Nie-boska komedja/Część trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Nie-boska komedja
Redaktor Tadeusz Pini
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1923
Druk Zakłady graficzne Instyt. Wydawniczego „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

Do pieśni, do pieśni!
Kto ją zacznie, kto jej dokończy? Dajcie mi przeszłość, zbrojną w stal, powiewną rycerskiemi pióry! Gotyckie wieże wywołam przed oczy wasze, rzucę cień katedr świętych na głowy wam. Ale to nie to — tego już nigdy nie będzie.
Ktokolwiek jesteś, powiedz mi, w co wierzysz! Łatwiejbyś życia się pozbył, niż wiarę jaką wynalazł, wzbudził wiarę w sobie. Wstydźcie się, wstydźcie wszyscy, mali i wielcy — a mimo was, mimo, żeście mierni i nędzni, bez serca i mózgu, świat dąży ku swoim celom, rwie za sobą, pędzi przed się, bawi się z wami, przerzuca, odrzuca. Walcem świat się toczy: pary znikają i powstają, wnet zapadają, bo ślisko — bo krwi dużo — krew wszędzie — krwi dużo, powiadam wam.


∗                ∗
Czy widzisz owe tłumy, stojące u bram miasta wśród wzgórzów i sadzonych topoli, namioty rozbite, zastawione deski, długie, okryte mięsiwem i napojami, podparte pniami, drągami? Kubek lata z rąk do rąk, a gdzie się ust dotknie, tam głos się wydobędzie: groźba, przysięga, lub przeklęstwo. On lata, zawraca, krąży, tańcuje, zawsze pełny, brzęcząc, błyszcząc wśród tysiąców. Niechaj żyje kielich pijaństwa i pociechy!

∗                ∗

Czy widzicie, jak oni czekają niecierpliwie, szemrzą między sobą, do wrzasków się gotują? Wszyscy nędzni, ze znojem na czole, z rozczuchranemi włosy, w łachmanach, z spiekłemi twarzami, z dłoniami pomarszczonemi od trudu. Ci trzymają kosy, owi potrząsają młotami, heblami; patrz, ten wysoki trzyma topór spuszczony, a tamten stęplem żelaznym nad głową powija; dalej, w bok pod wierzbą, chłopię małe wisznię do ust kładzie, a długie szydło w prawej ręce ściska. Kobiety przybyły także, ich matki, ich żony, głodne i biedne, jak oni, zwiędłe przed czasem, bez śladów piękności; na ich włosach kurzawa bitej drogi, na ich łonach poszarpane odzieże, w ich oczach coś gasnącego, ponurego, gdyby przedrzeźnianie wzroku. Ale wnet się ożywią — kubek lata wszędzie, obiega wszędzie. Niech żyje kielich pijaństwa i pociechy!


∗                ∗

Teraz szum wielki powstał w zgromadzeniu. Czy to radość, czy rozpacz? — Kto rozpozna jakie uczucie w głosach tysiąców! Ten, który nadszedł, wstąpił na stół, wskoczył na krzesło i panuje nad nimi, mówi do nich. Głos jego przeciągły, ostry, wyraźny: każde słowo rozeznasz, zrozumiesz — ruchy jego powolne, łatwe, wtórują słowom, jak muzyka pieśni — czoło wysokie, przestronne, włosa jednego na czaszce niemasz, wszystkie wypadły, strącone myślami — skóra, przyschła do czaszki, do liców, żółtawo się wcina pomiędzy koście i muszkuły — a od skroni broda czarna wieńcem twarz opasuje; nigdy krwi, nigdy zmiennej barwy na licach — oczy niewzruszone, wlepione w słuchaczy — chwili jednej zwątpienia, pomieszania nie dojrzeć. A kiedy ramię wzniesie, wyciągnie, wytęży ponad nimi, schylają głowy, zda się, że wnet uklękną przed tem błogosławieństwem wielkiego rozumu — nie serca — precz z sercem, z przesądami, a niech żyje słowo pociechy i mordu!


∗                ∗

To ich wściekłość, ich kochanie, to władca ich dusz i zapału — on obiecuje im chleb i zarobek. Krzyki się wzbiły, rozciągnęły, pękły po wszystkich stronach: „Niech żyje Pankracy! — Chleba nam, chleba, chleba!“ A u stóp mówcy opiera się na stole przyjaciel, czy towarzysz, czy sługa.


∗                ∗

Oko wschodnie, czarne, cieniowane długiemi rzęsy, ramiona obwisłe, nogi uginające się, ciało niedołężnie wbok schylone, na ustach coś lubieżnego, coś złośliwego, na palcach złote pierścienie. I on także głosem chrapliwym woła: „Niech żyje Pankracy!“ — Mówca ku niemu na chwilę wzrok obrócił: „Obywatelu Przechrzto, podaj mi chustkę!“


∗                ∗

Tymczasem trwają poklaski i wrzaski: „Chleba nam, chleba, chleba! Śmierć panom, śmierć kupcom! Chleba, chleba!“


∗                ∗
Szałas.
Lamp kilkaksięga roztwarta na stole — PRZECHRZTY.

PRZECHRZTA: Bracia moi podli, bracia moi mściwi, bracia kochani, ssajmy karty Talmudu, jako pierś mleczną, pierś żywotną, z której siła i miód płynie dla nas, dla nich gorycz i trucizna.
CHÓR PRZECHRZTÓW: Jehowa pan nasz, a nikt inny. On nas porozrzucał wszędzie, on nami, gdyby splotami niezmiernej gadziny, oplótł świat czcicielów krzyża, panów naszych, dumnych, głupich, niepiśmiennych. Po trzykroć pluńmy na zgubę im, po trzykroć przeklęstwo im!
PRZECHRZTA: Cieszmy się, bracia moi! Krzyż, wróg nasz, podcięty, zbutwiały, stoi dziś nad kałużą krwi, a jak raz się powali, nie powstanie więcej. Dotąd pany go bronią.
CHÓR: Dopełnia się praca wieków, praca nasza markotna, boleśna, zawzięta. Śmierć panom! Po trzykroć pluńmy na zgubę im, po trzykroć przeklęstwo im!
PRZECHRZTA: Na wolności bez ładu, na rzezi bez końca, na zatargach i złościach, na ich głupstwie i dumie osadzim potęgę Izraela — tylko tych panów kilku, tych kilku jeszcze zepchnąć wdół, trupy ich przysypać rozwalinami krzyża.
CHÓR: Krzyż znamie święte nasze, woda chrztu połączyła nas z ludźmi; — uwierzyli pogardzający miłości pogardzonych.
Wolność ludzi prawo nasze, dobro ludu cel nasz; uwierzyli synowie chrześcijan w synów Kaifasza. Przed wiekami wroga umęczyli ojcowie nasi — my go na nowo dziś umęczym, i nie zmartwychwstanie więcej.
PRZECHRZTA: Chwil kilka jeszcze, jadu żmiji kropel kilka jeszcze, a świat nasz, nasz, o bracia moi!
CHÓR: Jehowa pan Izraela, a nikt inny. Po trzykroć pluńmy na zgubę ludom, po trzykroć przeklęstwo im!

(słychać stukanie)

PRZECHRZTA: Do roboty waszej — a ty, święta księgo, precz stąd, by wzrok przeklętego nie zbrudził kart twoich! (Talmud chowa)
Kto tam?
GŁOS Z ZA DRZWI: Swój. W imieniu wolności, otwieraj!
PRZECHRZTA: Bracia, do młotów i powrozów!

(otwiera)

LEONARD: (wchodząc) Dobrze, obywatele, że czuwacie i ostrzycie puginały na jutro.

(do jednego z nich przystępuje)

A ty co robisz w tym kącie?
JEDEN Z PRZECHRZTÓW: Stryczki, obywatelu.
LEONARD: Masz rozum, bracie. Kto od żelaza nie padnie w boju, ten na gałęzi skona.
PRZECHRZTA: Miły obywatelu Leonardzie, czy sprawa pewna na jutro?
LEONARD: Ten, który myśli i czuje najpotężniej z nas wszystkich, wzywa cię na rozmowę przeze mnie. On ci sam na to pytanie odpowie.
PRZECHRZTA: Idę, a wy nie ustawajcie w pracy! Jankielu, pilnuj ich dobrze!

(wychodzi z LEONARDEM)

CHÓR PRZECHRZTÓW: Powrozy i sztylety, kije i pałasze, rąk naszych dzieło, wyjdziecie na zatratę im. Oni panów zabiją po błoniach, rozwieszą po ogrodach i borach, a my ich potem zabijem, powiesim. Pogardzeni wstaną w gniewie swoim, w chwałę Jehowy się ustroją; słowo jego zbawienie, miłość jego dla nas zniszczeniem dla wszystkich. Pluńmy po trzykroć na zgubę im, po trzykroć przeklęstwo im!


∗                ∗
Namiot.
Porozrzucane butelki, kielichy.

PANKRACY: Pięćdziesięciu hulało tu przed chwilą i za każdem słowem mojem krzyczało: „Wiwat!“ Czy choć jeden zrozumiał myśli moje, pojął koniec drogi, u początku której hałasuje? — Ach, servile imitatorum pecus!

(wchodzi LEONARD i PRZECHRZTA)

Czy znasz hrabiego Henryka?
PRZECHRZTA: Wielki obywatelu, z widzenia raczej, niż z rozmowy. Raz tylko, pamiętam, przechodząc na Boże Ciało, krzyknął mi: „Ustąp się!“ i spojrzał na mnie wzrokiem pana, za co mu ślubowałem stryczek w duszy mojej.
PANKRACY: Jutro jak najraniej wybierzesz się do niego i oświadczysz, że chcę się z nim widzieć osobiście, potajemnie, pojutrze w nocy.
PRZECHRZTA: Wiele mi dasz ludzi? Bo nieostrożnie byłoby się puszczać samemu.
PANKRACY: Puścisz się sam; moje imię strażą twoją, szubienica, na której powiesiliście barona zawczoraj, plecami twemi.
PRZECHRZTA: Aj waj!
PANKRACY: Powiesz, że przyjdę do niego o dwunastej w nocy, pojutrze.
PRZECHRZTA: A jak mnie każe zamknąć lub obije?
PANKRACY: To będziesz męczennikiem za wolność ludu.
PRZECHRZTA: Wszystko, wszystko za wolność ludu. — (na stronie) Aj waj!
PANKRACY: Dobranoc, obywatelu.

(PRZECHRZTA wychodzi)

LEONARD: Naco ta odwłoka, te półśrodki, układy, rozmowy? Kiedym przysiągł uwielbiać i słuchać ciebie, to, że cię miałem za bohatera ostateczności, za orła, lecącego wprost do celu, za człowieka, stawiającego siebie i swoich wszystkich na jedną kartę.
PANKRACY: Milcz, dziecko!
LEONARD: Wszyscy gotowi, przechrzty broń ukuli i powrozów nasnuli, tłumy krzyczą, wołają o rozkaz; daj rozkaz, a on pójdzie, jak iskra, jak błyskawica, i w płomień się zamieni, i przejdzie w grom!
PANKRACY: Krew ci bije do głowy; to konieczność lat twoich, a z nią walczyć nie umiesz i to nazywasz zapałem.
LEONARD: Rozważ, co czynisz! Arystokraty w bezsilności swojej zawarli się w Św. Trójcy i czekają naszego przybycia, jak noża giliotyny. — Naprzód, mistrzu, bez zwłoki naprzód, i po nich!
PANKRACY: Wszystko jedno. Oni stracili siły ciała w rozkoszach, siły rozumu w próżniactwie — jutro czy pojutrze legnąć muszą.
LEONARD: Kogóż się boisz? Któż cię wstrzymuje?
PANKRACY: Nikt — jedno wola moja.
LEONARD: I na ślepo jej mam wierzyć?
PANKRACY: Zaprawdę ci powiadam, na ślepo.
LEONARD: Ty nas zdradzasz.
PANKRACY: Jak zwrotka u pieśni, tak zdrada u końca każdej mowy twojej. Nie krzycz, bo gdyby nas kto podsłuchał...
LEONARD: Tu szpiegów niema, a potem cóż?...
PANKRACY: Nic — tylko pięć kul w twoich piersiach zato, żeś śmiał głos podnieść o ton jeden wyżej w mojej przytomności. — (przystępuje do niego) Wierz mi — daj sobie pokój!
LEONARD: Uniosłem się, przyznaję, ale nie boję się kary. Jeśli śmierć moja za przykład służyć może, sprawie naszej hartu i powagi dodać, rozkaż!
PANKRACY: Jesteś żywy, pełny nadziei i wierzysz głęboko — najszczęśliwszy z ludzi, nie chcę pozbawiać cię życia.
LEONARD: Co mówisz?
PANKRACY: Myśl więcej, gadaj mniej, a kiedyś mnie zrozumiesz. Czy posłałeś do magazynu po dwa tysiące ładunków?
LEONARD: Posłałem Dejca z oddziałem.
PANKRACY: A składka szewców oddana do kasy naszej?
LEONARD: Z najszczerszym zapałem się złożyli co do jednego i przynieśli sto tysięcy.
PANKRACY: Jutro zaproszę ich na wieczerzę. Czy słyszałeś co nowego o hrabim Henryku?
LEONARD: Pogardzam zanadto panami, bym wierzył temu, co o nim mówią. Upadające rasy energji nie mają — mieć nie powinny, nie mogą.
PANKRACY: On jednak zbiera swoich włościan i, zaufany w ich przywiązaniu, gotuje się iść na odsiecz zamkowi Świętej Trójcy.
LEONARD: Kto nam zdoła się oprzeć? Przecię w nas wcieliła się idea wieku naszego.
PANKRACY: Ja chcę go widzieć, spojrzeć mu w oczy, przeniknąć do głębi serca, przeciągnąć na naszą stronę.
LEONARD: Zabity arystokrata.
PANKRACY: Ale poeta zarazem. Teraz zostaw mnie samym!
LEONARD: Przebaczasz mi, obywatelu?
PANKRACY: Zaśnij spokojnie! Gdybym ci nie przebaczył, jużbyś zasnął na wieki.
LEONARD: Jutro nic nie będzie?
PANKRACY: Dobrej nocy i miłego marzenia.

(LEONARD wychodzi)

Hej, Leonardzie!
LEONARD: (wracając) Obywatelu wodzu —
PANKRACY: Pojutrze w nocy pójdziesz ze mną do hrabiego Henryka.
LEONARD: Słyszałem.

(Wychodzi)

PANKRACY: Dlaczegóż mnie, wodzowi tysiąców, ten jeden człowiek na zawadzie stoi? Siły jego małe w porównaniu z mojemi: kilkaset chłopów, ślepo wierzących jego słowu, przywiązanych miłością swojskich zwierząt... To nędza, to zero. Czemuż tak pragnę go widzieć, omamić? Czyż duch mój napotkał równego sobie i na chwilę się zatrzymał? — Ostatnia to zapora dla mnie na tych równinach — trza ją obalić, a potem... Myśli moja, czyż nie zdołasz łudzić siebie, jako drugich łudzisz? Wstydź się, przecię ty znasz swój cel, ty jesteś myślą, panią ludu! W tobie zeszła się wola i potęga wszystkich i, co zbrodnią dla innych, to chwałą dla ciebie... Ludziom podłym, nieznanym, nadałeś imiona, ludziom bez czucia wiarę nadałeś, świat na podobieństwo swoje, świat nowy utworzyłaś naokoło siebie — a sama błąkasz się i nie wiesz, czem jesteś! Nie, nie, nie — ty jesteś wielką.

(pada na krzesło i duma)

∗                ∗
Bór.
Porozwieszane płótna na drzewach — w środku łąka, na której stoi szubienica — szałasy — namioty — ogniska — beczki — tłumy łudzi.

MĄŻ: (przebrany, w czarnym płaszczu, z czapką czerwoną wolności na głowie, wchodzi, trzymając PRZECHRZTĘ za ramię) Pamiętaj!
PRZECHRZTA: (pocichu) jw. panie, oprowadzę cię — nie wydam cię, na honor.
MĄŻ: Mrugnij okiem, palec podnieś, a w łeb ci strzelę. Możesz się domyślić, że nie dbam o życie twoje, kiedym własne na to odważył.
PRZECHRZTA: Aj waj! — Żelaznami kleszczami dłoń mi ściskasz. Cóż mam robić?
MĄŻ: Mów ze mną, jak ze znajomym, z przyjacielem nowoprzybyłym. Cóż to za taniec?
PRZECHRZTA: Taniec wolnych ludzi.

(tańcują mężczyźni i kobiety wokoło szubienicy i śpiewają)

CHÓR: Chleba, zarobku, drzewa na opał w zimie, odpoczynku w lecie! — hura! hura!
Bóg nad nami nie miał litości — hura! hura!
Królowie nad nami nie mieli litości — hura! hura!
Panowie nad nami nie mieli litości — hura! hura!
My dziś Bogu, królom i panom za służbę podziękujem. Hura! hura.
MĄŻ: (do dziewczyny) Cieszy mnie, żeś taka rumiana i wesoła.
DZIEWCZYNA: A dyć tośmy długo na taki dzień czekały. Juści ja myłam talerze, widelce szurowała ścierką, dobrego słowa nie słyszała nigdy — a dyć czas, czas, bym jadła sama, tańcowała sama. Hura!
MĄŻ: Tańcuj, obywatelko!
PRZECHRZTA: (cicho) Zmiłuj się, jw. panie, ktoś może cię poznać! Wychodźmy!
MĄŻ: Jeśli kto mnie pozna, toś zginął. Idźmy dalej!
PRZECHRZTA: Pod tym dębem siedzi klub lokajów.
MĄŻ: Przybliżmy się!
PIERWSZY LOKAJ: Jużem ubił mojego dawnego pana.
DRUGI LOKAJ: Ja szukam dotąd mojego barona. — Zdrowie twoje!
KAMERDYNER: Obywatele, schyleni nad prawidłem w pocie i poniżeniu, glancując buty, strzyżąc włosy, poczuliśmy prawa nasze. Zdrowie klubu całego!
CHÓR LOKAI: Zdrowie prezesa — on nas powiedzie drogą honoru.
KAMERDYNER: Dziękuję, obywatele.
CHÓR LOKAI: Z przedpokojów, więzień naszych, razem, zgodnie, jednym wypadliśmy rzutem. Wiwat! Salonów znamy śmieszności i wszeteczności. Wiwat! Wiwat!
MĄŻ: Cóż to za głosy, twardsze i dziksze, wychodzące z tej gęstwiny na lewo? —
PRZECHRZTA: To chór rzeźników, jw. panie.
CHÓR RZEZNIKÓW: Obuch i nóż, to broń nasza, szlachtuz, to życie nasze. Nam jedno, czy bydło, czy panów rznąć.
Dzieci siły i krwi, obojętnie patrzym na drugich, słabszych i bielszych. Kto nas powoła, ten nas ma; dla panów woły, dla ludu panów bić będziem.
Obuch i nóż broń nasza, szlachtuz życie nasze. — Szlachtuz — szlachtuz — szlachtuz!
MĄŻ: Tych lubię — przynajmniej nie wspominają ani o honorze, ani o filozofji. Dobry wieczór pani.
PRZECHRZTA: (cicho) jw. panie, mów „obywatelko“ lub „wolna kobieto“!
KOBIETA: Cóż znaczy ten tytuł, skąd się wyrwał? Fe — fe — cuchniesz starzyzną.
MĄŻ: Język mi się zaplątał.
KOBIETA: Jestem swobodną, jako ty, niewiastą wolną, a towarzystwu zato, że mi prawa przyznało, rozdaję miłość moją.
MĄŻ: Towarzystwo znów zato ci dało te pierścienie i ten łańcuch ametystowy. Oh, podwójnie dobroczynne towarzystwo!
KOBIETA: Nie, te drobnostki zdarłam przed wyzwoleniem mojem z męża mego, wroga mego, wroga wolności, który mnie trzymał na uwięzi.
MĄŻ: Życzę obywatelce miłej przechadzki, (przechodzi)
Któż jest ten dziwny żołnierz, oparty na szabli obosiecznej, z główką trupią na czapce, z drugą na felcechu, z trzecią na piersiach? Czy to nie sławny Bianchetti, taki dziś kondotjer ludów, jako dawniej bywali kondotjery książąt i rządów?
PRZECHRZTA: On sam, jw. panie — dopiero od tygodnia do nas przybyły.
MĄŻ: Nad czem tak zamyślił się generał?
BIANCHETTI: Widzicie, obywatele, ową lukę między jaworami? Patrzcie dobrze — dojrzycie tam na górze zamek. Doskonale widzę przez moją lunetę mury, okopy, i cztery bastjony.
MĄŻ: Trudno go opanować.
BIANCHETTI: Tysiąc tysięcy królów! — Można obejść jarem, podkopać się, i...
PRZECHRZTA: (mrugając) Obywatelu generale!
MĄŻ: (pocichu) Czujesz ten kurek odwiedziony pod moim płaszczem?
PRZECHRZTA: (na stronie) Aj waj! — (głośno) Jakżeś więc to ułożył, obywatelu generale?
BIANCHETTI; (zadumany) Chociażeście moi bracia w wolności, nie jesteście moimi braćmi w genjuszu. Po zwycięstwie dowie się każdy o moich planach, (odchodzi)
MĄŻ: (do Przechrzty) Radzę wam, go zabijcie, bo tak się poczyna każda arystokracja.
RZEMIEŚLNIK: Przeklęstwo — przeklęstwo!
MĄŻ: Co robisz pod tem drzewem, biedny człowiecze? Czemu patrzysz tak dziko i mgławo?
RZEMIEŚLNIK: Przeklęstwo kupcom, dyrektorom fabryki! Najlepsze lata, w których inni ludzie kochają dziewczyny, biją się na otwartem polu, żeglują po otwartych morzach, ja prześlęczałem w ciasnej komorze, nad warsztatem jedwabiu.
MĄŻ: Wychylże czarę, którą trzymasz w dłoni!
RZEMIEŚLNIK: Sił nie mam — podnieść do ust nie mogę... Ledwo się tutaj przyczołgałem, ale dla mnie już nie zawita dzień wolności. Przeklęstwo kupcom, co jedwab sprzedają, i panom, co noszą jedwabie! Przeklęstwo — przeklęstwo!

(umiera)

PRZECHRZTA: Jaki brzydki trup!
MĄŻ: Tchórzu wolności, obywatelu przechrzto, patrz na tę głowę bez życia, pływającą w pokrwawie zachodzącego słońca!
Gdzie się podzieją teraz wasze wyrazy, wasze obietnice: równość, doskonałość i szczęście rodu ludzkiego?
PRZECHRZTA: (na stronie) Bodaj byś także za wcześnie zdechł i ciało twoje psy rozerwały na sztuki! — (głośno) Puszczaj mnie! Muszę zdać sprawę z mojego poselstwa.
MĄŻ: Powiesz, żem cię miał za szpiega i dlatego zatrzymał. (obziera się naokoło) Odgłosy biesiady głuchną ztyłu — przed nami już same tylko sosny i świerki, oblane promieńmi wieczoru.
PRZECHRZTA: Nad drzewami skupiają się chmury — lepiejbyś wrócił do swoich ludzi, którzy i tak już oddawna czekają na ciebie w jarze Św. Ignacego.
MĄŻ: Dzięki ci za troskliwość, mości Żydzie. — Nazad — chcę obywateli raz jeszcze w zmierzchu obejrzeć.
GŁOS POMIĘDZY DRZEWAMI: Syn chamów dobranoc zasyła staremu słonku.
GŁOS Z PRAWEJ: Zdrowie twoje, dawny wrogu nasz, coś nas pędził do pracy i znoju! Jutro, wschodząc, zastaniesz twoich niewolników przy mięsiwie i konwiach. A teraz, szklanko, idź do czarta!
PRZECHRZTA: Orszak chłopów tu ciągnie.
MĄŻ: Nie wyrwiesz się — stój za tym pniem i milcz!
CHÓR CHŁOPÓW: Naprzód, naprzód, pod namioty, do braci naszych — naprzód, naprzód, pod cień jaworów, na sen, na miłą wieczorną gawędkę — tam dziewki nas czekają, tam woły pobite, dawne pługów zaprzęgi, czekają nas.
GŁOS JEDEN: Ciągnę go i wlokę, zżyma się i opiera. Idź w rekruty — idź!
GŁOS PANA: Dzieci moje, litości, litości!
GŁOS DRUGI: Wróć mi wszystkie dni pańszczyzny!
GŁOS TRZECI: Wskrześ mi syna, panie, z pod batogów kozackich!
GŁOS CZWARTY: Chamy piją zdrowie twoje, panie — przepraszają cię, panie.
CHÓR CHŁOPÓW: (przechodząc) Upiór ssał krew i poty nasze — mamy upiora, nie puścim upiora. Przez biesa, przez biesa, ty zginiesz wysoko, jako pan, jako wielki pan, wzniesion nad nami wszystkimi. Panom, tyranom śmierć — nam biednym, nam głodnym, nam strudzonym jeść, spać i pić! Jako snopy na polu, tak ich trupy będą — jako plewy w młockarniach, tak perzyny ich zamków. Przez kosy nasze, siekiery i cepy, bracia, naprzód!
MĄŻ: Nie mogłem twarzy dojrzeć wśród zastępów.
PRZECHRZTA: Może jaki przyjaciel lub krewny jw-go?
MĄŻ: Nim pogardzam, a was nienawidzę. Poezja to wszystko ozłoci kiedyś. Dalej, Żydzie — dalej!

(zapuszcza się w krzaki)

∗                ∗
Inna część boru.
Wzgórze z rozpalonymi ogniami — zgromadzenie ludzi przy pochodniach.

MĄŻ: (na dole, wysuwając się z za drzew z PRZECHRZTĄ) Gałęzie podarły na łachmany moją czapkę wolności. A to co za piekło z rudawych płomieni, wznoszące się wśród tych dwóch ścian lasu, tych dwóch nawałów ciemności?
PRZECHRZTA: Zabłądziliśmy, szukając wąwozu Świętego Ignacego. Nazad w krzaki, bo tu Leonard odprawia obrzędy nowej wiary.
MĄŻ: (wstępując) Przez Boga, naprzód! Tegom żądał właśnie. Nie lękaj się, nikt nas nie pozna!
PRZECHRZTA: Ostrożnie — powoli!
MĄŻ: Wszędzie rozwaliny jakiegoś ogromu, który musiał wieki przetrwać, nim runął. Filary, podnóża, kapitele, ćwiertowane posągi, rozrzucone floresy, któremi oplatano starodawne sklepienia. Teraz mi pod stopą zamignęła stłuczona szyba. Zda się, że twarz Bogarodzicy na chwilę wyjrzała z cieniu i znów tam ciemno. Tu, patrz, cała arkada leży — tu krata żelazna, zasypana gruzem; zgóry lunął błysk pochodni: widzę pół rycerza, śpiącego na połowie grobu. Gdzież jestem, przewodniku?
PRZECHRZTA: Nasi ludzie krwawo pracowali przez czterdzieści dni i nocy, aż wreszcie zburzyli ostatni kościół na tych równinach. Teraz właśnie cmentarz mijamy.
MĄŻ: Wasze pieśni, ludzie nowi, gorzko brzmią w moich uszach. Czarne postacie ztyłu, zprzodu, po bokach się cisną, a pędzone wiatrem blaski i cienie przechadzają się po tłumie, jak żyjące duchy.
PRZECHODZĄCY: W imieniu wolności pozdrawiam was obu.
DRUGI: Przez śmierć panów witam was obu.
TRZECI: Czego się nie śpieszycie? Tam śpiewają kapłani wolności.
PRZECHRZTA: Niepodobna się oprzeć — zewsząd nas pchają.
MĄŻ: Któż jest ten młody człowiek, na gruzach przybytku stojący? Trzy ogniska palą się pod nim, wśród dymu i łuny twarz jego płonie, głos jego brzmi szaleństwem.
PRZECHRZTA: To Leonard, prorok natchnięty wolności. Naokoło stoją nasze kapłany, filozofy, poeci, artyści, córki ich i kochanki.
MĄŻ: Ha, wasza arystokracja! Pokaż mi tego, który cię przysłał!
PRZECHRZTA: Nie widzę go tutaj.
LEONARD: Dajcie mi ją do ust, do piersi, w objęcia, dajcie piękną moją, niepodległą, wyzwoloną, obnażoną z zasłon i przesądów, wybraną z pośród córek wolności, oblubienicę moją!
GŁOS DZIEWICY: Wyrywam się do ciebie, mój kochanku.
DRUGI GŁOS: Patrz, ramiona wyciągam do ciebie — upadłam z niemocy — tarzam się po zgliszczach, kochanku mój!
TRZECI GŁOS: Wyprzedziłam je! Przez popiół i żar, ogień i dym stąpam ku tobie, kochanku mój.
MĄŻ: Z rozpuszczonym włosem, z dyszącą piersią wdziera się na gruzy namiętnemi podrzuty.
PRZECHRZTA: Tak co noc bywa.
LEONARD: Do mnie, do mnie, o rozkoszo moja, córo wolności! Ty drżysz w boskim szale. Natchnienie, ogarnij mą duszę! Słuchajcie wszyscy — teraz wam prorokować będę!
MĄŻ: Głowę pochyliła, mdleje.
LEONARD: My oboje obrazem rodu ludzkiego, wyzwolonego, zmartwychwstającego. Patrzcie, stoim na rozwalinach starych kształtów, starego Boga. Chwała nam, bośmy członki Jego rozerwali, teraz proch i pył z nich — a duch Jego zwyciężyli naszemi duchami. Duch Jego zstąpił do nicości.
CHÓR NIEWIAST: Szczęśliwa, szczęśliwa oblubienica proroka! My tu na dole stoimy i zazdrościm jej chwały.
LEONARD: Świat nowy ogłaszam, Bogu nowemu oddaję niebiosa. Panie swobody i rozkoszy, Boże ludu, każda ofiara zemsty, trup każdego ciemięzcy twoim niech będzie ołtarzem. W oceanie krwi utoną stare łzy i cierpienia rodu ludzkiego; życiem jego odtąd — szczęście, prawem jego — równość, a kto inne tworzy, temu stryczek i przeklęstwo.
CHÓR MĘŻÓW: Rozpadła się budowa ucisku i dumy. Kto z niej choć kamyczek podniesie, temu śmierć i przeklęstwo.
PRZECHRZTA: (na stronie) Bluźnierce Jehowy, po trzykroć pluję na zgubę wam.
MĄŻ: Orle, dotrzymaj obietnicy, a ja tu na ich karkach nowy kościół Chrystusowi postawię!
POMIESZANE GŁOSY: Wolność — szczęście — hura! — hejże! — rykacha! — hurracha! — hurracha!
CHÓR KAPŁANÓW: Gdzie pany, gdzie króle, co niedawno przechadzali się po ziemi, w berłach i koronach, w dumie i gniewie?
ZABÓJCA: Ja zabiłem króla Aleksandra.
DRUGI: Ja króla Henryka.
TRZECI: Ja króla Emanuela.
LEONARD: Idźcie bez trwogi i mordujcie bez wyrzutów, boście wybrani z wybranych, święci wśród najświętszych, boście męczennikami, bohaterami wolności!
CHÓR ZABÓJCÓW: Pójdziemy nocą ciemną, sztylety ściskając w dłoniach, pójdziemy, pójdziemy.
LEONARD: Obudź się, urodziwa moja!

(grzmot słychać)

Nuż, odpowiedzcie żyjącemu Bogu! Wznieście pieśni wasze! Chodźcie za mną wszyscy, wszyscy; jeszcze raz obejdziem i zdepcem świątynię umarłego Boga.
A ty podnieś głowę — powstań i obudź się!
DZIEWICA: Pałam miłością ku tobie i Bogu twemu. Światu całemu miłość rozdam moją! — Płonę — płonę!
MĄŻ: Ktoś mu zabiegł — padł na kolana — mocuje się sam z sobą, coś bełkoce, coś jęczy.
PRZECHRZTA: Widzę, widzę; to syn sławnego filozofa.
LEONARD: Czego żądasz, Hermanie?
HERMAN: Arcykapłanie, daj mi święcenie zbójeckie!
LEONARD: (do kapłanów) Podajcie mi olej, sztylet, i truciznę, (do Hermana) Olejem, którym dawniej namaszczano królów, na zgubę królom namaszczam cię dzisiaj — broń dawnych rycerzy i panów na zatratę panów kładę w ręce twoje — na twoich piersiach zawieszam medaljon, pełny trucizny. Tam, gdzie twoje żelazo nie dojdzie, niech ona żre i pali wnętrzności tyranów! Idź i niszcz stare pokolenia po wszech stronach świata!
MĄŻ: Ruszył z miejsca i na czele orszaku ciągnie po wzgórzu.
PRZECHRZTA: Usuńmy się z drogi!
MĄŻ: Nie — chcę tego snu dokończyć.
PRZECHRZTA: Po trzykroć pluję na ciebie, (do Męża) Leonard może mnie poznać, jw. panie — patrz, jaki nóż wisi na jego piersiach!
MĄŻ Zakryj się płaszczem moim. Co to za niewiasty przed nim tańcują?
PRZECHRZTA: Hrabiny i księżniczki, które, porzuciwszy mężów, przeszły na wiarę naszą.
MĄŻ: Niegdyś anioły moje. Pospólstwo go zewsząd oblało — zginął mi w natłoku, jedno po muzyce poznaję, że się od nas oddala. Chodź za mną, stamtąd lepiej nam patrzeć będzie! (wdziera się na odłamek muru)
PRZECHRZTA: Aj waj, aj waj, każdy nas tu spostrzeże.
MĄŻ: Widzę go znowu. Drugie niewiasty cisną się za nim, blade, obłąkane, w konwulsjach. Syn filozofa pieni się i potrząsa sztyletem. Dochodzą teraz do ruin wieży północnej.
Stanęli — pląsają na gruzach — rozrywają nieobalone arkady — sypią iskrami na leżące ołtarze i krzyże — płomień się zajmuje i gna słupy dymu przed sobą. Biada wam — biada!
LEONARD: Biada ludziom, którzy się dotąd kłaniają umarłemu Bogu!
MĄŻ: Czarne bałwany nawracają się i ku nam pędzą.
PRZECHRZTA: O Abrahamie!
MĄŻ: Orle, wszak moja godzina nie tak bliska jeszcze?
PRZECHRZTA: Już po nas!
LEONARD: (przechodząc, zatrzymuje się) Coś ty za jeden, bracie, z taką dumną twarzą? Czemu nie łączysz się z nami?
MĄŻ: Spieszę zdaleka na odgłos waszego powstania. Jestem morderca klubu hiszpańskiego i dopiero dziś przybyłem.
LEONARD: A ten drugi poco się w zwojach płaszcza twego kryje?
MĄŻ: To mój brat młodszy. Ślubował, że twarzy ludziom nie ukaże, nim zabije przynajmniej barona.
LEONARD: Ty sam czyją śmiercią się chlubisz? —
MĄŻ: Na dwa dni tylko przed wybraniem się w drogę starsi bracia dali mi święcenie.
LEONARD: Kogoż masz na myśli?
MĄŻ: Ciebie pierwszego, jeśli się nam sprzeniewierzysz.
LEONARD: Bracie, na ten użytek weź sztylet mój!

(wyciąga sztylet z pasa)

MĄŻ: (dobywa swojego sztyletu) Bracie, na ten użytek i mojego wystarczy.
GŁOSY LUDZI: Niech żyje Leonard! Niech żyje morderca hiszpański!
LEONARD: Jutro staw się u namiotu obywatela wodza!
CHÓR KAPŁANÓW: Pozdrawiamy cię, gościu, imieniem ducha wolności. W ręku twoim część naszego zbawienia. Kto walczy bezustanku, morduje bez słabości, kto dniem i nocą wierzy zwycięstwu, ten zwycięży wreszcie.

(przechodzą)

CHÓR FILOZOFÓW: My ród ludzki dźwignęli z dzieciństwa. My prawdę z łona ciemności wyrwali na jaśnią. Ty za nią walcz, morduj i giń!

(przechodzą)

SYN FILOZOFA: Towarzyszu bracie, czaszką starego świętego piję zdrowie twoje. Dowidzenia!

(rzuca czaszkę)

DZIEWCZYNA: (tańcując) Zabij dla mnie księcia Jana!
DRUGA: Dla mnie hrabiego Henryka.
DZIECI: Prosimy cię ślicznie o głowę arystokraty.
INNI: Szczęść się twojemu sztyletowi!
CHÓR ARTYSTÓW: Na ruinach gotyckich świątynię zbudujem tu nową. Obrazów w niej ni posągów niema, sklepienie w długie puginały, filary w osiem głów ludzkich, a szczyt każdego filara jako włosy, z których się krew sączy. Ołtarz jeden biały, znak jeden na nim: czapka wolności. Hurracha!
INNI: Dalej, dalej, już brzask świta!
PRZECHRZTA: Rychło nas powieszą? Gdzie szubienica?
MĄŻ: Cicho, Żydzie! Lecą za Leonardem, nie patrzą już na nas.
Ogarniam wzrokiem, raz ostatni podchwytuję myślą ten chaos, dobywający się z toni czasu, z łona ciemności, na zgubę moją i wszystkich braci moich. Gnane szałem, porwane rozpaczą, myśli moje w całej sile swej kołują.
Boże, daj mi potęgę, której nie odmawiałeś mi niegdyś, a w jedno słowo zamknę świat ten nowy, ogromny! On siebie sam nie pojmuje. Lecz to słowo moje będzie poezją całej przyszłości.
GŁOS W POWIETRZU: Dramat układasz.
MĄŻ: Dzięki za radę! Zemsta za zhańbione popioły ojców moich! Przeklęstwo nowym pokoleniom! Ich wir mnie otacza — ale nie porwie za sobą. Orle, orle, dotrzymaj obietnicy! A teraz nadół ze mną i do jaru Św. Ignacego.
PRZECHRZTA: Już dzień bliski — nie pójdę dalej.
MĄŻ: Drogę mi znajdź, puszczę cię potem!
PRZECHRZTA: Wśród mgły i zwalisk, cierni i popiołów, gdzie mnie wleczesz? Daruj mi, daruj!
MĄŻ: Naprzód, naprzód i na dół ze mną! Ostatnie pieśni ludu konają za nami — ledwo gdzie jeszcze tli się pochodnia. Pośród tych wyziewów bladych, tych zroszonych drzew, czy widzisz cienie przeszłości, czy słyszysz te żałobne głosy?
PRZECHRZTA: Mgła wszystko zalewa. Coraz bardziej zlatujemy wdół.
CHÓR DUCHÓW Z LASU: Płaczmy za Chrystusem, za Chrystusem wygnanym, umęczonym! Gdzie Bóg nasz, gdzie kościół Jego?
MĄŻ: Prędzej, prędzej do miecza, do boju! Ja Go wam oddam — na tysiącach krzyżów rozkrzyżuję nieprzyjaciół Jego.
CHÓR DUCHÓW: Strzegliśmy ołtarzy i pomników świętych, odgłos dzwonów na skrzydłach nosiliśmy wiernym. W dźwiękach organów były głosy nasze, w połyskach szyb katedry, w cieniach jej filarów, w blaskach puharu świętego, w błogosławieństwie Ciała Pańskiego było życie nasze. Teraz gdzie się podziejemy?
MĄŻ: Rozwidnia się coraz bardziej — ich postacie mdleją w promieniach zorzy.
PRZECHRZTA: Tędy droga twoja, tam jaru początek.
MĄŻ: Hej! Jezus i szabla moja!

(zrzucając czapkę i zawijając w niej pieniądze)

Weź na pamiątkę rzecz i godło zarazem!
PRZECHRZTA: Wszak zaręczyłeś mi słowem, jw. panie, bezpieczeństwo tego, który dziś o północy.....
MĄŻ: Stary szlachcic dwa razy nie powtarza słowa. Jezus i szabla moja!
GŁOSY W KRZAKACH: Marja i szabla nasza! Niech pan nasz żyje!
MĄŻ: Wiara, do mnie! Bądź zdrów, obywatelu! Wiara, do mnie! Jezus i Marja!


∗                ∗
Noc.
Krzaki — drzewa.

PANKRACY: (do swoich ludzi) Położyć się twarzą do murawy, leżeć w milczeniu, ognia mi nie krzesać, nawet do fajki, a za pierwszym strzałem skoczyć mi na pomoc. Jeśli strzału nie będzie, nie ruszać się do dnia białego.
LEONARD: Obywatelu, raz cię jeszcze zaklinam...
PANKRACY: Ty przylep się do tej sosny i dumaj!
LEONARD: Mnie jednego przynajmniej weź z sobą! To pan, to arystokrata, to kłamca!
PANKRACY: (wskazuje mu ręką, by został) Stara szlachta słowa dotrzymuje czasem.


∗                ∗
Komnata podłużna.

Obrazy dam i rycerzy, porozwieszane po ścianach — w głębi filar z tarczą herbowną. — MĄŻ siedzi przy stoliku marmurowym, na którym lampa, para pistoletów, pałasz i zegar; naprzeciwko drugi stolik, srebrne konwie i puhary.
MĄŻ: Niegdyś o tej samej porze, wśród grożących niebezpieczeństw i podobnych myśli Brutusowi ukazał się genjusz Cezara.
I ja dziś czekam na podobne widzenie. Za chwilę stanie przede mną człowiek bez imienia, bez przodków, bez anioła stróża, co wydobył się z nicości i zacznie może nową epokę, jeśli go wtył nie odrzucę nazad, nie strącę do nicości.
Ojcowie moi, natchnijcie mnie tem, co was panami świata uczyniło! Wszystkie lwie serca wasze dajcie mi do piersi, powaga skroni waszych niechaj się zleje na czoło moje! Wiara w Chrystusa i kościół jego, ślepa, nieubłagana, wrząca, natchnienie dzieł waszych na ziemi, nadzieja chwały nieśmiertelnej w niebie, niechaj zstąpi na mnie, a wrogów będę mordował i palił, ja, syn stu pokoleń, ostatni dziedzic waszych myśli i dzielności, waszych cnót i błędów.

(bije dwunasta)

Teraz gotów jestem. (wstaje)
SŁUGA ZBROJNY: (wchodząc) Jw. panie, człowiek, który miał się stawić, przybył i czeka.
MĄŻ: Niech wejdzie!

(sługa wychodzi)

PANKRACY: (wchodząc) Witam hrabiego Henryka. To słowo „hrabia“ dziwnie brzmi w gardle mojem.

(siada, zrzuca płaszcz i czapkę wolności i wlepia oczy w kolumnę, na której herb wisi)

MĄŻ: Dzięki ci, żeś zaufał domowi mojemu. Starym zwyczajem piję zdrowie twoje.

(bierze puhar, pije i podaje Pankracemu)

Gościu, w ręce twoje.
PANKRACY: Jeśli się nie mylę, te godła czerwone i błękitne zowią się herbem w języku umarłych. Coraz mniej takich znaczków na powierzchni ziemi. (pije)
MĄŻ: Za pomocą bożą wkrótce tysiące ich ujrzysz.
PANKRACY: (puhar od ust odejmując) Otóż mi stara szlachta: zawsze pewna swego, dumna, uporczywa, kwitnąca nadzieją, a bez grosza, oręża, bez żołnierzy. Odgrażająca się, jak umarły w bajce powoźnikowi u furtki cmentarza, wierząca lub udająca, że wierzy w Boga — bo w siebie trudno wierzyć. Ale pokażcie mi pioruny, na waszą obronę zesłane, i pułki aniołów, spuszczone z niebios! (pije)
MĄŻ: Śmiej się z własnych słów! Ateizm to stara formuła, a spodziewałem się czegoś nowego po tobie.
PANKRACY: Śmiej się z własnych słów! Ja mam wiarę silniejszą, ogromniejszą od twojej. Jęk, przez rozpacz i boleść wydarty tysiącom tysiąców, głód rzemieślników, nędza włościan, hańba ich żon i córek, poniżenie ludzkości, ujarzmionej przesądem, wahaniem się i bydlęcem przyzwyczajeniem — oto wiara moja; Bóg mój na dzisiaj — to myśl moja, to potęga moja, która chleb i cześć im rozda na wieki. (pije i rzuca kubek)
MĄŻ: Ja położyłem siłę moją w Bogu, który ojcom moim panowanie nadał.
PANKRACY: A całe życie byłeś djabła igrzyskiem.
Zresztą zostawiam tę rozprawę teologom, jeśli jaki pedant tego rzemiosła żyje dotąd w całej okolicy. Do rzeczy — do rzeczy!
MĄŻ: Czegóż więc żądasz ode mnie, zbawco narodów, obywatelu Boże?
PANKRACY: Przyszedłem tu, bo chciałem cię poznać — powtóre: ocalić.
MĄŻ: Wdzięcznym za pierwsze — drugie zdaj na szablę moją.
PANKRACY: Szabla twoja — szkło, Bóg twój — mara! Potępionyś głosem tysiąców, opasanyś ramionami tysiąców. Kilka morgów ziemi wam zostało, co ledwo na wasze groby wystarcza — dwudziestu dni bronić się nie możecie. Gdzie wasze działa, rynsztunki, żywność, a wreszcie, gdzie męstwo?...
Gdybym był tobą, wiem, cobym uczynił.
MĄŻ: Słucham. Patrz, jakem cierpliwy!
PANKRACY: Ja więc, hr. Henryk, rzekłbym do Pankracego: „Zgoda — rozpuszczam mój hufiec, mój hufiec jedyny, nie idę na odsiecz Świętej Trójcy, a zato zostaję przy mojem imieniu i dobrach, których całość warujesz mi słowem.“
Wiele masz lat, hrabio?
MĄŻ: Trzydzieści sześć, obywatelu.
PANKRACY: Jeszcze piętnaście lat najwięcej, bo tacy ludzie niedługo żyją... twój syn bliższy grobu, niż młodości... jeden wyjątek ogromowi nie szkodzi. Bądź więc sobie ostatnim hrabią na tych równinach, panuj do śmierci w domu naddziadów, każ malować ich obrazy i rżnąć herby! — A o tych nędzarzach nie myśl więcej! Niech się wyrok ludu spełni nad nikczemnikami!

(nalewa sobie drugi puhar)

Zdrowie twoje, ostatni hrabio!
MĄŻ: Obrażasz mnie każdem słowem, zda się próbujesz, czy zdołasz w niewolnika obrócić na dzień tryumfu swego. Przestań, bo ja ci się odwdzięczyć nie mogę! Opatrzność mojego słowa cię strzeże.
PANKRACY: Honor święty, honor rycerski wystąpił na scenę! Zwiędły to łachman w sztandarze ludzkości. O, znam ciebie, przenikam ciebie: pełnyś życia, a łączysz się z umierającymi, bo chcesz wierzyć jeszcze w kasty, w kości prababek, w słowo Ojczyzna i tam dalej — ale w głębi ducha sam wiesz, że braci twojej należy się kara, a po karze niepamięć.
MĄŻ: Tobie zaś i twoim cóż inszego?
PANKRACY: Zwycięstwo i życie! Jedno tylko prawo uznaję i przed niem kark schylam; tem prawem świat bieży w coraz wyższe kręgi — ono jest zgubą waszą i woła teraz przez moja usta:
„Zgrzybiali, robaczywi, pełni napoju i jadła, ustąpcie młodym, zgłodniałym i silnym!“
Ale ja pragnę cię wyratować — ciebie jednego.
MĄŻ: Bodajbyś zginął marnie za tę litość twoją! Ja także znam świat twój i ciebie: patrzałem wśród cieniów nocy na pląsy motłochu, po karkach którego wspinasz się dogóry, widziałem wszystkie stare zbrodnie świata, ubrane w szaty świeże, nowym kołujące tańcem. Ale ich koniec ten sam, co przed tysiącami łat: rozpusta, zło i krew. A ciebie tam nie było; nie raczyłeś zstąpić pomiędzy dzieci twoje, bo w głębi ducha ty pogardzasz niemi. Kilka chwil jeszcze, a, jeśli rozum cię nie odbieży, ty będziesz pogardzał sam sobą.
Nie dręcz mnie więcej! (siada pod herbem swoim)
PANKRACY: Świat mój jeszcze nie rozparł się w polu — zgoda — nie wyrósł na olbrzyma, łaknie dotąd chleba i wygód — ale przyjdą czasy...

(wstaje, idzie ku Mężowi i opiera się na herbowym filarze)

Ale przyjdą czasy, w których on zrozumie siebie i powie o sobie: „Jestem“, a nie będzie drugiego głosu na świecie, coby mógł także odpowiedzieć: „Jestem“.
MĄŻ: Cóż dalej?
PANKRACY: Z pokolenia, które piastuję w sile woli mojej, narodzi się plemię ostatnie, najwyższe, najdzielniejsze. Ziemia jeszcze takich nie widziała mężów. Oni są ludźmi wolnymi, panami jej od bieguna. Ona cała jednem miastem kwitnącem, jednym domem szczęśliwym, jednym warsztatem bogactw i przemysłu.
MĄŻ: Słowa twoje kłamią, ale twarz twoja niewzruszona, blada, udać nie umie natchnienia.
PANKRACY: Nie przerywaj, bo są ludzie, którzy na klęczkach mnie o takie słowo prosili, a ja im tych słów skąpiłem!
Tam spoczywa Bóg, któremu już śmierci nie będzie, Bóg, pracą i męką czasów odarty z zasłon, zdobyty na niebie przez własne dzieci, które niegdyś porozrzucał na ziemi, a one teraz przejrzały i dostały prawdy. Bóg ludzkości objawił się im.
MĄŻ: A nam, przed wiekami — ludzkość przezeń już zbawiona.
PANKRACY: Niechże się cieszy takiem zbawieniem, nędzą dwóch tysiący lat, upływających od Jego śmierci na krzyżu!
MĄŻ: Widziałem ten krzyż, bluźnierco, w starym, Rzymie; u stóp Jego leżały gruzy potężniejszych sił, niż twoje, sto bogów, twemu podobnych, walało się w pyle, głowy skaleczonej podnieść nie śmiało ku Niemu — a On stał na wysokościach, święte ramiona wyciągał na wschód i na zachód, czoło święte maczał w promieniach słońca — znać było, że jest panem świata.
PANKRACY: Stara powiastka, pusta, jak chrzęst twego herbu, (uderza w tarczę)
Ale ja dawniej czytałem twe myśli. Jeśli więc umiesz sięgać w nieskończoność, jeśli kochasz prawdę i szukałeś jej szczerze, jeśliś człowiekiem na wzór ludzkości, nie na podobieństwo mamczynych piosneczek, słuchaj, nie odrzucaj tej chwili zbawienia! Krwi, którą oba wylejem dzisiaj, jutro śladu nie będzie. Ostatni raz ci mówię: jeżeliś tem, czem wydawałeś się niegdyś, wstań, porzuć dom i chodź za mną!
MĄŻ: Tyś młodszym bratem szatana! (wstaje i przechadza się wzdłuż) Daremne marzenia! Kto ich dopełni? Adam skonał na pustyni — my nie wrócim do raju...
PANKRACY: (na stronie) Zagiąłem palec popod serce jego — trafiłem do nerwu poezji.
MĄŻ: Postęp, szczęście rodu ludzkiego! I ja kiedyś wierzyłem... — Ot, macie, weźcie głowę moją, byleby... Stało się! Przed stoma laty, przed dwoma wiekami polubowna ugoda mogła jeszcze... ale teraz, wiem: teraz trza mordować się nawzajem, bo teraz im tylko chodzi o zmianę plemienia.
PANKRACY: Biada zwyciężonym! Nie wahaj się! Powtórz raz tylko „biada“ i zwyciężaj z nami!
MĄŻ: Czyś zbadał wszystkie manowce przeznaczenia? Czy pod kształtem widomym stanęło ono u wejścia namiotu twojego w nocy i olbrzymią dłonią błogosławiło tobie — lub w dzień czyś słyszał głos jego o południu, kiedy wszyscy spali w skwarze, a tyś jeden rozmyślał, że mi tak pewno grozisz zwycięstwem, człowiecze z gliny, jako ja, niewolniku pierwszej lepszej kuli, pierwszego lepszego cięcia?
PANKRACY: Nie łudź się marną nadzieją, bo nie draśnie mnie ołów, nie tknie się żelazo, dopóki jeden z was opiera się mojemu dziełu, a, co później nastąpi, to już wam nic z tego.

(zegar bije)

Czas szydzi z nas obu. Jeśliś znudzony życiem, przynajmniej ocal syna swego!
MĄŻ: Dusza jego czysta, już ocalona w niebie, a na ziemi los ojca go czeka.

(spuszcza głowę między dłonie i staje)

PANKRACY: Odrzuciłeś więc?

(chwila milczenia)

Milczysz? dumasz? Dobrze — niechaj ten duma, co stoi nad grobem.
MĄŻ: Zdala od tajemnic, które za krańcami twoich myśli odbywają się teraz w głębi ducha mojego! Świat cielska do ciebie należy — tucz go jadłem, oblewaj posoką i winem, ale dalej nie zachodź i precz, precz ode mnie!
PANKRACY: Sługo jednej myśli i kształtów jej, pedancie rycerzu, poeto, hańba tobie! Patrz na mnie: — myśli i kształty są woskiem palców moich.
MĄŻ: Darmo, ty mnie nie zrozumiesz nigdy, bo każden z ojców twoich pogrzeban z motłochem pospołu, jako rzecz martwa, nie jako człowiek z siłą i duchem.

(wyciąga rękę ku obrazom)

Spojrzyj na te postacie: myśl ojczyzny, domu, rodziny, myśl — nieprzyjaciółka twoja, na ich czołach wypisana zmarszczkami — a co w nich było i przeszło, dzisiaj we mnie żyje. Ale ty, człowiecze, powiedz mi, gdzie jest ziemia twoja? Wieczorem namiot twój rozbijasz na gruzach cudzego domu, o wschodzie go zwijasz i koczujesz dalej. Dotąd nie znalazłeś ogniska swego i nie znajdziesz, dopóki stu ludzi zechce powtórzyć za mną: „Chwała ojcom naszym!“
PANKRACY: Tak, chwała dziadom twoim na ziemi i niebie! W rzeczy samej, jest na co patrzeć.
Ów, starosta, baby strzelał po drzewach i Żydów piekł żywcem. Ten, z pieczęcią w dłoni i podpisem „kanclerz“, sfałszował akta, spalił archiwa, przekupił sędziów, trucizną przyśpieszył spadki — stąd wsie twoje, dochody, potęga. Tamten, czarniawy, z ognistem okiem, cudzołożył po domach przyjaciół — ów, z runem złotem, w kolczudze włoskiej, znać służył u cudzoziemców — a ta pani blada, z ciemnemi puklami, kaziła się z giermkiem swoim — tamta czyta list kochanka i śmieje się, bo noc bliska — tamta, z pieskiem na robronie, królów była nałożnicą. Stąd wasze genealogje bez przerwy, bez plamy. Lubię tego w zielonym kaftanie: pił i polował z bracią szlachtą, a chłopów wysyłał, by z psami gonili jelenie. Głupstwo i niedola kraju całego — oto rozum i moc wasza. Ale dzień sądu bliski i w tym dniu obiecuję wam, że nie zapomnę o żadnym z was, o żadnym z ojców waszych, o żadnej chwale waszej.
MĄŻ: Mylisz się, mieszczański synu. Ani ty, ani żaden z twoichby nie żył, gdyby ich nie wykarmiła łaska, nie obroniła potęga ojców moich. Oni wam śród głodu rozdawali zboże, wśród zarazy stawiali szpitale, a kiedyście z trzody zwierząt wyrośli na niemowlęta, oni wam postawili świątynie i szkoły; podczas wojny tylko zostawiali doma, bo wiedzieli, żeście nie do pola bitwy.
Słowa twoje łamią się na ich chwale, jak dawniej strzały pohańców na ich świętych pancerzach. One ich popiołów nie wzruszą nawet — one zaginą, jak skowyczenie psa wściekłego, co bieży i pieni się, aż skona gdzie na drodze. A teraz czas już tobie wyniść z domu mego. Gościu, wolno puszczam ciebie.
PANKRACY: Dowidzenia na okopach Świętej Trójcy! A kiedy wam kul zabraknie i prochu...
MĄŻ: To się zbliżym na długość szabel naszych. Dowidzenia!
PANKRACY: Dwa orły z nas, ale gniazdo twoje strzaskane piorunem.

(bierze płaszcz i czapkę wolności)

Przechodząc próg ten, rzucam nań przeklęstwo, należne starości. I ciebie i syna twego poświęcam zniszczeniu.
MĄŻ: Hej, Jakóbie!

(JAKÓB wchodzi)

Odprowadzić tego człowieka aż do ostatnich czat moich na wzgórzu!
JAKÓB: Tak mi Panie Boże dopomóż!

(wychodzi)







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Zygmunt Krasiński, Tadeusz Pini.