Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
Jak podróżował Henryk III-ci, i ile czasu potrzebował na przebycie z Paryża do Fontainebleau.

Dzień, który zabłysnął w pięć godzin po wypadkach przez nas opowiedzianych, bladym promieniem oświecił odjazd Henryka III-go do Fontainebleau, gdzie nazajutrz wielkie polowanie było przygotowane.
Wyjazd ten, dla każdego monarchy mało ważny, tutaj zrządził niepospolity ruch i zamieszanie.
Od ósmej rano, cały plac przed Luwrem przedłużony ulicą Astruce, zaludnił się tłumem szlachty służbowej, ubranej w płaszcze z futrem i siedzących na pysznych rumakach, obok nich mnóstwo paziów i lokai, w końcu rota szwajcarów, mająca wyprzedzać kolasę królewską.
Karoca ta, ciągniona przez ośmiu mułów bogato ubranych, godna jest szczegółowego opisu.
Byłe to pudło podłużne, czworo-boczno, opierające się na czterech kołach, całe wewnątrz wysłane poduszkami, zasłonięte firankami, a zewnątrz wybite skórą lakierowaną; miało ono z piętnaście stóp długości, a osiem szerokości.
Na złych drogach, albo w górach, do owych ośmiu mułów przyprzęgano mnóstwo wołów.
Pudło to obejmowało króla Henryka III-go i cały dwór jego> wyjąwszy królowę, Ludwikę de Vaudemont, która tylko w pobożnych pielgrzymkach towarzyszyła mężowi.
Zostawmy biedną królowę na stronie, a powiedzmy z czego się składał podróżny dwór króla Henryka III-go.
Pierwsze miejsce zajmował król, następnie jego lekarz Marek Miron; kapelan, którego nazwisko naszych czasów nie doszło; pięciu albo sześciu znajomych nam ulubieńców króla, obecnie będących w łaskach; dalej para wielkich chartów, które to siedząc, to leżąc, to łasząc się, nie mało utrudzały podróżnych; w końcu; koszyk z małemi hiszpańskiemi pieskami, które król albo sam na kolanach trzymał, albo swoim towarzyszom podawał.
Niekiedy, z legowiska umieszczonego w tyle kolaski, wychodziła suka z wezbranemi piersiami i dawała ssać swoim małym w koszyku, wieszając się na królewskiej szyi przedniemi łapami, a opierając tylnemu na chartach.
U sufitu kolasy, wisiała klatka ze złoconego drutu, w której były najpiękniejsze turkawki, białe jak śnieg, z czarną przepaską na szyjach.
Skoro przypadkiem jaka pięć żeńska zabłąkała się w kolasie, menażerya powiększała się dwoma, albo trzema małpami, albowiem eleganci dworu ostatniego z Walezyuszów, bardzo małpy lubili.
Najświętsza Panna z Chartres, wyrobiona z marmuru przez Jana Groujon dla króla Henryka II-go, stała w złoconej niszy, w głębi kolasy, spoglądając na swego boskiego syna z wyrazem zdumienia.
Dla tego tez ówczesne pisemka, a były obfite, ową kolasę nazywały arką Noego.
Król siedział w głębi pod niszą Najświętszej Panny, u jego stóp Quelus i Maugiron skubali wstążki.
W innym kącie siedział doktór z kapelanem: d’O i d’Epernon patrzyli przez szczeliny firanek i obudzeń1 rano, ziewali jak charty, nakoniec Chicot, siedział przy jednych drzwiach, mając nogi zwieszone zewnątrz, aby mógł zeskakiwać, albo wsiadać dowolnie.
Śpiewał on kamyczki, albo deklamował ucinkowe wiersze, stosownie do okoliczności i humoru.
Przybywszy na plac Chatelet, Chicot zanucił piosnkę.
Kapelan, który jak wiemy, rozmawiał z Mironem, odwrócił się i zmarszczył brwi.
— Chicot, mój drogi — mówił król — bądź ostrożny! szarp sobie moich, ale daj pokój sługom bożym.
— Dzękuję za ostrzeżenie — odrzekł Chicot — nie uważałem, że nasz zacny kapelan rozmawia z doktorem, który dzisiaj trzeciego pacyenta na tamten świat wyprawił; kiedy tak, to nową zaśpiewam piosnkę.
— Na jaką notę? — zapytał król.
— Na tę samą — i zaczął beczeć na całe gardło.

Nasz pan choć winien miliony,

— Więcej — rzekł król — twój poeta nie dobrze wie o wszystkiem.

Chicot znowu śpiewał:
Nasz pan choć winien miliony

Niechaj się nie trworzy oto,
Zsypie się srebro i złoto,
Kiedy każdy ulubiony

Rady mu swojej udzieli.

— Wybornie — rzekł Quelus, nawijając jedwabne czółenko — piękny masz głos Chicocie, dalej, drugą zwrotkę, mój przyjacielu.
— Walezyuszu — rzekł Chicot, nie odpowiadając Quelusowi — nie każ mię nazywać przyjacielem, bo mię to obraża.
— Mów wierszem Chicocie — odpowiedział król — twoja proza nic nie warta.
— Dobrze, i zaczął:

Ten wynajdzie nowe szaty,

Ten modnie fryzy skarbuje,
Ten przypnie i pióra i kwiaty,

Ten kosmetyk zinwentuje.

— Brawo! — rzekł kroi — czy to nie ty d’O, wynalazłeś mączkę z ryżu?
— Nie, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — to pan de Saint-Megrin, który przeszłego roku przeniósł się do wieczności. Szkoda, tylko ta mączka może go unieśmiertelnić.
— Zapewne — odezwał się Schomberg.
Chicot znowu śpiewał:

Ich włosy w miarę ucięte,

Ich suknie najświeższej mody,
Ręce i nogi ściśnięte,

Każdy z nich piękny i młody.

— To stara piosnka — zrobił uwagę d’Epernon.
— Stara? wczorajsza.
— Ale moda zmienia się co godzina.
D’Epernon zdjął kapelusz, aby pokazać trefnisiowi włosy krótko ostrzyżone.
— A! piękna głowa! — rzekł Chicot.
I śpiewał dalej:

Czy sądzicie, że ojcowie

Co na sławę pracowali,
Po tych dłoniach i po głowie

Wnuków by swoich poznali?

— Brawo! — mówił Henryk — gdyby mój brat był tutaj, bardzo byłby ci wdzięczny.
— Kogóż królu nazywasz bratem? — zapytał Chicot.
— Czy czasem nie Józefa Foulon, opata u Ś-tej Genowefy, gdzie masz śluby uczynić?
— Bynajmniej, teraz mówię o moim bracie Franciszku.
— Prawda; ale to nie brat w Bogu; mówisz królu o Franciszku, synu Francyi z Bożej laski, księciu Brabancyi, Lotaryngii, Luxemburgu, Alençons, d’Anjou, Turyngii, Berry, Evreux, Château-Thierry, hrabim Flandryi, Holandyi, Zelandyi, Perche-Montes, Meulan i Beaufort, Markizie państwa kościelnego, panu Frises i Malines, obrońcy sprawy belgijskiej, który z natury miał jeden nos, a ospa dwa mu zrobiła i na którego tę zwrotkę napisałem:

Nic dziwnego są, dwa nosy;

Bo takie zrządzenie nieba,
I w tem sprawiedliwe losy —

Dwom twarzom, dwóch nosów trzeba
.

Ulubieńcy króla parsknęli śmiechem, bo książę Andegarzeński osobistym był ich nieprzyjacielem i epigramat przeciwko księciu, kazał im zapomnieć ucinków, przeciwko nim wymierzonych.
Co zaś do króla, ponieważ żaden nieugodził go pocisk, śmiał się głośno, nie oszczędzał nikogo i pieskom podawał ciastka.
Nagle nastała cichość ponura, której skoro Chicot nie przerywał, trwała przez kilka minut.
Gdy kolasa przesuwała się około placu Maubert, na rogu ulicy Noyers, Chicot wyskoczył i padł na kolana przed domem dosyć lichego pozoru.
— Ha! poganinie — zawołał król — jeżeli masz klęczyć, to uklęknij przed krzyżem na ulicy Ś-tej Genowefy.
Chicot zamiast odpowiedzi, odmawiał na głos następującą modlitwę, z której król nie stracił ani słowa:
— Boże sprawiedliwy! oto dom, w którym Chicot tyle wycierpiał, nie dla ciebie o Panie, ale dla jednego z twoich stworzeń. Chicot nigdy nie przyzywał nieszczęść na głowię sprawcy swojej niedoli, ani na Mikołaja Dawida, narzędzie cierpień jego. Nie panie, Chicot umiał czekać, bo Chicot jest cierpliwy; ale już temu lat sześć i Chicot wiele winien procentu panu Mayenne, umiarkowanego prawda, bo po dziesięć od sta, tak jak król płaci. Spraw Boże miłosierny, aby jeszcze na rok wystarczyło cierpliwości Chicotowi i aby się uzbierało więcej strzemion, któremi bito biednego Chicota i więcej krwi, którą z niego wylano, aby i pan Mayenne i Dawid nie mając czem płacić, do bankructwa przywiedzeni zostali.
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen.
— Amen — powtórzył król.
Chicot pocałował ziemię z wielkiem zadowoleniem obecnych, nie pojmujących tej sceny i zajął swoje miejsce w kolasie.
— Powiedz mi — rzekł król, który chociaż w krótkiem panowaniu wielką część władzy postradał, ale miał jeszcze przywilej pytania. — Powiedz mi Chicot, co znaczy ta twoja litania i bicie się w piersi przed domem tak lichym?
— Najjaśniejszy panie — odparł Chicot — twój trefniś jest jak lis, który póty liże kamienie zlane krwią jego, aż się doczeka, że na tych kamieniach roztrzaska się głowa tych, którzy jego krew przeleli.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał Quelus — jak Wasza królewska mość mogłeś słyszeć — Chicot wymówił nazwisko księcia Mayenne — pewnie jego modlitwa miała na celu razy, o których mówiliśmy przed chwilą.
— Mów, panie Jakóbie do Luris, hrabio do Quelus — rzekł Chicot.
— A więc? — odezwał się Quelns.
— Ja sam opowiem wszystko, — przerwał Chicot. — W tym domu przed laty, miałem kochankę, śliczną, miłą istotę. Pewnej nocy, gdy byłem u niej, niejaki książę zazdrosny, kazał otoczyć dom, porwać Chicota i obić tak mocno, że ten nieszczęśliwy oknem musiał wyskoczyć. Ponieważ jednak nie zabił się, dlatego też, ilekroć tamtędy przechodzi, klęka i dziękuje Bogu za ocalenie.
— A! biedny Chicot, modląc się, po chrześcijańsku postępuje.
— A więc cię dobrze oćwiczyli?... — zapytał król.
— Cudownie, Najjaśniejszy panie; przecież nie tak, jąkbym pragnął.
— Jak to?
— W istocie, nie gniewałbym się o jaką biczówkę.
— Za twoje grzechy?
— Bynajmniej, za grzechy pana de Mayenne.
— A! rozumiem; chcesz oddać Cezarowi...
— O! nie mieszajmy rzeczy Najjaśniejszy panie: Cezar, to wielki wódz, to znakomity wojownik, to starszy brat tego, który pragnie być królem Francyi; ma on dług u Henryka Walezyusza, a kiedy ty synku swoje zapłacisz to i ja o moich pomyślę.
Henryk nie lubił, aby mu mówiono o krewnym Gwizyuszu, dlatego apostrofa Chicota. uczyniła go tak ponurym, że do Bicêtre przybywszy, nikt nie miał odwagi rozpocząć przerwanej rozmowy.
Trzech godzin było potrzeba na przejechanie z Luwru do Bicêtre .
Najwięcej spodziewający się liczyli przybyć do Fontainebleau nazajutrz wieczorem, pesymiści zaś chcieli się zakładać, że trzeciego dnia około południa.
Chicot utrzymywał, że wcale nie przybędą.
Wyjechawszy z Paryża, orszak począł się swobodniej poruszać; ranek był piękny, wiatr mniej gwałtownie powiewał i słońce przebiło się z za obłoków; rzekłbyś, że to dzień jesienny, w którym przy szmerze powiędłych liści, oko podróżnego z żalem na nagie spogląda drzewa.
Była trzecia po południu, gdy orszak przybył do Juvisy.
Ztąd widać było most zbudowany na Orge i wielki zajazd dworu francuzkiego, z którego wydzielała się woń pieczywa i gwar wesoły.
Nos Chicota naprzód poczuł zapachy kuchenne.
Wychylił się więc z kolasy i ujrzał wielu mężczyzn, osłoniętych futrami.
Pomiędzy nimi była osoba gruba: krótka, której szeroki kapelusz twarz całą zakrywał.
Ci ludzie widząc przybywający orszak, spiesznie zniknęli.
Lecz mężczyzna gruby a krótki nie zdołał ujść wzroku Chicota.
Skoro go tylko zobaczył, wyskoczył z kolasy, wziął konia od jednego z paziów i pozwolił orszakowi postępować do Essonnues, gdzie król miał nocować.
Przybywszy pod okna zajazdu, spojrzał przez szyby i przekonał się, że owi mężczyźni byli tam, a człowiek gruby i krótki, odbierał od nich szczególne oznaki uszanowania.
Że zaś Chicot pragnął być niepoznanym, zamiast wejść do wspólnej izby, zażądał butelki wina w przeciwległym pokoju, i usiadł tak, aby nikt nie wyszedł, któregoby on naprzód nie widział.
Z tego pokoju mógł Chicot zapuszczać wzrok w róg ogromnego komina, gdzie na ławie siedział gruby krótki człowiek.
— Nie zbłądziłem — rzekł Chicot, modląc się przed domem przy ulicy Noyers, rzecby można, że przewąchałem powrót tego człowieka. Ale dlaczegóż powracać tajemnie do stolicy dobrego naszego Heroda? Czego się kryć przed nim? Czyżby Bóg wysłuchawszy mojej modlitwy, wcześniej mi jeszcze wypłatę naznaczył.
Nie długo zauważył Chicot, że z miejsca w którem się ulokował, nie tylko widzieć, ale i słyszeć można.
Wytężył więc słuch i oczy.
— Panowie — mówił gruby człowiek do swoich towarzyszy — czas odjeżdżać; ostatni lokaj z orszaku dawno przejechał i droga jest zapewne bezpieczna.
— Bezpieczna — odpowiedział głos, na który zadrżał Chicot, a który pochodził z piersi człowieka, z początku nie zauważonego przez trefnisia.
Figura, która głos wydała była wysoka, chuda i blada.
— A! panie Mikołaju — mówił do siebie Chicot z dzikim uśmiechem — piejesz dobrze.
Będziemy mieli odmianę i to może niedługo.
Wypróżnił szklanicę, zapłacił co się należało i zabierał się do drogi.
Ostrożność była konieczną, albowiem i siedmiu mężczyzn zapłacili swą należność, albo raczej jegomość gruby i krótki uiścił ją za wszystkich; następnie, każdy wsiadł na konia i osłonięci zmrokiem, puścili się drogą ku Paryżowi.
— Dobrze — rzekł Chicot — jedzie do Paryża, zatem i ja powracam.
I wsiadłszy na konia, puścił się za niemi, aby ich nie tracić z oczu, albo słyszeć przynajmniej tentent ich koni.
Cała ta kompania zjechawszy z drogi Fromenteau, przez poła, dostała się do Choisy i przebywszy Sekwanę po moście Charenton, weszła przez bramę świętego Antoniego, aby się umieścić w pałacu. Gwizyusza, który na nich zdawał się oczekiwać.
— Dobrze — mówił Chicot, nietylko Mayenne, ale i Gwizyusz (Guise) tu się znajdują. Do tej chwili nic tu nie było zajmującego, ale teraz... czekajmy.
I czekał blisko godzinę, mimo głodu i zimna, które go ostremi zębami szarpać zaczęły.
Nakoniec, brama pałacu otwarła się, ale nie siedmiu rycerzy, tylko siedmiu zakapturzonych wyszło mnichów.
— Jakie nadspodziewane rozwiązanie!... — mówił do siebie Chicot. Pałac Gwizyusza w jakąś się świętość przemienił, bo z niego grzesznicy wychodzą jak baranki. Coraz, to więcej zajmujące...
I Chicot poszedł za mnichami; będąc pewny, że habity tych samych odziewają, których w płaszczach widział.
Mnichy przeszli Sekwanę przez most Najświętszej Panny, przebyli Cité i przez plac Maubert, udali się na ulicę Ś-tej Genowefy.
— Duszyczki!... — zawołał Chicot, zdejmując kapelusz przed domem, przed którym rano się modlił. — Czy mam wrócić do Fontainebleau?.. W tem zdarzeniu, nie najkrótszą obrałbym drogę.
Nie, tak daleko nie zajedziemy.
Mnichy zatrzymali się przed bramą Opactwa Ś-tej Genowefy; po otworzeniu jej, jeden z nich oglądał z uwagą ręce wchodzących i wpuszczał ich po tem.
— Ha!... — pomyślał Chicot — chcąc wejść do Opactwa, trzeba mieć ręce czyste. Zapewne będzie tam coś ważnego.
Po zrobieniu tej uwagi, spojrzał w około siebie i widział, jak Mnichy, to po dwóch, to po trzech, to samotnie, ze wszech stron zdążali do Opactwa.
— Ha!... — rzekł — to widzę dzisiaj kapituła, na honor, pierwszy raz bierze mię ochota być na kapitule.
A mnichy pokazawszy ręce, czy jakiś znak, jeden po drugim wchodzili.
— Wszedłbym z nimi — mówił Chicot — ale dwóch koniecznych zbywa mi rzeczy: naprzód habitu, bo żadnego świeckiego pomiędzy nimi nie widać, następnie znaczka, który pokazują odźwiernemu. Ach! bracie Gorenflot, gdybym cię miał pod ręką.
Wykrzyknik ten, stosował się do jednego z mnichów zakonu Ś-tej Genowefy, znajomego Chicota, z którym w dniu processyi króla, wypróżnił butelkę, przy bramie Montmartre.
Liczba mnichów tak rosła, że, rzec można, połowa Paryża przywdziała habity, brat zaś furtyan niezmordowany, wciąż oglądał im ręce.
— Przekonajmy się — rzekł do siebie Chicot — tam musi być coś nadzwyczajnego. Teraz wpół do ósmej i powinienem Gorenflota zastać pod „Rogiem obfitości”, zwyczajnie o tej godzinie wieczerza.
Chicot pozwolił mnichom swobodnie krążyć koło opactwa, sam zaś puściwszy się galopom, przybył na ulicę Ś-go Jakóba, gdzie wprost klasztoru Benedyktynów, wznosił się handel pod „Rogiem obfitości.”
Chicot był znanym w tym domu, nie jak zwyczajny gość, lecz jak tajemnicza jakaś osoba, która niekiedy przybywała zostawić tu talara i czystkę swego dowcipu.
Właścicielem zakładu był tam Klaudyusz Bonhommet, człowiek zacny, który ustawicznie róg obfitości napełniał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.