżniała się z grona tancerek. Mniej piękna od kruczowłosej Osipowiczówny, od Antolki i Siemaszczanek zgrabniejszą nie była, ale miała w tańcu większą niż one powagę i gracyą. Więc, lekko na ramieniu tancerza zwieszona, z półuśmiechem na pensowych ustach, jak łabędź płynęła przodem korowodu, a widzowie, dokoła stojący i siedzący, patrząc na nią, głowami kiwali i szeptali, że z tak piękną panną miło-by było tańczyć do końca świata. Ale najuporczywiej i coraz ogniściej z nad rzędu kornetów i czepków ścigał ją wzrokiem Janek coraz rozkoszniej uśmiechać się zaczynał, niecierpliwą stopą parę razy o tok uderzył, aż do kieszeni siermiężki sięgnął, bawełniane rękawiczki pośpiesznie na ręce włożył i przez obsiadujące ławę niewiasty przeskoczył. Na ławie powstał krzyk i pisk; łokciami jego, a uchowaj Boże! i nogą może, zaczepiony czepek Giecołdowej na ucho jej się zsunął, co dzierżawczynię bardzo rozgniewało, a u jej sąsiadek wywołało głośne współubolewanie i tajemne śmiechy. Ale on, na zostawione za sobą miny i gniewy wcale się nie oglądając, parze tańcowi przodującej drogę zabiegł, rozgłośnie w dłonie uderzył i na całe gumno zawołał:
Klaskanego!
Wszyscy wiedzieli, co to oznacza, więc tancerze natychmiast w tył się cofać zaczęli i obejmować panny za nimi się znajdujące, a tancerka z pierwszej pary, jak ptak lekki i szczęśliwy, ze wzniesionemi ku niemu oczyma, na ramię Jana spłynęła. On, poraz pierwszy kibić jej obejmując, ukropem na twarzy się oblał i wzrokiem w górę rzucił, lecz potem, jakby radością i dumą szalony, z głośnym hołubcem nad ziemię się porwał i, z ramieniem nieco podniesionem w górę, a twarzą ku twarzy tancerki schyloną, szumnie i dumnie dokoła toku taneczny korowód prowadził.
— No! choć raz pięty do tańca poruszył! — zawołano w tłumie.
On zaś, w tem miejscu, gdzie muzykanci siedzieli, stanął, inne pary zatrzymał i pięknym głosem, nietylko na całe gumno, ale na ogród, drogę i szerokie pole, zaśpiewał:

Świeci księżyc, świeci
Około północy;
Ciebie przestać kochać
Nie jest w mojej mocy!

Ten przyśpiewek, poprostu, zachwycił wszystkich, szczególniej kobiety; aż w dłonie uderzyły i chychotały z uwielbienia. Póki dął się, to dął, ale jak przestał, to już go nikt nie prześcignie, nawet pan Jaśmont, który ślicznie tańczy i jeszcze śliczniej mówi, do śpiewania wszakże to już bynajmniej nie zdatny. Jednak pierwszy drużbant, czy to ambicyą powodowany, czy dla rozweselenia Jadwigi, która, nadęta i jak nieżywa, poruszała się przy nim, na tem polu także popisać się spróbował. Po kilku zwrotach tańca z kolei jak wryty stanął i bardzo cienkim dyszkantem, nie zupełnie na notę krakowiaka, zaśpiewał:

Powierzchowmość często myli,
Szczególniej kobiety;
Chociaż oczko łzą umili,
Lecz serce... niestety!

I niepotrzebnie z Jankiem w zapasy wchodził, bo pokazało się, że nie miał z czem popisywać się; i przyśpiewek niestosowny wynalazł, i w słuchaczach obudził zdziwienie: jakim sposobem tak duży mężczyzna, mógł taki cienki głos z siebie dobywać? Wzamian kruczowłosy Osipowicz z błękitnooką Cecylką Staniewską, jakby umyślnie przed matką jej stanąwszy, prawie tak pięknie jak Janek zaśpiewał:

Koło domu steczka;
Chowaj, matko, pieska:
Masz córeczkę ładną,
To ci ją ukradną!

I ogromny Domunt, znowu z malutką Siemaszczanką, raczej gromko niż melodyjnie huknął:

Za rzeką, za Niemnem, kukaweczka kuka;
Mam tego za dudka, kto posażnej szuka!

Ale krakowiak już się kończył, i inni, choćby chcieli, do śpiewania nie mieli czasu. A tylko Janek jeszcze, jak do przyśpiewko w hasło dał, tak je i zakończył, nie w porę nawet, bo przed samym końcem tańca, krótko, lecz dobitnie, zaśpiewał:

Najpierwsze kochanie kiedy serce chwyci,
Radością i smętkiem dosyć je nasyci!

Poczem zaraz, tancerkę swoję jak piórko dokoła siebie okręcił i, na jedno kolano przed nią przypadając, rękę jej do ust przycisnął.
I w tem jeszcze starszy drużbant chciał go naśladować, ale nie mógł; bo Jadwiga gwałtownie ręce swe mu odebrała i, nie czekając, aby ją, jak to uczynili wszyscy, ku siedzeniu jakiemu odprowadził, ze wzdętą piersią i roziskrzonemi oczyma, ponura i groźna, plecami odwróciła się do niego i z gumna wyszła. Wychodząc, niby burza, oddychała głośno, łokciami i piersią ludzi roztrącała, a wzrokiem ścigała wychodzącą też na otwarte powietrze parę. Ścigała ją wzrokiem i dobrze widziała jak w jarzębiny ubrana głowa panny, w szczęśliwem niby zapomnieniu, pochylała się ku ramieniu kawalera, który, z jarzębiną u szarej siermiężki, a twarzą w płomieniach, wciąż coś do niej mówił...
Muzyka grać przestała; młodzież, zmęczona i zarazem rozhulana, rozsypała się pod otwartem niebem, na którem gwiazdy przygasać zaczynały przed wschodzącym u dalekiego skrętu rzeki, jakby z jej toni wyłaniającym się, ogromnym, jaskrawym księżycem. Część młodzieży z pozapalanemi papierosami wyszła na pole, ale więcej było takich, którzy, wyrzekając się przyjemności palenia, w blizkości gumna pozostali, pojedynczemi parami rozpraszając się po ogrodzie, zielonej uliczce i śliwowym gaju.
Gwar przycichł, rozmowy stały się cichszemi, gdzieniegdzie były zupełnie ciche... Pod blednącemi gwiazdami skrzydło Erosa, wonią mirtu napojone, łagodnie muskało te głowy, tańcem i śpiewem rozgrzane.
Pod ścianą gumna na stosie belek i po kolana w chwastach siedząca para szeptała:
— Jak Boga kocham — mówił mężczyzna, — stryj i brat nadaremnie lękają się i młodemi twemi latami mnie od szczęścia odgradzają. Czy ja zwierz jestem, albo barbarzyniec, abym pracą nad siły kochanej kobiety zdrowie nadwerężał? Toż i u brata rączek na krzyż nie składasz, a w mężowskim domu, więcej pracować ci nie przyjdzie: na to przysięgam! Służącą wezmę, sam sobie ręce mozołami okryję, a Antolka przy mnie zbytecznych męczarni nie dozna... Czy Antolka temu wierzy i moję stronę trzyma? czy też mam, nieszczęśliwy, długo jeszcze sierotą żyć na tym świecie?
Szept kobiecy odpowiedział:
— Pan Michał wie, że ja od stryja i brata zależę. Om mnie wyhodowali, nijakiej krzywdy nigdy nie czynili: przeciwnie, zawsze od nich dobroci i przyjaźni doświadczałam... Co oni zechcą, tego i ja zechcę; jak każą, tak ja postąpię...
— Dobrze! owszem! już Antolki nie namawiam, aby przeciwko stryjowi i bratu sępem stawała... Ale już chciałbym raz się dowiedzieć, już raz chciałbym tę pewność mieć, że Antolka sama jest za mną...
I jeszcze ciszej pytał:
— Czy Antolka czuje kiedy, że miłość w serduszku mruczy i spać, jak potrzeba, nie daje, mój obraz przed oczyma stawiąc?
Niewiadomo jaka była odpowiedź, ale zapewne pomyślna, bo szept męzki śmielszym stał się i nalegającym.
— Gołąbek nawet samiczkę w dzióbek bodzie, kochanie jej chcąc pokazać! Czyż mnie tyle nawet nie wolno, co gołębiowi? Jak cudzemu mnie przy Antolce siedzieć wolno, ale głodno!
Pod świrnem zaś świeciła biała suknia, a obok niej wysmukły młodzieniec zcicha przemawiał:
— Tak, moja droga Maryniu, wyjadę ztąd pełen szczęścia, że cię znalazłem taką, o jakiej marzyłem: prostą, skromną, pracującą, zdolną zrozumieć i ukochać zadania, które kobieta oświecona i szlachetna dziś pełnić powinna...
— Kiedyż ja, Widziu, tak mało oświeconą jestem, tak mało jeszcze, wiem i umiem...
— Prawda, że wiele jeszcze uczyć się musisz, ale nietylko z książek... od życia i od ludzi także, i najwięcej... Ludzi kochaj, ludzi badaj, z ludźmi żyj...
— A jak odjedziesz, czy napiszesz kiedy do mnie? Czy kiedy przyślesz mi jaką książkę?
— Będę pisał, będę ci książki przysyłał, i ani przez jeden dzień nie zapomnę o tobie, moja ty najmilsza i najlepsza! A gdy już na zawsze wrócę i w Korczynie zamieszkam, wtedy już nigdy rozstawać się nie będziemy, ale zawsze razem, dla naszych drogich idei walczyć i pracować. Czy dobrze, Maryniu? Czy chcesz tego? Dobrze?
U białej sukni dwie splecione ręce gestem zachwycenia wzniosły się w górę.
— O, Widziu, Widziu! ty mi niebo na ziemi ukazujesz, i czuję sama, wiem, że na nie zapracować, zasłużyć powinnam!
U brzegu śliwowego gaju stała Jadwiga Domuntówna w gronie kilku dziewcząt i chłopców, którzy w koło niej żartobliwą rozmowę wiedli. Pierwszemu drużbantowi, który, na fochy swej bohdanki nie zważając, ani na krok jej nie odstępował, zarzucano tam niestałość, bałamuctwa, wyrażano wątpliwość, czy ożeni się kiedykolwiek, skoro dotąd tak wesoło kawalerskiego stanu kosztował... On zaś, na Jadwigę spoglądając, bardzo poważnie odpowiadał: że i motyl z grzędy na grzędę przelatuje, nim na jednym kwiatku siędzie, że i nędznemu lżej nie samemu, a cóż dopiero kiedy człowiek ma czem podzielić się z przyjacielem dozgonnym! Potem, kołysząc się w strony obie, niby od niechcenia, cienkim dyszkantem zanócił:

Świat mi cały przy tobie staniał i tanieje;
Serce moje za tobą pójdzie w puste knieje!

Ale, ani przymówki, ani przyśpiewki, nic nie pomagały. Jadwiga, milcząca i zasępiona, głośno oddychając, z wydętemi usty, wydawała się jakby upostaciowanie chmury pełnej gromów, za chwilę już z niej wypaść mających. Jak nieprzytomna, jak oczarowana, patrzyła ciągle wjednę stronę, w tę, mianowicie, gdzie opodal, plecami do niej zwrócona, na nizkim płotku siedziała para ludzi. Rozmowy ich słyszeć nie mogła, ale w zmroku dostrzegła czerwień jarzębin strojących głowę panny. Ta głowa, w krucze warkocze i czerwone jarzębiny ubrana, prześladowała dziś ją jak mara, jak ogień parzący, jak urągliwe senne widowisko...
Tymczasem, na nizkim płotku siedząc obok Justyny, Janek cicho, ale z zapałem, mówił:
— Pani zapytuje: czy doprawdy najpierwsze? Niech jutro zginę, jeżeli do tego czasu prawdziwe kochanie choć raz do serca mojego zajrzało! A czy to może być inaczej? Czy ja hrabia, albo arystokrat, aby z kwiatka na kwiatek przelatywać i tylko sobie różne zabawki wymyślać? W naszem wieśniackiem życiu, do bałamuctwa ani czasu, ani ochoty niema. Jak nie przychodziło kochanie, to nie przychodziło, a jak przyszło, to już nie przejdzie...
— Czasem jednak przechodzi, — w zamyśleniu rzekła Justyna.
— U państwa każdą rzecz łatwiej rozwiewają wiatry niżeli u nas, a do tego wiele też i od charakteru zależy. Jaśmont, naprzykład, gdyby Jadwiśki i nie dostał, byłoby mu o to bynajmniej, bo dla posagu głównie chce ją wziąć; a stryj Anzelm, nie dostawszy tej, której żądał, całe życie w samotności strawił, i stary Jakób rozum postradał, zdrady w kochaniu doznawszy...
— A panna Domuntówna czy teraz takiej zdrady nie doznaje?
Jak oparzony tem zapytaniem, o mało się z płotka nie porwał.
— Już odgadłem, że pani mnie te pytania zadaje z przyczyny Jadwiśki.
Spoważniał, głowę podniósł, wprost na siedzącą przy nim kobietę śmiałym wzrokiem patrzył.
— Zakleństw i przysięgań nijakich czynić nie będę, bo gdzie wiary niema, tam i przyjaźni prawdziwej być nie może; a tylko to pani z gruntu serca mojego, żadnym ciężkim grzechem niesplamionego, powiem, że pomiędzy mną, i Jadwiśką nigdy nic nie było, że nic jej nigdy nie oświadczałem i nie przyrzekałem, a tylko z namowy stryja i przez uwagę na jej poczciwość byłbym może ożenił się z nią w czasie, gdyby insze wcale słońce na mojem niebie nie błysnęło. To zaś, że ona przylepiła się do mnie jak smoła i ściga mię swojem nadaremnem kochaniem, wybaczyć jej trzeba, bo, od dzieciństwa mnie znając, przyzwyczaić się mogła i odstać jej trudno... Jednakowoż spodziewam się, że do upamiętania przyjdzie, a ja przed nią bynajmniej winnym się nie sądzę... Czy pani mnie wierzy?
Jak zbawienia duszy słówka tego czekam: czy pani wierzy? Uczuła, że na jej ręce, o płotek opartej, spoczęła dłoń gorąca, twardą skórą powleczona, a jednak dziwnie miękka, błagalnem jakby drżeniem przejęta... Gumno, świron, chata z oświetlonemi oknami — zakręciły się jej w oczach; ujrzała naraz wszystkie gwiazdy, osypujące wysokie niebo, i uczuła wszystką krew zbiegającą jej do serca. Zcicha odpowiedziała:
— Wierzę!
Wtem krzyknęła i oboje na równe nogi zerwali się z płotka. Pomiędzy głowami ich spory kamień, jakąś silną i zręczną ręką rzucony, świsnął, przeleciał i, tylko szyję Jaśka z lekka drasnąwszy, o kilka kroków na zagon buraków upadł.
Zewsząd rozległy się okrzyki i zapytania:
— Co to? Kto to? Zkąd to? Na co? Za co?
Ale niemało osób widziało, że była to Domuntówna, która, prędko schyliwszy się, kamień z ziemi była podjęła i, ramieniem zamachnąwszy, na rozmawiającą opodal parę go rzuciła. Trzęsła się przytem tak, jakgdyby ją febra brała. Kogo właściwie ugodzić kamieniem zamyślała: Jana, czy jego pannę? niewiadomo było; dość, że w mgnieniu oka o jej postępku dowiedzieli się wszyscy, a w zielonej uliczce pomiędzy gajem i ogrodem wielka powstała wrzawa.
Już i ci, którzy z papierosami na pole byli wyszli, powrócili, i o zaszłem zdarzeniu różne podnosili głosy. Najwięcej było takich, którzy je ganili głośno i wyraźnie, żadnych pod tym względem ceremonii nie czyniąc. Już i wprzódy wyróżniający się strój, nadętość i pochmurność panny u wielu przychylność dla niej odjęły; niektórzy też z natury do złośliwych ucinków i żartów skłonni byli. Więc poważnie lub z pośmiewiskiem wypowiadane zdania rozlegały się na około:
— Sama siebie postępkiem takim zeszpeciła!
— Śliczna panna! która ze swojem kochaniem, jak dziad z torbą, niechcącemu w oczy lezie!
— Wypchała się jak harmata i kamieniami strzela!
— Dobry aniołeczek! Teraz chyba dudek ją do ołtarza zaprowadzi!
— Dziękuję i za dziedzictwo, kiedy od własnej żonki nieprzyrodzoną śmiercią mam umierać!
— Jak koń cygański okryła się blachami i myśli, że ludzi ubijać jej wolno!
Z drugiej przecież strony znaleźli się i tacy, którzy się za dziewczyną ujęli. Naprzód Kaźmirz Jaśmont, zrazu zdumiony i oszołomiony, do przytomności przyszedłszy, palcami pstryknął i zawołał:
— Szyk panna! Bez złego psa i bez strzelby dom od złodzieja obronić potrafi!
Już tak widać wszystko na dobre sobie tłumaczyć umyślił.
A Domuntowie, po stronie swojej dwóch Siemaszków mający, gromko i groźnie krzyknęli:
— Kto o siestrze naszej jedno jeszcze złe słowo wypowie, dowie się jak u nas czupryny targają!
Wojnę miłującym Obuchowiczom w to tylko było grać! Jakkolwiek sami przedtem z Jadwigi drwinkowali, teraz skoczyli ku tym, którzy pierwsi szukali zaczepki; kilku zaś Bohatyrowiczów i Jaśmontów, w towarzystwie Zaniewskich i Staniewskich, kozłami przy swoich stali, drwinkować nie przestając i oświadczając głośno, że nijakich nakazywaczy się nie lękają, ani napominających apostołów nie potrzebują.
Na burzę srodze zanosić się zaczynało. Już Obuchowicze ku płotom się zbliżali, w zmroku wypatrując, zkądby najlepszego kołka wyrwać; już w gronie przeciwnem ten i ów pomrukiwał o pogruchotaniu kości i nakarbowaniu pysków, gdy z pod gruszy, w ogrodzie stojącej, rozległ się głos donośny i nalegający.
— Za pozwoleniem wszystkich panów! Mnie także słówko w tem zamieszaniu rzucić wolno, bo nie od kogo, tylko ode mnie wszystko poszło. Ja nie wiem, kto wymyślił, że panna Domuntówna przez złość na mnie kamień rzuciła, bo to jest nieprawda. Co do rzucenia, ani słowa, — rzuciła, ale nie przez jaką, broń Boże, pomstę, albo zły zamiar, tylko dla zabawy, żeby mnie nastraszyć, a później z mojego strachu drwinkować. Mnie się zdaje, że takiego żartu, choć i grubowatego, za grzech śmiertelny poczytywać nie można, tem więcej, kiedy panna jest zacna i nic jej wcale do zarzucenia niema. A kiedy ja za ten postępek do panny Domuntówny żadnej pretensyi nie mam, to i nikt z niej naigrawać się, albo na gańbę dekretować jej niepowinien i, jeżeli komu jeszcze to do głowy przyjdzie, wtedy ja spólnie z panami Domuntami postaram się to jemu z głowy wybić!
Stojąc pod gruszą, Jan prawie był niewidzialny, ale w głosie jego usłyszeli wszyscy stanowczość i śmiałość. Tedy wielu ramionami wzruszyło i uwierzyło, albo udało wiarę, że postępek Domuntówny był tylko żartem grubowatej panny. Kiedy tak, to tak! Jeżeli temu, kto ubligi doświadczył, podoba się ją za płochą zabawkę uważać, to dla jakiej przyczyny insi za niego ujmować się mają? Z drugiej strony, Domuntowie z kompanionami także uspakajać zaczęli, bo postępek Jana podobał się im bardzo i humor poprawił. Ucichli tedy i z pierwszym drużbantem poszli drogą ku zagrodzie Jadwigi wiodącą, u której końca połyskiwała zdala biała kapota jej dziadunia.
Zaraz bowiem po dokonaniu postępku z kamieniem Jadwiga, cała trzęsąca się jak w febrze, poszła dziadunia szukać i znalazła go z drugiej strony gumna, na stołku siedzącego, otoczonego kilku starszymi ludźmi z okolicy.
Właśnie tym starszym ludziom, pomiędzy którymi znajdował się ekonom z Osowiec, Jaśmont, i dzierżawca Giecołd, historyą z dwunastego roku o zmarłym u rodzicielskiego płotu oficerze Franusiu opowiadał, gdy wnuczka do niego przypadła i na rękach prawie ze stołka go podniosła.
— Chodźmy do chaty, dziaduniu, chodźmy do chaty! — mówiła. — Dość już my tu pobyli i nabawili się... czas nam we dwoje sobie ostać...
Objęła go ramieniem, tuliła do siebie i, sama do niego się przytulając, w zeschłą rękę go całowała, a drugą ku swojej zagrodzie wiodła.
— Chodźmy, dziaduńku, chodźmy do własnej chaty! Rozbiorę dziaduńka, do łóżeczka położę... do spania zakołyszę... mój mileńki, jedynieńki, stareńki dziaduńku!
Im więcej się od Fabianowej zagrody oddalała, tem więcej nad drepczącym w objęciu jej starcem kwiliła, a łzy jak paciorki z oczu jej na jego kapotę i głowę padały.
W zielonej zaś uliczce jedni tylko Obuchowicze z niezadowoleniem jeszcze pomrukiwali, żałując pięknej sposobności powojowania. Jeden z nich nawet, przed jednym z Siemaszków się zwierzał, że przeszłej nocy śniło mu się, jakoby gruszki z drzewa rwał, z czego też pewność czerpał, że na tem weselu guzy będą... tymczasem, widać, że już na niczem wszystko zejdzie. W zamian, zgodę lubiący, jakkolwiek hardowąsi, Łozowieccy, a także stateczni Strzałkowscy, sobie i innym pokojowego zakończenia sprawy bardzo winszowali, utrzymując, że chamy tylko byle o co za łby się ciągają, w dobrej zaś kompanii hałasy takie, a broń Boże, bitwy, wcale są nieprzystojne.
Zresztą, zaszła okoliczność, która od świeżego zdarzenia uwagę powszechną zupełnie już odwróciła. Z podwórka na uliczkę wybiegł w wielkim pędzie Julek, mając za sobą skaczącego i radośnie skomlącego Sargasa, i na cały głos zawołał:
— Na Niemen! Na Niemen! Wszystkich państwa proszę na Niemen, bo już czajki i czółna przygotowałem... po całej okolicy zebrałem i na brzegu postawiłem... Na Niemen proszę! na Niemen!
Nigdy prawie nie widywano go takim pędem biegającego i wykrzykującego z takim zapałem, że mu się aż ruda czupryna jak wszystkie strony rozwiewała i oczy iskrzyły się w zmroku, jak u kota. Ale bo też zapraszał teraz wszystkich do swego właściwego domu i wzywał do zabawy, wśród której, jak inni w tańcach i śpiewaniu, celować mógł, przewodzić, dyrygować. Razem z nim na Niemen gości zapraszał Sargas, ku wszystkim radośnie się rzucając, skomląc, wyskakując, a co moment pyskiem zwracając się ku rzece i przylatujące od niej wiaterki nozdrzami w siebie wciągając.
Dziewczęta pierwsze przyjaźnie odpowiedziały wezwaniu.
— Pływać! pływać! ze śpiewaniem pływać! Panie Michale! panie Władysławie! panie Zaniewski! panie Jaśmont! panie Bohatyrowicz! na Niemen popłyniem! Ze śpiewaniami popłyniem! Na Niemen! Na Niemen!
Tym kobiecym głosom odpowiadały męzkie:
— Jestem! idę! biegnę! do usług! A kto z kim? Panno Kaźmiro! Panno Cecylio! Panno Antonino! Panno Maryo!
I mnóztwo znowu imion i nazwisk leciało po trawach zroszonych, po ogołoconych ogrodach i przerzedzonych gajach, a nad wszystkiemi wykrzykami i odpowiedziami górowało wołanie:
— Na Niemen! Na Niemen!
Ktoś w wielkiem zmieszaniu głosów potężnym, basem nócić zaczynał:

Za Niemen tam precz...
Ach, po cóż za Niemen?
Czy błoń tam kwiecistsza?...

A ku rzece, której imię mnóztwem ech rozlegało się po ciemnym borze i szerokiem polu, z wysokiej góry, w bladem jeszcze świetle księżyca, schodziło i zbiegało par kilkanaście.
Jan szerokiemi krokami ogród przebywał, widocznie kogoś szukając i we wszystkich stronach upatrując, gdy na rękawie swojej szermiężki uczuł czyjąś rękę i zaraz mu przed oczyma błysnął czarny warkocz czerwonemi jarzębinami przetykany.
— Popłyniemy?
— Popłyniemy!
— Ale sami... we dwoje... moja droga pani... moja złotna! swojem czółenkiem własnem, tem samem, które nas do Mogiły zawiozło.
— Dobrze!
Czółno to stało u stóp Anzelmowej zagrody, w gęstwinie sitowia ukryte, i Jan tylko wiedział gdzie je znaleźć można. Więc ku Anzelmowej zagrodzie oboje pobiegli; dla pośpiechu płot przeskoczył w tem samem prawie miejscu, w którem go tak często Elżusia i Antolka przeskakiwały, a w parę minut byli już pod lipami.
Tu, w miejscu jednem, gałęzie zwieszały się tak nizko, że Justyna, aby pod niemi przebiedz, pochylić się musiała. Jan pochylił się także i pod tem ciemnem sklepieniem rękę, która nad zroszoną trawą białą suknię unosiła, pochwycił, do ust poniósł i już jej więcej z dłoni nie wypuścił. Dłoń w dłoni, z wysokiej góry biegli ku przybrzeżnym sitowiom i ani zauważyli, że za sobą pozostawiali dwoje ludzi, pod lipami na trawie siedzących i tak przyciszoną rozmową zajętych, że na przebiegającą w pobliżu parę ze swej strony także uwagi nie zwrócili.
Byli to Anzelm i Marta.
Jakim sposobem i gdzie spotkali się w tłumie poraź drugi? — powiedzieć-by to mogły chyba stare wspomnienia, które ich ku sobie pociągnęły. Ale tłum prędko opuścili i oddawna już oboje znajdowali się w Anzelmowej zagrodzie, której dom, drzewa, ule, Marta ciekawie i długo oglądała, jedne chwaląc, drugie krytykując, a niekiedy także dawnemu przyjacielowi z doświadczenia zaczerpniętych rad udzielając. Odkąd ściemniało, siedzieli pod lipami na trawie, wspólnie z żółtym Kucykiem, który leżał u nóg pana rozciągnięty, i zdawało się im, że wszystko już sobie powiedzieli, co do powiedzenia mieć mogli. Więc zamilkli, oboje w postawach jednostajnych, policzki na dłoniach opierając. Po kilku minutach przecież na bladych wargach Anzelma, pod siwiejącym wąsem, uśmiech drżeć zaczął. Z tym uśmiechem, powolnym sposobem swoim mówił:
— Czy panna Marta pamięta jak, pierwszy raz na zaproszenie panów Korczyńskich do Korczyna przyszedłszy i na panią spojrzawszy, gawronem z otwartą gębą stanąłem, aż wszyscy śmiać się ze mnie zaczęli?
Ona zcicha zachychotała:
— Czemużbym pamiętać tego nie miała? Ale dlaczego wtedy pan Anzezlm tak skołowaciał?
— Slicznością figury i ognistością oczu pani zdziwiony i oślepiony zostałem...
— Tak, tak to niegdyś było! — głową z wysokim grzebieniem trzęsąc, szepnęła stara panna.
— Tak, tak to było! — potwierdził Anzelm.
Potem ona przemówiła pierwsza:
— A pamięta pan Anzelm ile to gości zbierało się wtenczas w Korczynie? jakie to oni plany układali, jakie sprzeczki zawodzili, jakie nadzieje mieli?
— Jak nieboszczyk pan Andrzej wszystkim przewodził, a nasz Jerzy z narażeniem się, nie jeden raz, poradą i pomocą jemu służył?
— A tak, tak to było! Wieczny smutek! — szepnęła.
— Wieczne odpoczywanie racz im dać, sprawiedliwy Boże! — baranią czapkę nad głowę podnosząc, wtórował Anzelm.
W parę minut ona przemówiła znowu:
— A pan Anzelm pamięta, że to ja panu karmazynową czapeczkę uszyłam i otoczyłam ją siwym barankiem?
— A pani pamięta czyja to rączka mnie, na pagórku piaszczystym, poświęcony medalik na szyi zawiesiła?
— Tak, tak to niegdyś było... — powtórzyła.
— Tak, tak to wszystko przeciwne wiatry daleko od nas odniosły...
Wtem umilkli, wyprostowali się, zaczęli patrzeć i słuchać. Przed dwojgiem tych steranych ludzi, którzy jedyną złotą chwilę swojej przeszłości wspominali, świat oblał się morzem liryzmu, roztopionego w promienie i w tony. Księżyc znacznie już podniósł się na niebie, zmalał, przygasł i, łagodnem światłem oblewając wysoką górę i bór przeciwległy, oszklił powierzchnię rzeki, drobnemi falami pomarszczoną. Pod napowietrzną, blado-złotą lampą księżyca, w wodzie jakby zanurzona, stała kolumna światła, podstawą zwrócona ku powierzchni rzeki, a ognistą kulą dna jej sięgająca, pełna wewnętrznych drżeń i migotań. W tych zaś światłach marzących i drżących kilka łodzi i czółen sznurem, a cicho, sunęło po szlaku rzeki, wiosłami szkliste tonie roztrącając i krzesząc w nich złote, przemijające blaski, z nad łodzi zaś i czółen wzbijał się chór głosów, to potężniej, to słabiej, to przeciągłej, to weselej, rzucający pod niebo, w głębie boru i na wodę — nóty dawne, przez świat zapomniane, w odległej przeszłości drzemiące, a tu zdające się budzić i z martwych powstawać. Zdawać się mogło, że gdzieś naościeź roztworzyła się jakaś skarbnica pieśni i w tę kotlinę, wysokiemi ścianami od świata odgrodzoną, na tę szeroką i poważną rzekę wylewała wszystkie tęsknoty, żale, westchnienia znikłych lat i pokoleń. Więc naprzód rozległa się tęskna piosenka o biednym żołnierzu, który idzie borem, lasem, przymierając z głodu czasem. Potem zleciał tu duch Szopena. Zkąd, jakiemi drogami, na skrzydłach jakiej miłości i pamięci? Zagadka. Dość, że w nótę mistrza ubrane popłynęły słowa:

— Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
Z nad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne:
Nie było, nie było, matko, szczęścia tobie,
Wszystko się zmieniło, a twe dzieci w grobie...

I dziewczyna zapłakanem okiem skarżyła się na kurhanie nad krynicą:

— Jak ja mogę być wesołą,
Kiedy zdrój w żałobie?
Jak tu z ziemi podnieść czoło,
Kiedy matka w grobie?

A po zapłakanej dziewczynie zaśpiewał smutny wygnaniec:

— Poleć, motylku, poleć tam dalej,
Zaleć, motylku, w lube me strony,
Zanieś westchnienie do ulubionej,
Zanieś mój uśmiech do ulubionej!

Piękna Osipowiczówna, jak smukła topól w świetle księżyca pośrodku łodzi stojąca, zawiodła pierwsza:

— Szumiała dąbrowa, wojacy jechali,
Mojego Jasieńka na wojnę wołali.
Siadaj, Jasiu, siadaj: konik osiodłany!
Przy kim mnie porzucisz, mój Jasiu kochany?

A po prześpiewaniu tej pieśni męzki już tylko chór zagrzmiał, zahuczał inną skargą, innym a ciężkim, w tony zaklętym, postrachem:

— Jak to pięknie, jak to ładnie,
Kiedy żołnierz z konia spadnie:
Koledzy nie pożałują,
Jeszcze go końmi stratują!

Jeden woła: Ratuj, ratuj!
Drugi woła: Tratuj, tratuj!
Leci kula, leci kula, leci kula armatowa...
Nieszczęśliwa moja głowa!

I tak dalej, dalej pieśń o niedolach i rozkoszach wojny, niby rotowy ogień, huczała i grzmiała, aż zakończyła się strofą bezbrzeżnej żałości:

— Trąba woła: trata! trata!
Niema ojca, ani brata!
Ni żadnego przyjaciela,
Oprócz Boga Zbawiciela!

Nie na niebie, ani na ziemi, nie przeszkadzało szerokiemu rozleganiu się pieśni, śpiewanych na łodziach i czółnach, nic ich nie mąciło; woda je srebrnie od szklistej powierzchni odbijała, echa podwajały i nieść zdawały się w dal coraz dalszą; lekkie wiatry pogodnej nocy latały po szczytach boru, który czasem szumiał zcicha, jakby w głębinach jego spoczywające duchy budziły się, podnosiły i długiemi westchnieniami lub rozrzewnionemi śmiechy niegdyś im znanym, kochanym pieśniom wtórzyły.
Na wysokiej górze pod staremi lipami siedząca para ludzi patrzyła i słuchała. Oczarował ją oddech przeszłości własnej i niewłasnej, — melodya świateł i tańców, we dwie kamienne figury zaklęta. To, że byli żywymi ludźmi, poznać można było tylko z ich oczu, ścigających szlaki blasków, które za łodziami powstawały i znikały; z ruchu ręki Anzelma machinalnie głaszczącej psa u jego nóg leżącego, z głośnego, coraz głośniejszego, oddechu Marty. Łodzie zaś dosięgały już stojącej pod księżycem kolumny światła, i nad zanurzoną w wodzie ognistą jej kulą w chwilowem milczeniu przepływały, jedna za drugą, ciemne, cicho, lekkie jak widma.

Za kolumną i księżycem, tam, gdzie rzeka wspaniałym ruchem za ścianę boru skręcała, samotny głos męzki śpiewać zaczął:

— Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różany kwiat...

— To Janek śpiewa... — rzekł Anzelm.
— Pamięta pan, jakeśmy niegdyś tę piosenkę razem śpiewali?... — zapytała kobieta.
— A ja i nie słyszałem już później takiego ślicznego głosu, jaki był podtenczas u pani...
Potrząsła głową:
— Tak, tak to było!
Anzelm, w polonezową notę, poważną i tęskną, zasłuchany, z bladym na ustach uśmiechem sam nócić zaczął:

— Ty rozkwitniesz różą, ty rozkwitniesz różą,
A ja kaliną!

Marty usta żółte, zwiędłe otworzyły się także; oboje dalekiej nocie zawtórzyli:

— Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą,
A ja łozami;
Ty się zmyjesz wodą, ty się zmyjesz wodą,
Ja memi łzami.

Anzelm ciągnął jeszcze:

— Ty będziesz panną, ty będziesz panną
Przy wielkim dworze...

Ale kobieta obok niego siedząca zakrztusiła się, pochyliła głowę, o podniesione kolana oparła i kaszlała... Tedy i on, nócenie przerwawszy, ucha ku niej przychylił. Zdało mu się, że nie tylko kaszel dobywał się z jej piersi... Za rękę ją wziął.
— Nie trzeba płakać! — z powagą przemówił; — płakaniem śmiechu nie odzyszczesz... ubiegła woda nie wraca... W kwiecie wieku rozłączyliśmy się z sobą, a znów spotkali dziadem i babą. Nie dziwno też, że opadły nas przypomnienia i romanse. Ale nie, w czas już nam do takich rzeczy, a pomyśleć trzeba o tych młodszych, którzy, jak latoroście przy zwalonych drzewach, przy nas wyrośli. Jedno zachodzi, drugie wschodzi. Może to słońce, które nam smętnie świeciło, dla nich pogodniej zaświeci. Niechże mnie pani tedy z łaski swojej powie: czy ta panna Justyna jest doprawdy tak dobrą i zacną panną, jaką się pokazuje? Czy można spodziewać się, aby do naszego wieśniaczego życia i pracy przy ziemi uzwyczaić się mogła? I czy, broń Boże, mój Janek, przez nią nieszczęśliwszym nie zostanie? Może i pan Korczyński dać mu jej nie zechce? Może i ona sama w ostatnim momencie od takiego losu uciecze? Może to obowiązkiem moim jest przystojnie, ale z gruntu serca, jej poprosić, aby mojego chłopca zawczasu odtrąciła, bo on-by może przez to uleczonym mógł jeszcze zostać?
Kiedy Anzelm mówił, Marta głowę podniosła i potwierdzająco nią kiwała. Kilka razy jeszcze chrząknęła, a potem zawołała:
— Prawda! słowo honoru! prawda! Przypomniała sobie babka dziewiczy wieczór! Wieczna głupota! Mężczyzna zawsze od baby mędrszy. Prawda! Co nam już ze śpiewania i płakania przyjdzie! O młodych pogadajmy.
W chwili tej samej w domu Fabiana, którego okna zza gałęzi topoli pobłyskiwały, wrzało, huczało, gotowało się jak w zamkniętym i na ogniu stojącym kotle. Przed godziną, kiedy młodzież z wysokiej góry ku rzece zbiegała, pośród mnóztwa okrzyków brzmiał jeden, nie najmniej donośny:
— Panie Witoldzie! panie Korczyński dobrodzieju! prosimy! pokornie prosimy!
Nakoniec, z przywoływanym w ogrodzie się spotka wszy, Fabian rękę młodzieńca pochwycił i z nizkiemi ukłonami do wnętrza domu go zapraszał.
— Z przyczyny interesu — mówił — z przyczyny interesu w zabawie panu dobrodziejowi odważam się przeszkodzić... Ale prośbę do pana zanieść umyśliliśmy... my, starzy... prośbę do pana...
W głosie jego słychać było wzruszenie, a pomimo, że nizko się kłaniał i pokornie prosił, wąsy co moment jeżem mu nad wargami stawały. Witold, Siemaszczankom, które, trzymając się pod ręce, w towarzystwie Domunta nadbiegały, Marynię powierzywszy, ochotnie i ciekawie za gospodarzem zagrody poszedł.
W świetlicy, pomimo pootwieranych okien, gorąco było jak w łaźni; na trzech stołach, jeszcze jadłem zastawionych, paliło się parę lampek, w których skąpem świetle kipiała mozaika ludzkich kształtów i rysów. Na pierwszy rzut oka rozpoznać tam można było tylko postaci siedzące i stojące, do ściany przyparte, na stołach szeroko łokcie rozkładające, ramionami i wąsami poruszające. Po kilku minutach dopiero z tej zwikłanej mozaiki wyłaniały się i wyosobniały głowy łysiejące, siwiejące, osiwiałe, czoła zarumienione i spotniałe, twarze barwą do rydzów albo do ziemi podobne. Tak jak pośród młodzieży, bawiącej się w gumnie i na Niemnie, nikt tu pijanym nie był: ale panujący w świetlicy upał i przez dzień cały, choć wstrzemięźliwie popijane, miód i piwo, twarze te oblewały ogniem i potem, w których, z dokładnością mistrzowskiej rzeźby, występowały nierówności skór grubych i chropowatych, niezliczone, we wszystkich kierunkach pokrzyżowane, cienkie jak włosy i grube jak palce zmarszczki, brózdy, wyżłobienia.
Było to pokolenie, po którem już długo życie przeciągało swoje pługi i brony, które też pod jego chłodnym strumieniem przygasło, spowolniało, jednak, czemś silnie tknięte, jeszcze zapłonąć i wybuchnąć mogło. Zapłonęło toż i wybuchnęło przy wejściu Witolda. Mnóztwo rąk wyciągnęło się ku młodzieńcowi, dłoń jego chcąc ścisnąć, i mnóztwo głosów razem mówiło:
— My tu pana na pośrzednika i orędownika naszego zaprosili!
— Na sędzię!
— Na jednacza!
— Przez panów do króla, przez świętych do Boga, a przez syna do ojca... — zaczął Fabian.
— Abyś pan nas osądził i na śmierć albo życie zadekretował — przerwał mu ktoś inny.
— W jednem gnieździe nie jednaki ptak się lęgnie; a choć ojciec pański pokazuje się krzywdzicielem i gardzicielem naszym, pan nam pokazałeś się przyjacielem i bratem...
— Z dobrym targ dobry! — huknął ktoś z pod ściany.
— To prawda! a jakże! Przed dobrym i upokorzyć się nie wstyd! — prawił Walenty Bohatyrowicz.
A Apostoł, żałośliwem głosem inne głosy przenosząc, nabożnie wołał:
— Jezusa przed Bogiem Ojcem, a pana przed srogim sąsiadem za ubłagalnika mamy!
Witold, zdziwiony zrazu, spoważniał i spoohmurniał. Jednak, wybiwszy się z tłumu, żwawym ruchem na stole usiadł i z tej wysokości wszystkie ku niemu zwrócone twarze ogarniając, głośno przemówił:
— Jestem! słucham was! Dziękuję, żeście mię zawołali...
Płomię wystąpiło mu na czoło. Mimowoli rękę w górę podniósł:
— I niech tak w przyszłości swojej doścignę, co ścigam, jak serdecznie was kocham i wszystko dla was uczynić gotów jestem!
Wtedy kilkunastu ich naraz mówić zaczęło; ale Fabian po krótkich usiłowaniach ten chaos głosów uśmierzył i sam sprawę podjął się wyłożyć.
Była to sprawa dawna, początkiem swoim sięgająca końca młodzieńczych zapałów Benedykta Korczyńskiego, a złożona z mnóztwa drobnych uraz i zajść, jak z mnóztwa atomów składa się gruba chmura. Prawdą było — i Fabian nie zaprzeczał temu — że pan Korczyński nie jeden raz słuszność miał za sobą, i że nie jeden raz od sąsiadów, wszelakiemi niedostatkami trapionych, stawać mu się mogły krzywdy i ujmy. Ale na różne choroby są różne sposoby, zaś te, których pan Korczyński używał, po pas w biedę ich wtrącały i wielką gorzkością karmiły. O komarowe sadło każdego przed sądy ciągał; za kłosek snopem, a za snop kopą wynagradzać sobie kazał. A ile razy chcieli i próbowali zgodnem słowem, dobrowolną umową te sporki zakończać, nigdy do tego nie dopuszczał. I nie dlatego nie dopuszczał, aby w procesach smak znajdował — bo wiedzieli dobrze, iż sam jak na krzyżu rozpięty wyglądał; ale dla tej przyczyny, że nadmiar już chciwym stał się, a najwięcej dla tej, że uboższymi gardził, prawie ich za ludzi nie mając...
Tu Fabian, który dotąd więcej żałosnym niż rozgniewanym głosem przemawiał, rękę na kłębie oparł i wąsy najeżył.
— Niechaj mnie darowano będzie — zawołał, — że przed synem na ojca to wypowiadam... ale, w panu dobrodzieju jedyny ratunek obaczywszy, wszystkie skrytości serca otworzyć muszę. Srogi na twarzy jest pan Korczyński i język ma gruby...
— Zawsze tylko jak mruk do człowieka gada — przerwał ktoś drugi.
Głosy zamieszały się znowu, zawrzały.
— Złemi słowami siecze po duszy, gorzej niżby rózgami po — ciele siekł!...
— Jakby go język od dobrego słowa bolał...
— A jednakowoż może być, że przy głaskaniem prędzej-by nas zmusił swojego dobra strzedz, niżeli biciem!
Apostoł, zza tłumu ramion i głów ciemnemi okularami pobłyskując, wołał:
— Z mułu i błota ziemskiego, rodzaju myśmy ludzkiego.
Fabiana głos znowu podniósł się i przetrwał inne.
— I mrówka ma swój gniew! — wołał, pot z czoła i policzków ocierając. — I myśmy się już dla pana Korczyńskiego wszelakiej, życzliwości pozbyli. Jakie: pomagaj, Boże! takie: Bóg zapłać! Wytoczyliśmy panu Korczyńskiemu wojnę, i słuszności swojej pewność mieliśmy...
Witold, w swobodnej zrazu postawie na stole siedząc i przez ponad otaczającemi go postaciami i głowami górując, teraz uczynił ruch niespokojny, czy niecierpliwy.
— Moi drodzy — zawołał — czegóż wy ode mnie chcecie? co ja wam na to poradzić mogę? Puśćcie mię...
Ze ściągniętemi brwiami chciał zeskoczyć z wysokiego siedzenia swego; ale otoczono go jeszcze ściślej, a Fabian za ramię go pochwycił.
— Bóg mnie ubij na duszy i ciele, jeżeli jednem słóweczkiem obrazić pana zamyślałem! — z przerażeniem wołał.
Inni podnieśli proszące głosy, aby wysłuchał ich i ratował. Pozostał więc, ale ruchliwe jego rysy zmieniły wyraz. Z wesołego i niemal swawolnego młodzieńca, jakim był przed, godziną, stał się chmurnym, skupionym w sobie, niemal ponurym. Słuchał jednak, a raczej z natężeniem wsłuchywał się, to w pojedyńczo przemawiające głosy, to w wybuchające co chwila gwary. Pokazywano mu jakąś bardzo starą, zżółkłą i prawie spleśniałą mapę, którą Fabian na czyimś strychu, w jakiejś spróchniałej skrzyni znalazł, a na której wyraźnie, jak dzień jasno stać miało, że wielki kawał wygonu, het! tam, takiemi a takiemi granicami objęty, nie do pana Korczyńskiego, ale do Bohatyrowieckiej okolicy, należeć powinien. Ho, ho! Gdyby oni ten wygon, niegdyś im widać zrabowany, odebrali, dopiero-by im życie słodkie nastało, a przytem pokazaliby sąsiadowi, że podczas i mały komar wielkiego konia do krwi kąsa!
Fabianowi o to drugie, zdaje się, więcej jeszcze chodziło niż o pierwsze. Sąsiadów do procesu werbował, ale nie zwerbował ich więcej nad dziesięciu. Ci za wszystkich plecy nastawili i pootwierali worki; innym łydki ze strachu drżały. Ale właśnie najodważniejsi i najuboższymi byli. Procesując się, w długi leźli. Adwokat — któż mógł wiedzieć, że był to oszust, skoro tak pięknie i rozumnie gadał? — pomyślny skutek zaprzysięgał, przez dwa lata jak krowy ich doił, aż nakoniec terminu uchybił, apelacyi w porę nie podał, i wszystko przepadło. Ale nie koniec na tem: trzeba im jeszcze wielką summę panu Korczyńskiemu wypłacić, i to wprędce, bo już nie przed jednym człowiekiem oświadczał, że ani godziny zwłoki nie udzieli, ani grosza nie daruje, a egzekucyą, gdy tylko czas przyjdzie, bez miłosierdzia cisnąć będzie. Czas zaś jest blizki: najdalej za dwa tygodnie egzekucyą nastąpi, a razem z nią już chyba skończenie świata, bo żeby nie wiadomo jak starali się, takich wielkich pieniędzy w dziesięciu nie zbiorą i nigdzie nie znajdą. Więc i w nich teraz strach uderzył; rozpoznali, że zagrzęźli w gąszcz nieprzeniknioną i że nijakiego dla nich ratunku niema, oprócz upokorzenia się i prośby o zmiłowanie.
Teraz ten i ów z płaczem mówił; Fabian także nie tylko już pot z twarzy ocierał. Znowu w ten sam cienki ton wpadł, jakim dziś zrana błogosławił do ślubu córkę.
— Bogiem ojcem świadczę się — wołał — że gorzko mnie jest, na starość, Łazarzem u bogaczowego progu żebrzącym zostawać! Na swoję biedy może-bym oczy zmrużył, ale cudze łzy na sumieniu nosić zbyt ciężko. Cóż mam, nieszczęśliwy, robić? Gryźć rzemień, — darmo! Przyszła potrzeba w pokorę uderzyć i syna rodzonego prosić, aby przed swoim ojcem naszym orędownikiem został...
Tu zapłakał się już rzewnie, ale wstydził się tej słabości, więc, chustką pot i łzy po twarzy rozmazując, przerywanym głosem uniewinniał się:
— Płacz utrapionemu nie grzech... I pies wyje kiedy smętny...
Apostoł zaś wołał:
— Przyjdzie Chrystus sądzić biednych i bogatych, żywych i umarłych....
Z tłumu wyosobnił się nieco wysoki, chudy, z czarnemi, obwisłem! wąsami Walenty. Na twarzy jego, zoranej i bladej, wyraz jakby długiego męczeństwa mieszał się z nieograniczoną, potulną cierpliwością. Zcicha, spokojnie mówił, że siedmioro dzieci wyhodował, córki wyposażał, dla synów guwernera przez lat kilka wspólnie z sąsiadami najmował, aby choć czytać i pisać umieli. Nie łatwoż przyszło z dziesięcio-morgowego grunciku wszystko to wydmuchać! Piersi sobie pracą nadwerężył, że dla ciężkiego oddechu trudno mu już za pługiem chodzić. Było jednak, jak było. Bóg nie opuszczał, a ludzie prawie i nie słyszeli o nim, tak spokojnie w swoim zaciszku siedział, harując i za wszystko Bogu dziękując. I choć od pana Korczyńskiego, tak samo jak inni, nie jeden raz złe słowo usłyszał, zniósł to cierpliwie i milcząc, jak ubogiemu przed wielmożnym przystało. Ale oto na starość zgłupiał. Namówiony, do procesu wlazł. Co teraz nastąpi? — nie wie. Pewno Przyjdzie gruncik sprzedać, długi pozapłacać i pod kościół z torbą pójść. Wolą boska: niech i tak będzie! Gdyby jednak pan Korczyński zgodził się poczekać, wypłatę na dłuższy czas rozłożyć, może-by jeszcze, przy pomocy jednego z zięciów, nie bardzo biednego człowieka, i wyratował się... A żąda tego, bardzo żąda, bo każdemu miło myśleć, że zamknie oczy tam, gdzie je na ten świat otworzył, gdzie też jego dziady i przeddziady...
Nie mógł dokończyć. Łzy toczyły się po spokojnej przecież, niezmącenie cierpliwej jego twarzy, a ręce chude, jak ziemia ciemne, dziwnemi jakiemiś garbami okryte, zacierał i ściskał tak, że aż stawy w palcach trzeszczały.
Witold pochylił się prędko, i te biedne, spracowane, zrozpaczone ręce mocno w swoich ścisnął. Ale wnet inni ich rozdzielili, prośby swe przekładając. Niechby pan Korczyński kontentował się tem, że proces wygrał, a tą karą, którą sąd zadekretował, do reszty ich nie zarzynał. Jeżeli zaś tak już nadmiar pieniędzy tych pożąda, to niech przynajmniej folgę jaką da, czasu popuści, żeby i swoje odebrać, i ludzi nie pomarnować. Ktoś ze zniechęceniem ręką rzucił:
— Daremne gadanie! Pan Korczyński tego nie uczyni! A co jego nasza pomyślność, czy nasze zmarnowanie się, obchodzi?
— Owszem! Barania śmierć wilcza stypa! — z goryczą zaśmiał się ktoś u ściany stojący.
— Trzy rzeczy są na świecie najgorsze — ze śmiechem wtrącił drugi: — owad za kołnierzem, wilk w oborze i chciwy sąsiad za miedzą!
— Królowa Saba przed Salomonem przepowiadała, że szatan, zaraziciel dusz ludzkich, królestwo łakomstwa na ten świat sprowadzi, — żałośliwie wołał Apostoł.
Teraz jednak Strzałkowski, ów poważny człowiek w samodziałowej siermiędze i z myślącą twarzą, za stołem siedzący, z zastanowieniem, ale dobitnie, mówić zaczął:
— Do mnie, ani do mojej okolicy ten interes wcale nie należy; ale, tak samo jak Bohatyrowicze w blizkiem sąsiedztwie pana Korczyńskiego mieszkając, niejeden raz parzyłem się przy tym samym ogniu i sadzę od niego padającą na sobie niosłem. Jednakże ja tak mówię: żeby pan Korczyński poludzku i pobratersku z nami żył i postępował, może-by i sam na takiej kalkulacyi lepiej wychodził, może-by z tego i spoina korzyść wynikała. Bo ja tak mówię: U pana Korczyńskiego dużo ziemi, a u nas dużo rąk; u pana Korczyńskiego większy rozum, a u nas większa siła. Jednego on z nami rzemiosła człowiek, i tyle tylko, że u niego warsztat wielki, a u nas maleńkie. Więc ja tak mówię: Nijak być nie może, aby ręce ziemi, a ziemia rękom, albo żeby rozum nie potrzebny był sile, a znów siła rozumowi: albo też, aby jednego rzemiosła ludziom nigdy już wcale nie przychodziło spoinie pogadać, pomyśleć i poratować się w potrzebie. Tedy ja tak mówię...
Ale nie pozwolono mu dokończyć. Słowa poważnego sąsiada, jakkolwiek do najmniej zamożnych należącego — co i po ubraniu jego poznać można było, — nietylko podobały się zgromadzonym, ale, gdy byli już aż do płaczu rozżaleni i na sercu upadli, obudziły w nich znowu ambicyą i wiarę w siebie.
— A pewno! a jakże! a tak jest! — ze wszech stron wołano. — Nie zawsze umierać, kiedy tłuką falą! I my, chwała Bogu, żyjem, choć nas wszelakie biedy i niedostatki gniotą. Z umarłego tylko nijakiej już korzyści osiągnąć nie można, a u żywego trzeba jej tylko poszukać. Raz pan Korczyński na całe pole i przed gromadą ludzi od próżniaków i hultajów nas łajał, kiedy w gorący czas robotnika naleźć nie mógł, a my w najem do niego iść nie zechcieli. Pewno! Naturalnie! A jakże! Cudzemu, a do tego i gardzicielowi, ciał naszych i dzieci naszych ani na jeden dzień w niewolę nie zaprzedamy, i na pańskie ubligi, albo, broń Boże, i ekonomskie popychanie, dobrowolnie wystawiać się nie będziem. Lepiej już głód cierpieć i w zgniłych chatach mieszkać, niżeli w egipską niewolę za marny pieniądz iść! Ale gdybyśmy w panu Korczyńskim, nie cudzego i nie gardziciela, ale przyjaciela i opiekuna naszego, obaczyli, gdyby każdy mógł zaprzysiądz, że na jego polu obchodzenia się ludzkiego dozna, ho! ho!...
Tu kilkanaście głosów zaśmiało się grubo i tryumfujące.
— Zobaczyłby podtenczas pan Korczyński, czy my próżniaki i hultaje! I niemnowej wodzie płynąć nie łatwiej, niżby gospodarstwo jego płynęło. Ot, te same kawalery i panny, co teraz w gumnie hulają i na Niemnie pieśni wywodzą, nie leniwie-by około jego dobra chodzili, a jakby przez to jeden i drugi grosz z jego kieszeni na nas kapnął, toby i wspólny dorobek, i wspólna uciecha z tego wyniknęła. Alboż te kawałki ziemi, co u niego tak jak prawie marnują się, bo ani ich ugnoić, ani jak potrzeba zasiać nie silny! Oni-by je chciwie w długoletnie dzierżawy brali. Synów swoich rozsadzaliby na tych dzierżawkach, dobroczyńcę swojego błogosławiąc i wiernie jemu według konktraktów uiszczając się. On mrze na pieniądze, bo ma długi i wielkie ekspensa; oni głód, wielki na ziemię cierpią, bo małe grunciki, a wiele dzieci mają. Obudwom tedy stronom dogodziłby taki kompromis, i Bóg to wie! może też obiedwie od ostatniego zginienia-by wyratował. Bo i pan Korczyński nie jak w raju na tym świecie żyje i nie nadmiar mocno na Korczynie jest ufundowany. Ludziom gąb nie pozatykać: gadają!
I wiele jeszcze różnych uwag i wniosków czynili, do młodego słuchacza swego, a jak go nazwali, do sędzi swego, się zwracając i zawsze kończąc wyrażeniem wątpliwości, aby właściciel Korczyna zechciał przychylić się do ich próśb i żądań, i aby inaczej na nich, niżeli wilk na barany, albo pan na niewolniki swoje, spoglądał.
— A ja tak mówię — raz jeszcze z zastanowieniem odezwał się poważny Strzałkowski: — niechaj głowa nie mówi nogom, że jej nie potrzebne. Jak nędznemu tak też i bogatemu lepiej nie samemu?
A Apostoł przemawiał:
— Anieli chcący nad inszych głowy podnieść ze wszystkiem upadli!
Teraz, ochłonąwszy z pierwszego uniesienia, do zwykłej powolności mowy i ruchów wracać zaczęli. Przycichły głosy, uspokoiły się rozmachane ramiona. Wielu z tych, którzy środek świetlicy tłumem ruchliwym napełniali, w medytacyjnych postawach na zydlach i stołkach zasiadło. Policzki na dłoniach poopierali, głowami wstrząsali, ten i ów rozwodził się jeszcze nad wszelakiemi trudnościami ogólnego ich położenia. Jednemu Fabianowi trudno było do równowagi ducha powrócić i językowi milczenie nakazać. Do najbystrzejszych przytem należąc, niektóre rzeczy, dla wielu innych obce lub zapomniane, rozumiał. Na brzegu stołu przysiadł, ramiona skrzyżował, głowę na pierś zwiesił, i w tej melancholijnej postawie, powolniej niż wprzódy, lecz długo jeszcze, prawił:
— Zebyż to my onegdaj srokom z pod ogonów powylatywali, albo żeby ten, który pokazuje się nieprzyjacielem naszym, wczoraj z dopustu bożego od końca świata przybył, nie taką czulibyśmy gorzkość. Cudzy to cudzy! Ale my tutaj więcej prawie niż trzysta lat siedzimy, a panowie Korczyńscy może półtorasta Korczyn w swoim rodzie trzymają. Jeden Bóg naszym ojcem i jedna ziemia, matką. Tedy gorsze my niż zwierzęta, bo i między zwierzętami swój swego zna. Wilk wilka nie pożera i kruk krukowi oczu nie wydziobuje...
Ktoś z za stołu przerwał:
— Kto komu teraz swój?
Walenty Bohatyrowicz powoli zawtórował:
— A ma się rozumieć! Nieboszczyk pan Andrzej to był swój!
— A jakże! — ozwały się westchnienia i głosy; — jak jego nie stało, ojca i przewodnika nam nie stało. Krótko on żył na świecie, ale wiele dobrego zrobił, a bez niego my jak barany na rzeź odłączone zostali. Ni do kogo przytulić się, ni od kogo rady i światłości zaczerpnąć nie mamy. Zewsząd otoczyły nas granice, których przestąpić nam nie wolno, i znikąd nie spodziewamy się rady, jak w tym ścisku i ograniczeniu ratować się i postępować. Podczas już myśli takie nas nachodzą, że wnuki, albo może i dzieci nasze, jak jeszcze troszkę rozmnożą się, wszystko porzucą, na koniec świata pójdą chleba szukać, bo tu już go dla nich nie wystarczy. Już tylko o dusze nasze nieśmiertelne przed Panem Bogiem ubijać się nam trzeba, aby na psie nie zeszły. Niejeden raz i przy każdej okazyi my od pana Korczyńskiego słyszeli, że nadmiar głupi jesteśmy; to znów od szkodników i złodziejów nas wyzywał. Może to nie ze wszystkiem prawda, ale może trochę i prawda. Jednak winnymi się nie sądzim, bo i mądry zrobi się głupi, gdy go bieda złupi, a każdemu już wiadomo, że muchy gęściej na wrzodach siadać lubią, niż na zdrowem ciele.
Jak wprzódy hałas i wrzawa przemieniły się w szmer głosów, rozważnie i zwolna ciekących, tak teraz szmer ten roztapiał się w milczenie. Fala uczuć, oburzeniem i trwogą wzdęta, opadała coraz cichszemi i nieśmielszemi skargami, aż do tych serc, zawsze cierpliwych, wróciła i umilkła.
Twarze ochłodły i oschły z potu, nie pozbywając się przecież ani jednej ze swoich niezliczonych brózd i zmarszczek; ręce, na stołach posplatane, od okrywającego je białego płótna jak grudy; ziemi lub kromki razowego chleba odbijały. Fabian nawet ucichł, i tylko, ciężko dysząc, ze zjeżoną kępą wąsów, niekiedy pomrukiwał:
— Nie cudzy my tu... nie z końca świata przybłędy... nie sroce z pod ogona wczoraj wyskoczyli... Więcej niż trzysta lat pomnik naszych fundatorów na tej ziemi stoi... więcej niż trzysta lat, z ojca na syna, my tę ziemię rękoma naszemi drapiem i potem swoim zlewamy!... Włości nijakich my nigdy nie mieli i nikogo nie gnietli i nie ssali. Dla jakiejże przyczyny teraz marnie ginąć i przepadać nam wypadło? Dzieci nasze, pod temi grudkami ziemi, których powiększyć nie jesteśmy silni, jak głodne robaki nie wczas poginą, a wnuki, z dopustu bożego, chyba już na psy zejdą... ród nasz jak woda z góry do głębokiego rowu z tego miejsca spłynie, i pamięć o tem, że my tu niegdy żyli, przepadnie...
Przez otwarte okna wlatywał do świetlicy szelest topola, a zdaleka, zza wiszącego nad wodą księżyca i w wodzie stojącej kolumny złotej, przypływała chóralna, poważna, polonezowa nota:

— A gdy pomrzemy, a gdy pomrzemy,
Każemy sobie
Złotne litery, złotne litery
Wyryć na grobie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.