Opowiadania i Humoreski Marka Twaina/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Opowiadania i Humoreski Marka Twaina
Wydawca A. A. Paryski
Data wyd. 1914
Miejsce wyd. Toledo, Ohio
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OPOWIADANIA I HUMORESKI
MARKA TWAINA.


1914.





Bajeczka o komniarczyku
I.


Lato nastało i upał najsilniejszych ludzi zmagał w okrutny sposób.
Wielu umierało na udar słoneczny, a w armii grasowała dysenterya, ta plaga wojskowości, na którą pora­dzić tak trudno. Lekarze byli w rozpaczy, leki ich bowiem i nauka — której zresztą niewiele posiadali — wydawały się zupełnie bezskutecznemi.
Wówczas cesarz zwołał najsłynniejszych doktorów, surową miał do nich przemowę i spytał, dlaczego dają jego żołnierzom umierać. Czemże są właściwie, lekarzami, czy tylko po prostu mordercami? Na to, naj­starszy i najpoważniejszy morderca — przepraszam, lekarz, chciałem powiedzieć, powstał i w te słowa się odezwał:
— Robiliśmy, co mogliśmy, najjaśniejszy panie, a że się nam nie udało, przyczyna tego prosta. Oto na tę chorobę niema lekarstwa. Tylko silny bardzo organizm może się jej oprzeć. Stary jestem i wiem o tem. Ani doktor, ani żadne lekarstwa pomódz na nią nie mogą, powtarzam to raz jeszcze. Czasami na pozór lekką ulgę przynoszą, ale w rzeczywistości większa z tego szkoda, niż pożytek.
Cesarz medycyny nie studyował, zbeształ więc tylko uczonych ostatniemi słowami i kazał im się wynosić z przed swego oblicza.
Kilka dni później sam jednak zachorował. Wiadomość o tem pobiegła z ust do ust i cały kraj w rozpacz pogrążyła.
Wszyscy mówili o tem strasznem nieszczęściu i mało było takich, których nadzieja nie opuściła. Sam cesarz zaś zasmuconym był bardzo i powiedział:
— Niech się dzieje wola boska! Poślijcie po morderców i niechże raz będzie temu koniec.
Przyszli wezwani, wzięli go za puls, kazali mu język pokazać i posławszy po domową apteczkę, wylali mu zawartość jej do gardła. Potem usiedli i czekali cierpliwie, nie płacono im bowiem za wizytę, lecz rocznie.

II.


Tommy miał szesnaście lat i był wesołym chłopakiem, ale nie należał do wyższego towarzystwa. Stanowisko jego było bowiem zbyt skromne, a zajęcie zbyt podłe. Był on tylko pomocnikiem swego ojca, który śmiecie wywoził i różne inne rzeczy. Najlepszy jego przyjaciel nazywał się Jimmy i był kominiarczykiem. Ten miał lat czternaście, dużo zręczności i dobrego serca i utrzymywał chorą matkę z tego, co mu przynosił niebezpieczny jego zawód.
W miesiąc po zachorowaniu cesarza spotkali się dwaj przyjaciele o dziewiątej wieczorem. Tommy szedł na nocną robotę, to też nie miał na sobie odświętnego ubrania i nie bardzo przyjemną woń wydawał. Jimmy zaś wracał do domu po całodziennej pracy, miał szczotki na ramieniu, a torbę na sadzę przy boku, sam zaś był tak czarny, że tylko ożywione oczy widać było w jego twarzy.
Usiedli sobie na kamieniu i ucięli gawędkę; oczywiście o chorobie cesarza, bo był to temat, który naówczas cały naród zajmował. Jimmy miał wielki projekt w głowie.
— Słuchaj, Tommy — rzekł — ja mogę wyleczyć najjaśniejszego pana; wiem, jak się to robi.
Tommy bardzo się zadziwił.
— Co? Ty?
— Tak, ja.
— Ależ durniu jeden, najwięksi doktorowie tego nie potrafią.
— Wszystko jedno; a ja potrafię. Mogę go wyleczyć w piętnaście minut.
— Et, pleciesz! Po co takie głupstwa gadać?
— To nie głupstwa, a prawda.
Jimmy mówił tak poważnie, że Tommy zaczął mu trochę wierzyć.
— Widzę, że nie żartujesz, Jimmy? — rzekł. — Wszak nie żartujesz?
— Daję ci słowo, że mówię na seryo.
— No, to powiedz mi, czem go wykurujesz.
— Każę mu zjeść kawałek dojrzałego kawona.[1]
Tommy wybuchnął śmiechem, ale widząc, że Jimmy czuje się tą wesołością dotknięty, uspokoił się prędko, i poklepał kolano przyjaciela, bez względu na sadzę.
— Nie gniewaj się Jimmy — powiedział. — Już śmiać się nie będę. Ale widzisz, wydało mi się to takiem śmiesznem, bo ile razy dysenterya w obozie wybuchnie, to zawsze doktorowie stawiają tablicę z napi­sem, że kogo przyłapią na jedzeniu kawona, ten zostanie obity, aż z nóg się zwali.
— Wiem o tem. Idyoty! — zawołał Jimmy ze łzami w oczach. — Tyle jest kawonów, że ani jeden żołnierz nie powinien był umrzeć.
— Ale Jimmy, skąd ci taki koncept na myśl przy­szedł?
— To wcale nie koncept; to fakt. Czy znasz tego starego, siwego Zulusa? Otóż on od dawna leczy ludzi w ten sposób, i matka moja to widziała, i ja to widziałem. Trzeba tylko zjeść parę kawałków kawona, i bez względu na to czy choroba świeża, czy zastarzała, człowiek wyleczyć się z niej musi.
— A to zabawne! Ale Jimmy, jeśli tak jest rzeczywiście, to trzebaby powiedzieć o tem cesarzowi.
— Naturalnie. Moja matka kilku osobom to już mówiła, w nadziei, że dojdzie do cesarza. Ale to biedni ludzie, i nie bardzo mądrzy, nie wiedzą więc jak się do tego zabrać.
— Pewnie, że nie wiedzą, — rzekł Tommy pogardliwie. — Ale ja to zrobię.
— Ty? Ty, nocny śmieciarz i kanalarz?! — I teraz Jimmy roześmiał się na całe gardło.
— Śmiej się ile chcesz, a ja to przecież zrobię, — zapewnił Tommy tak stanowczym tonem, że to Jimma zastanowiło.
— Czy ty znasz może cesarza? — zapytał z całą już powagą.
— Czy ja go znam? Co też ty pleciesz! Naturalnie że nie.
— Więc jakże to zrobisz?
— W bardzo prosty sposób. Zgadnij! Jak ty byś to zrobił, Jimmy?
— Napisałbym list. Nie przyszło mi to na myśl dotąd, ale ręczę, że takim jest twój projekt.
— Otóż wcale nie. Powiedz-że mi, jakże list byś posłał?
— Przez pocztę oczywiście.
— Och! ty durniu jeden, co ty sobie myślisz? Toż, każdy idyota to samo robi! Na myśl ci to nie przyszło?
— No — nie.
— Byłoby ci to jednak na myśl przyszło, gdybyś nie był taki młody i niedoświadczony. Cóż, nietylko cesarza, ale nawet każdego zwykłego generała, czy poetę, czy aktora, zasypują listownie radami, skoro zachoruje. Słuchaj Jimmy! każdej nocy wywozimy sześć wozów takich listów z wewnętrznego podwórza pałacowego. Ośmdziesiąt tysięcy listów w jedną noc! Czy sądzisz, że je kto czyta? Akurat! To samo stałoby się i z twoim, jeśli go napiszesz — ale przypuszczam, iż nie zrobisz tego?
— Nie — westchnął Jimmy, zupełnie pognębiony.
— No, nic nie szkodzi, Jimmy; nie martw się. Jest więcej niż jeden sposób obdarcia kota ze skóry. Już ja się postaram, aby to do niego doszło.
— Ach! Tommy, gdybyś mógł to uczynić, kochałbym cię za to przez całe życie.
— Bądź spokojny, i polegaj na mnie.
— Ano, spuszczę się na ciebie, Tommy, bo ty tak dużo rzeczy wiesz. Ty nie jesteś jak inni chłopcy; oni nigdy nic nie wiedzą. A jak ty to zrobisz, Tommy?
Tommy, bardzo kontent z komplementu, poprawił się na siedzeniu i powiedział:
— Znasz ty tego obdartusa, który myśli, że jest rzeźnikiem, dlatego, że roznosi w koszyku zgniłe wą­troby i mięso dla kotów? Otóż najpierw jemu powiem.
Jimmy zmartwił się i rozczarował się srodze.
— Wstydziłbyś się, Tommy — rzekł z wymówką. — Wiesz, jak bardzo mi na tem zależy, a kpisz sobie i żar­tujesz.
Tommy poklepał go przyjaźnie po plecach.
— Uspokój się Jimmy. Już ja wiem, co robię. Zobaczysz! Ten obdarty rzeźnik powie tej starej, co to sprzedaje kasztany pieczone na rogu — to jego największa przyjaciółka. Poproszę go o to. Ona zaś, na prośbę jego, powtórzy to swojej bogatej kuzynce, która ma owocarnię na rogu o dwie ulice dalej, a ta znów przyjacielowi swemu, który ma sklep z dziczyzną. On powie policyantowi, a policyant swemu kapitanowi, a kapitan sędziemu, a sędzia szwagrowi swemu staroście, a starosta szeryfowi, a szeryf burmistrzowi, a burmistrz prezesowi rady, a prezes rady...
— Na Boga, Tommy! Ależ to cudowny plan! Skądże ci...
— Admirałowi, a admirał głównodowodzącemu, a głównodowodzący wielkiemu łowczemu, a wielki łowczy wielkiemu koniuszemu, a wielki koniuszy szambelanowi, a szambelan wielkiemu mistrzowi ceremonii, a wielki mistrz ceremonii ulubionemu paziowi, a paź uklęknie przed najjaśniejszym panem i szepnie mu to do ucha. Ot i już!
— Hurrah! Tommy. Pomysł to genialny. Skądże ci on przyszedł do głowy?
— Nie skacz, jak sroka, tylko siadaj i słuchaj, to ci powiem parę słów mądrości — a nie zapomnij ich aż do śmierci. Kto jest najlepszym twoim przyjacielem, przyjacielem, któremu nie umiałbyś niczego odmówić?
— Ty, Tommy. Wszakże wiesz o tem.
— Przypuśćmy, że chcesz o wielką przysługę poprosić kociego rzeźnika. Nie znasz go i odesłałby cię do dyabła, bo to tego rodzaju człowiek. Ale jest on po tobie najlepszym moim przyjacielem i nogi by schodził, aby mi zrobić przyjemność. Co więc lepiej, czy żebyś ty go poprosił, by powiedział przekupce kasztanów o kawonowej kuracyi, czy żebym ja to za ciebie uczynił?
— Naturalnie, że żebyś ty to zrobił; ale nigdy by mi to na myśl nie przyszło. To cudowny pomysł!
— To jest filozofia. Tak się to nazywa, a wynika z następującego prawidła: każden człowiek, mały czy duży, ma przyjaciela, który kontent jest, gdy mu przy­sługę wyświadczyć może — kontent, tak że do szpiku kości. I dla tego wszystko to jedno, skąd pochodzisz i dokąd dążysz. Chodzi tylko o to, abyś znalazł pierwszego przyjaciela. Rola twoja tu się kończy, bo on sam już znajdzie drugiego, a drugi trzeciego itd. przyjaciel za przyjacielem, jak ogniwo za ogniwem, aż uformuje się cały łańcuch.
— To prześliczna rzecz, Tommy!
— A tak łatwa, jak a—b—c. Tylko, że nikt jej nie popróbował, bo każdy jest durniem. Idzie taki bał­wan do pierwszego lepszego obcego, albo pisze do niego list i dziwi się odmowie. A no, dobrze mu tak, kiedy taki głupi. Cesarz mnie nie zna, ale to nic nie szkodzi — zje on jutro swojego kawona. Zobaczysz! Hihi — czekaj no! Idzie tam koci rzeźnik. Dopędzę go. Do widzenia, Jimmy.
Tommy dopędził rzeźnika.
— Słuchaj no, chcesz mi wyświadczyć przysługę?
— Czy chcę? Naturalnie! Gadaj co, a zaraz lecę!
— A więc idź i powiedz przekupce kasztanów, żeby wszystko rzuciła i zaraz poszła powiedzieć najlepszej swojej przyjaciółce, że cesarz powinien zjeść kawona, to wyzdrowieje. A niechaj prosi ją, by wiadomość tę puściła dalej.
W ten sposób dobra rada kominiarczyka ruszyła w drogę do cesarza.

III.

Następnego wieczora, około północy, stroskani doktorowie szeptali w pokoju najjaśniejszego pacyenta, albowiem cesarz bardzo źle się miał.
Nie mogli temu zaprzeczyć, że czuł się coraz gorzej, ilekroć dali mu połknąć nową kolekcyę lekarstw. Cho­ry leżał z zamkniętemi oczami i do kościotrupa podobny, a ulubiony jego paź wachlarzem spędzał z niego muchy i popłakiwał po cichu. Wtem chłopak usłyszał szelest jedwabnej portyery i ujrzał we drzwiach wielkiego mistrza ceremonii, który gwałtownie kiwał na niego. Zerwał się więc i na palcach pobiegł do swego ukochanego przyjaciela, wielkiego mistrza, ten zaś szepnął mu na ucho:
— Weź to, mój, mały, i namów najjaśniejszego pana, aby raczył to zjeść. To go uratuje.
— Dobrze, moja w tem głowa, aby zjadł — odparł chłopak, biorąc talerz z dwoma kawałkami kawona.
Nazajutrz rano rozeszła się po całym kraju wieść, że cesarz wyzdrowiał i kazał powiesić swoich lekarzy. Cały naród cieszył się i radował i zaczęto robić przygotowania do iluminacyi.
Po śniadaniu najjaśniejszy pan pogrążył się w zadumie. Czuł ogromną wdzięczność dla swego wybawi­ciela i rozmyślał nad tem, jakby go odpowiednio a wspaniale nagrodzić. Nareszcie ułożył cały plan i za­woławszy pazia, zapytał go, czy on to wynalazł ten sposób na dysenteryę.
Chłopak odpowiedział, że nie — dowiedział się o nim od wielkiego mistrza ceremonii.
I znów cesarz się zamyślił; wielki mistrz był hrabią; nada mu więc książęcy tytuł i wielkie posiadłości, należące do jednego z członków opozycyi. Ale przywołany wielki mistrz był uczciwym człowiekiem i na pytanie jego cesarskiej mości odpowiedział, że dowiedział się o lekarstwie od szambelana. Posłano więc po szambelana. Ten był wicehrabią, należało go więc zrobić hrabią z dodatkiem pięknych włości, ale i on nagrody przyjąć nie chciał, powołując się na wielkiego koniusze­go. Cesarz wymyślał coraz mniejsze nagrody, zastosowane do stanowiska zasłużonych, aż nareszcie mu to obrzydło i wezwał naczelnika policyi. Temu polecił wyśledzić doradcę cudownej kuracji, aby go módz należycie wynagrodzić.
O dziewiątej wieczorem naczelnik policyi stawił się znowu w pałacu i oznajmił cesarzowi, że owym nadzwyczajnym lekarzem był kominiarczyk, zwany Jimmy.
— Poczciwe chłopczysko — zawołał najjaśniejszy pan z głębokiem uczuciem — ocalił mi on życie i nie pożałuje tego!
I posłał mu parę własnych butów i to jedną z lepszych wcale jeszcze nie podartych, ale że były na Jimmy za duże, więc dostał je stary Zulus i tak sprawiedliwości stało się zadość i wszystko jak najlepiej się zakończyło.



WYROK ŚMIERCI



Działo się to w czasach Oliwiera Cromwella. Rządy jego zaliczają do najświetniejszych epok w historyi Anglii; aby dojść do wszechwładnej potęgi, Cromwell równie zręczny, jak ambitny, nie cofnął się nigdy przed najokrutniejszym czynem, aby ukarać tych, którzy ośmielili się stawić mu najmniejszy choćby opór.
Pułkownik Mayfair był najmłodszym w randze swej wojskowym armii republikańskiej. Nie licząc więcej ponad lat trzydzieści, uczestniczył już w wielu bitwach, a wielką odwagą i prawym charakterem zjednał sobie szacunek i podziw ogółu. Czuć by się powinien zupełnie szczęśliwym. Cóż zaszło więc takiego, że twarz jego widzimy smutną i zgnębioną?
Było to w zimie: noc już zapadła. Na dworze panowała ciemność i szaruga, w pokoju cisza zaległa złowroga.
Pułkownik z młodą swą żoną siedzą przed kominkiem, po wyczerpaniu już tematu swego przygnębienia.
Modlili się już wspólnie, a teraz zostało im już tylko — oczekiwanie...
Nie długo zapewne... Na myśl o tej chwili nieszczęsna kobieta zadrżała z rozpaczy.
Jedną mieli tylko dziecinę, maleńką siedmioletnią dziewczynkę Abby, jedyne ich ukochanie.
Jak każdego wieczoru, tak i dzisiaj przyszła ona ucałować na dobranoc swoich rodziców. Na jej widok, pułkownik przerywając milczenie, rzekł do żony:
— Przez miłość dla naszego maleństwa, otrzyjmy łzy nasze. Niech ono nie wie o niczem!...
Rozkoszna mała dziewuszka z jasnemi blond lokami, z twarzyczką całą w uśmiechu, ale z minką stanowczą, ukazała się na progu w swej nocnej koszulce, a uszczęśliwiona widokiem rodziców, wbiegła do pokoju w podskokach.
Wdrapała się zaraz na kolana ojca, który ją przycisnął do swej szerokiej piersi i tkliwie całować zaczął.
— Tatusiu, tatusiu nie całuj mnie tak bardzo, ściskasz za mocno i targasz za włosy!
I maleństwo zabierało się już do odejścia, gdy ojciec zatrzymał ją w swych ramionach, mówiąc:
— Nie odchodź jeszcze, zostań na mych kolanach. Prawda, byłem nie dobry, ale nie gniewaj się już na tatusia. Cóż mam uczynić, aby zyskać przebaczenie?
Za chwilę, uśmiech powrócił na twarzyczkę dziecka, które opierając główkę o policzek ojca, prosiło go o bajeczkę, o jaką ładną bajeczkę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pss!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rodzice wstrzymali oddech i nadsłuchują... Pomimo wycia wichru dał się słyszeć odgłos kroków, zrazu odległy, później zbliżony, jeszcze bliższy, kroki ciężkie, coraz cięższe... W końcu przebrzmiały, oddaliły się...
Pułkownik i jego żona odetchnęli głęboko, jak gdyby uszli niebezpieczeństwa. Po chwili pułkownik odezwał się z zupełnym spokojem.
— Prosiłaś mnie o bajeczkę, zapewne bardzo wesołą, nieprawdaż, Abby?
— O! nie tatusiu, opowiedz mi bajeczkę smutną, tak bardzo smutną, jak gdyby była prawdziwą. Mateczko, zbliż się do nas, daj mi twą rękę. Tak. A teraz tatusiu, zaczynaj.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pewnego razu było trzech pułkowników. W jednej z bitew postąpili oni wbrew dyscyplinie wojskowej, mieli bowiem rozkaz demonstrować zaczepkę na mocnej bardzo pozycyi, by zwabić nieprzyjaciela i tym sposobem dać czas cofnąć się armiom republikańskim. Lecz pułkownicy w porywie zapału wydali nieprzyjacielowi prawdziwą bitwę, którą wygrali. Wódz naczelny jednak chwaląc ich zwycięstwo, był bardzo rozgniewany ich niesubordynacyą i kazał im wracać do Londynu, gdzie też zostali osądzeni.
— Ten wielki wódz, to Cromwell, wszak prawda tatusiu?
— Tak.
— O znam go dobrze, ja jego widziałam. Kiedy przejeżdża na pięknym koniu na czele żołnierzy, ludzie go się boją, ale nie ja. Ja go się wcale nie boję. On patrzy na mnie zawsze z uśmiechem.
— Oj ty mała, droga szczebiotko!... Otóż pułkownicy są już więźniami w Londynie, gdzie na słowo zostali wypuszczeni na wolność, aby mogli się pożegnać z rodziną po raz ostatni...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pss!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nadsłuchują... słyszą kroki... I tym jeszcze razem oddalają się... Giną...

Matka przytuliła twarz do ramienia męża, aby ukryć straszną mękę wewnętrzną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Oni przyjechali dzisiaj rano — ciągnął dalej ojciec.
Oczy dziecka rozwarły się szeroko.
— Więc to, tatusiu, jest prawdziwa historya?
— Tak dziecino.
— O, jakiś ty dobry tatusiu! Kończ, proszę, kończ prędko! Mamusiu, ty płaczesz! Powiedz, dlaczego?
— Nic, nic złotko moje, ja myślałam o... o tych biednych nieszczęśliwych rodzinach.
— Nie płacz, mamusiu, czekaj, zobaczysz, że się wszystko dobrze skończy. A później, tatusiu, dziś rano,.. gdzie oni byli?
— Przedewszystkiem przed swem uwolnieniem na te parę godzin, zostali zaprowadzeni do Wieży. W tej Wieży sędziowie ich badali, a uznawszy ich winę, wszystkich trzech skazali na — śmierć.
— O jakże niegodziwi! Droga moja mateczko, ty jeszcze płaczesz! Nie płacz, zobaczysz, że oni nie umrą. Ale spiesz się, tatusiu, prędzej opowiedz nam koniec historyi...
— Waham się właśnie...
— Powiedz mi, czy ty znasz tych trzech pułkowników?
— Tak, dziecino.
— Chciałabym poznać ich sama, bo ja bardzo lubię pułkowników. Powiedz, czy oni by chcieli, abym ich pocałowała?
— Jeden z nich szczególnie by tego pragnął — odrzekł pułkownik głosem drżącym. Pocałuj mnie za niego.
— Dobrze, ale także i za tamtych pozostałych. Ja, gdybym ich zobaczyła, tobym im takie słowa powiedziała: mój tatuś jest także pułkownikiem i to bardzo odważnym. On by tak, jak i wy postąpił, więc nie wstydźcie się waszego czynu, bo dobrze postąpiliście.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słuchajcie!... Słuchajcie!... Czy to wiatr? Nie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— W imieniu Lorda Generała, otwórzcie!
— Tatusiu, są to żołnierze, pozwól, pozwól niech ja im otworzę!
Pobiegła żywo ku drzwiom, otworzyła je na roścież, wołając radośnie!
— Proszę, wejdźcie, panowie. Tatusiu, tatusiu, to są grenadjerzy!
Żołnierze weszli z bronią na ramieniu: oficer się skłonił; pułkownik, stojąc, oddał mu ukłon. Biedna jego żona stała przy nim blada, kryjąc swą boleść i łzy... Dziecko patrzało zdumione...
Ojciec długo żonę i córkę całował...
— Do Wieży! Naprzód, marsz!
I pułkownik opuścił swój dom na czele żołnierzy...
— Mamusiu, jaki tatuś piękny, jak równo idzie. Więc on poszedł do Wieży, więc on ich zobaczy, on...
— Biedne moje maleństwo — szepnęła w rozpaczy matka...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nazajutrz rano biedna kobieta nie mogła podźwignąć się z łóżka.

Mała Abby otrzymała rozkaz bawienia się na dworze, by nie mącić ciszy zrozpaczonej kobiecie. Tak więc Abby bawiła się czas jakiś przed domem, wkrótce jednak pomyślała sobie, że dobrze by było pójść do tatusia i uwiadomić go, co się dzieje w domu podczas jego nieobecności. W godzinę później trybunał wojenny był już zgromadzony w komplecie przed Lordem protektorem.
— Myśmy im mówili, rzekł sędzia, aby z pośród siebie wybrali jednego na śmierć, lecz oni jednogłośnie odrzu­cili tę propozycyę.
Twarz Cromwella zachmurzyła się.
— Oni jednak nie zginą wszyscy, będziemy ciągnęli za nich losy. Poślijcie po nich, ustawcie w przyległym pokoju obok siebie, twarzą do ściany, z rękami na plecach. Zawiadomić mnie, gdy będą gotowi.
Zostawszy sam, pogrążył się w smutnej zadumie. Po chwili, wezwawszy ordynansa, rzekł:
— Przyprowadź mi pierwsze napotkane przed bramą dziecko.
Żołnierz powrócił niezadługo, prowadząc za rączkę małą Abby. Maleństwo zbliżyło się odważnie do pań­stwowego dostojnika i bez najmniejszej ceremonii wdrapało mu się na kolana, mówiąc:
— Ja pana znam dobrze. Pan jest Lordem Generałem. Ja pana często widywałam, przejeżdżając koło naszego domu. Wszyscy się pana bardzo boją, ale ja się pana zupełnie nie obawiam.
Uśmiech złagodził surowe zmarszczki na twarzy Cromwella.
— Jakto, pan sobie mnie nie przypomina? A ja pana jednak nie zapomniałam.
— I ja już ciebie nigdy nie zapomnę, daję ci na to moje słowo honoru. Zostaniemy zawsze dobrymi przyjaciółmi.
— Dobrze, bardzo dobrze, ale w takim razie pohuśtaj mnie tak, jak to robi mój tatuś.
— Z całą przyjemnością, gdyż przypominasz mi bardzo moją małą córeczkę, która będąc w twoim wieku, jak i ty, była miłą i grzeczną. Niech Cię Bóg za to błogosławi!
— Czy pan bardzo kochał tę swoją córeczkę? Bo mój tatuś bardzo mnie kocha.
— O tak, kochałem ją nad życie, ona rozkazywała, a ja jej słuchałem.
— A więc i ja pana bardzo kocham. Czy zechce mnie pan pocałować?
— Ależ z prawdziwą przyjemnością. Ten oto pocałunek będzie dla ciebie, a ten dla niej. W obecnej chwili ty ją zastępujesz, więc co rozkażesz, to spełnię.
Dziecko uradowane klasnęło w rączki z uszkiem nadstawionem, słysząc warczenie bębna, zawołało.
— Żołnierze! żołnierze idą! — Panie Generale, Abby chce ich zobaczyć!
— Zobaczysz ich za chwilę kochanie, lecz przedtem musisz spełnić moje polecenie.
W tej samej chwili wszedł do sali oficer i odraportował.
— Oni już są tam!
Lord Protektor dał Abby trzy małe gałki z wosku: dwie białe i jednę czerwoną. Czerwona miała wskazać jednego z trzech pułkowników, mającego ponieść karę śmierci.
— O! jaka to ładna, ta czerwona gałka! Czy mogę ją sobie zabrać?
— Nie, moje kochanie. Unieś trochę zasłony, kryjącej drzwi otwarte, a w pokoju sąsiednim zobaczysz trzech ludzi, odwróconych twarzami do ściany, z rękami skrzyżowanemi na plecach. W każdą z tych dwojga rąk włożysz po jednej gałce, a zrobiwszy to, powrócisz do mnie.
Abby zniknęła za zasłoną...
Cromwell, zostawszy sam, szepnął do siebie:
Bóg jeden wie, na kogo padnie wybór tego małego posła, którego Sam mi zesłał.
Mała dzieweczka, wszedłszy za zasłonę, stanęła na chwilę, zaskoczona mrokiem, panującym w pokoju, nieruchomością żołnierzy i więźniów. Naraz twarzyczka jej zajaśniała radością.
— Ach, to i tatuś jest tutaj. Kiedy tak, to dostanie odemnie najpiękniejszą gałeczkę!
I pobiegłszy w stronę więźniów, powkładała gałki w otwarte ich dłonie, następnie wślizgnęła się pod ramię ojca, mówiąc.
— Tatusiu, tatusiu, spójrz, co masz w ręce, ja tobie dałam najpiękniejszą czerwoną gałkę!
Ojciec, rzuciwszy okiem na nieszczęsny prezent i domyślając się jego znaczenia, schwycił dziecko w objęcia, upadł na kolana i wybuchnął łkaniem.
Oficerowie, żołnierze i wszyscy świadkowie tej okropnej tragedyi nie mogli sami od łez się powstrzymać.
Po paru minutach, oficer straży podszedł z żalem do swego więźnia, dotknął jego ramienia, mówiąc:
— Sprawia mi to niewymowną boleść, pułkowniku, obowiązek jednak nakazuje mi...
— Co takiego? — spytało dziecko.
— Muszę go stąd wyprowadzić, żałuję bardzo...
— Wyprowadzić? Dokąd? Ja nie chcę tego. Mama leży chora, więc przyszłam po tatusia.
Powiedziawszy to wdrapała się zwinnie na plecy ojca, oplatając rączkami jego szyję.
— No, chodźmy już tatusiu.
Pułkownik z rozpaczą spojrzał na Abby.
— Moje biedne dziecko, ja nie mogę iść z tobą — szepnął głucho.
Dziecko zesunęło się z ramion ojca, podbiegło do oficera i, tupiąc nóżką, krzyknęło z oburzeniem:
— Ależ ja wam mówię, że mamusia jest chora. Pozwólcie iść ze mną tatusiowi. Ja chcę tego!
Widząc, że rozkaz jej nie skutkuje, Abby szybko udała się do drugiego pokoju, skąd po chwili powróciła, prowadząc za rękę Cromwella.
Na widok generała ucichł gwar rozmów. Oficerowie salutowali, żołnierze prezentowali broń.
— Powstrzymaj ich, Panie! Moja mama jest chora, ja przyszłam po mojego tatusia, a oni chcą go uprowadzić!
Słysząc te słowa, Cromwell zawołał:
— Więc on jest twoim ojcem?
— Naturalnie, że to mój tatuś, to też dlatego dałam mu najpiękniejszą czerwoną gałkę. O! żeby pan wiedział, jak ja bardzo kocham mojego tatusia!
Co począć, mój Boże, co począć?!
Cromwell pogrążył się w ciężkiej zadumie. Szukał wyjścia z tragicznego położenia.
Abby, zasmucona lecz i zniecierpliwiona zarazem ścisnęła mocniej rękę Generała, wołając:
— Trzeba mu pozwolić pójść ze mną. Mówiłeś mi niedawno, że mam prawo rozkazywać, a teraz, gdy pierwszej rzeczy żądam, ty mi jej odmawiasz!
Cromwell z twarzą rozjaśnioną, kładąc rękę na główce dzieweczki, rzekł uroczyście:
— Pan Bóg sprowadził tutaj tę dziecinę, aby wskazała drogę, wiodącą do sprawiedliwości. W imieniu jej ogłaszam wyrok: więźniowie, jesteście wolni!



ROZKOSZE WYBORCZE


ROZKOSZE WYBORCZE

Kilka miesięcy temu postawiono moją kandydaturę w stanie Nowy York na gubernatora. Przeciwnikami moimi byli John T. Smith i I. Blank. Było wiadomem, że obaj w ostatnich latach popełnili szereg czynów, kwalifikujących się przed kratki sądowe. Ostatecznie nie przynosiło mi zaszczytu stawanie do współzawodnictwa z ludźmi tego rodzaju przy urnie wyborczej. Ociągałem się długo z przyjęciem kandydatury, w końcu postanowiłem w tej sprawie zasięgnąć rady mej bab­ki. Odpowiedź jej była szybka i złośliwa.
“Przez całe życie nie popełniłeś nic takiego, czegobyś się musiał wstydzić. Przejrzyj tylko dzienniki i prze­konaj się, co to za ludzie ci panowie Smith i Blank, a potem zapytaj się samego siebie, czy masz ochotę z nimi współzawodniczyć.”
Tak samo i ja myślałem!
Tej nocy nie mogłem oka zmrużyć. Ale rozważywszy dobrze wszystko, nie mogłem się już cofnąć. Musiałem stanąć do walki.
Gdy podczas śniadania przeglądałem dzienniki, spotkałem następujący artykuł który mnie poprostu wypro­wadził z równowagi.
Krzywoprzysięstwo.
“Może p. Mark Twain wyjaśni teraz, gdy jako kandydat na stanowisko gubernatora ma stanąć przed narodem, jak się to stało, że w r. 1863 w Wakawak w Kochinchinie udowodniło mu 47 świadków krzywoprzysięstwo, jakiego się dopuścił, aby wydrzeć kawałek pola bananowego ubogiej wdowie malajskiej, dla której to pole było całem utrzymaniem. Sprawę tę powinien pan Mark Twain w interesie swoim i ludu, który ma na niego głosować, jaknajprędzej wyjaśnić.
“Czy uczyni to?”
Struchlałem! Co za straszne oskarżenie! Nie widziałem w życiu Kochinchiny, nie słyszałem nic o Wakawak. Pola bananowego nie potrafiłbym odróżnić od kangura.
Nie wiedziałem co mam zrobić; byłem przybity i bezsilny. Minął dzień a ja nie zrobiłem nic. Nazajutrz przyniósł ten sam dziennik inną nowinę:
“Znamienne! Ciekawem jest, że Mr. M. Twain w sprawie krzywoprzysięstwa w Kochinchinie zachowuje wiele mówiące milczenie (NB. Wśród całej walki wyborczej nie nazywał mię ten dziennik inaczej, jak krzywoprzysięzca Twain”).
Inny dziennik przyniósł artykuł p. t. “Prosimy o odpowiedź!”
“Może nowy kandydat na stanowisko gubernatora będzie łaskaw wyjaśnić pewną sprawę. Jego współmieszkańcom w Montanie ginęły od czasu do czasu drobiazgi wartościowe, a zawsze je znajdowano u p. Marka Twaina. Za takie “przypadki” dano mu dobrą nauczkę i ostatecznie zmuszono go do opuszczenia mieszkania. Czy p. Twain gotów jest dać nam wyjaśnienie w tej sprawie?”
Na więcej wyszukaną złośliwość nie mógł się nikt zdobyć. Od tego czasu przezywał mnie ów dziennik stale słowami: “Twain, złodziej z Montany.”
Od tej chwili brałem dziennik ostrożnie do ręki, jak człowiek, który spodziewając się zastać w łóżku węża, lekko i ostrożnie podnosi kołdrę. W kilka dni czytałem inną rzecz:
“Górą kłamstwo!
Zaprzysiężone świadectwa panów Michała O’Flanagan, Esquire, z Five-Points i Mr. Snub Rafferty i Mr. Catty Mulligan’a z Water Street jednogłośnie poświadczają, że głupie twierdzenia Mr. Marka Twaina, jakoby dziadek naszego ogólnie szanowanego kandydata I. Blanka został powieszony za rabunek uliczny, są brutalnem, z palca wyssanem kłamstwem. Ludzie uczciwi mają jeden dowód więcej, do czego dochodzi rozwydrzenie polityczne, które chwyta się takich środków i nie daje spokoju ludziom w grobach, obryzgując błotem ich szanowane nazwiska.”
“Gdy wspomnimy boleść, jaką ta niecna obelga sprawia krewnym i przyjaciołom zmarłego, nie możemy się powstrzymać od apelacyi do ogółu publiczności, która powinna potwarcy sumiennie za tę obelgę odpłacić.”
“Ale zostawmy go na pastwę wyrzutów sumienia.”
Artykulik ten pozbawił mnie snu na całą noc, chociaż z ręką na sercu mogę przysiądz, że nietylko nie spotwarzałem dziadka p. Blanka, ale do dziś dnia o takim nie słyszałem, takiego nie znałem i w życiu mojem nie widziałem.
(Mimochodem zaznaczam, że dziennik ten stale odtąd nazywał mnie “Twain, potwarca trupów).”
Następny artykuł, który zwrócił moją uwagę, brzmiał:
“Ładny kandydat!”
“Pan Mark Twain, który miał wczoraj na zgromadzeniu niezawisłych wygłosić mowę, nie stawił się w oznaczonym czasie. Telegram jego lekarza doniósł, że został przejechany i złamał nogę w dwóch miejscach. Pacyent cierpi bardzo i t. d., cały szereg bredni.”
“Niezawiśli wzięli to za dobrą monetę i udawali, że nie wiedzą o właściwej przyczynie niezjawienia się tego oszusta. Wczoraj wieczorem widziano bowiem jakiegoś człowieka w stanie zupełnie pijanym, jak wszedł do domu M. Twaina. Partya ma teraz obowiązek udowodnić, że człowiekiem tym nie był Mark Twain, jak to powszechnie mówią. Głos ludu brzmi jednakowo: Kto był ten człowiek?”
Początkowo nie mogłem poprostu uwierzyć, że to moje właśnie imię połączono z tym wypadkiem. Trzy lata właśnie minęły, jak przestałem używać napojów wyskokowych.
(Już w następnym numerze nazywał mnie tenże dziennik “Delirium—Tremens—Twain”).
W tym samym, mniej więcej czasie zaczęły nadchodzić do mnie anonimy w wielkiej ilości. Zwykle brzmiały one tak:
“Jak to było z tą kobietą, którąś Pan obił, gdy prosiła o jałmużnę?

Pol Pry.”

Albo:
“Popełniłeś pan szereg łajdactw, o których tylko ja wiem. Radzę panu przysłać parę dolarów, bo zrobię z tego użytek w dziennikach.

Handy Andy.”

Sądzę, że dosyć tego.
Wnet potem zarzucił mi naczelny organ republikanów przekupstwo na wielką skalę, a naczelny organ demokratów przytaczał fakty, jakobym chciał zapewnić sobie bezkarność w pewnych sprawach za pomocą pieniędzy.
(Przy tej sposobności dostałem dwa nowe przydomki: “Twain łapownik” i “Twain przekupujący urzędników”).
Domaganie się ”odpowiedzi” było tak natarczywe ze strony różnych indywiduów, że redaktorowie i przy­wódcy mej partyi oświadczyli mi wprost, że dłuższe milczenie będzie dla mnie ruiną polityczną. W dodatku następnego dnia ukazał się w jednej z gazet następujący artykuł:
“Przypatrzcie mu się dobrze!
Kandydat niezawisłych ciągle jeszcze milczy. A robi to z tej prostej przyczyny, że nie ma odwagi przemówić. Podniesione przeciw niemu zarzuty potwierdza własne jego milczenie.
Panowie niezawiśli! Przypatrzcie się dobrze swemu kandydatowi. Poznajcie tego krzywoprzysiężcę, złodzieja z Montany, oszczercę zmarłych, pijaka, przekupującego urzędników, łapownika! Podziwiajcie go, a potem powiedzcie sami, czy możecie mu oddać swe głosy, jemu, który całym szeregiem zbrodni zasłużył na te tytuły i nie ma odwagi ust utworzyć, aby choć jeden zarzut odeprzeć!”
Nie mogłem tego zostawić bez odpowiedzi. Ale zanim się uporałem z odpowiedzią na poszczególne zarzuty, następny dzień przyniósł mi nową obelgę. Jeden z dzienników oskarżył mnie o to, że spaliłem dom waryatów z tej tylko przyczyny, że mi zasłaniał widok z mego mieszkania.
To wprawiło mnie już w jakiś paniczny niepokój.
Potem przyszła skarga, że otrułem stryja, aby wejść w posiadanie jego mienia, a z nią żądanie otwarcia jego grobu.
O mało nie oszalałem!
Potem oskarżono mnie, że jako dyrektor przytułku używałem do ciężkich robót niedołężnych starców.
Godną koroną wszystkich oszczerstw, wymyślonych przez partyę przeciwną, była inna przykrość.
Zebrano całe stado mniejszych i większych dzieci i kazano im, podczas mojej mowy na zgromadzeniu ludowem obejmować moje kolana i wołać na mnie: Papa!
Dałem za wygranę. Poddałem się. Widocznie nie dorosłem do stanowiska gubernatora stanu New York, cofnąłem swoją kandydaturę i podpisałem się na odnośnym dokumencie:
“Mark Twain, niegdyś porządny człowiek, teraz zaś krzywoprzysiężca, złodziej z Montany, oszczerca zmarłych, pijak.”




  1. Kawon znaczy arbuz albo melon.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.