Panna do towarzystwa/Część druga/XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.

W dniu tym, kiedy obaj kuzynowie przebywali w Bry-sur-Marne, Julian Vendame czasu nie tracił.
Nowa myśl, dążąca do uczynienia pobytu w pawilonie Morfontaine przyjemniejszym i mniej tajemniczym, przyszła mu do głowy. W skutek tego od rana udał się za kupnem rozmaitych przedmiotów.
Przedmioty te stanowiły najkompletniejsze przyrządy używane przez malarzy pokojowych, jako to: penzle, szczotki, olej, esencye kolorów, zwity papieru i t. p. Z tego wszystkiego zrobił pakiet, przewiózł na dworzec Północny i złożył w pakamerze.
Następnie udał się do Temple i zakupił całkowite ubranie zniszczone długiem używaniem.
Powróciwszy na ulicę Assas, zapakował swoją walizę i o czwartej udał się znowu na dworzec i wszystkie swoje bagaże wyekspedyował na pierwszy pociąg idący do Survilliers.
Nie potrzebujemy dodawać, że Vendame poddał powierzchowność swoją najzupełniejszej zmianie.
Peruka Z kręcącemi się włosami daleko ciemniejszego koloru, aniżeli jego własne, zmieniła go nie do poznania.
Na perukę tę włożył wysoką czapkę jedwabną.
Ubranie było podobne do używanego zwykle przez robotników, i nadawało mu powierzchowność mieszkańca paryzkich przedmieści.
Ponieważ dyliżans z Morfontaine, nie na każdy pociąg przychodził, zmuszony był zatem oczekiwać na następny.
Miał przed sobą dwie godziny czasu, z których skorzystał, ażeby się dowiedzieć o rozmaitych rzeczach, o których wiedzieć potrzebował.
W tym celu, zwracając się do naczelnika stacyi zapytał go:
— Wszak odbierasz pan tu depesze?
— Tak panie, a raczej przechodzą one tylko przez nasze biuro poczt i telegrafów do la Chapelle-en-Serval, a biuro to wysyła je do miejsca przeznaczenia.
— Bardzo dobrze, dziękuję panu...
Julian pożegnał naczelnika stacyi i rzekł do siebie:
— Trzeba pójść do Chapelle-en-Serval... Dwie godziny wystarczą aż nadto, ażeby zajść tam i powrócić na czas.
I łotr poszedł drogą wiodącą do miasteczka, znajdującego się mniej więcej o czterdzieści minut drogi od Survilliers.
Biuro poczt i telegrafów znajdowało się w samym środku miasteczka.
Vendame zbliżył się do drzwi, chciał je otworzyć, lecz znalazł je z wewnątrz zamknięte.
Bardzo niezadowolony, zabierał się już do odejścia, gdy jakaś kobieta, oparta na ramie od okna domu do którego stukał, będąca właśnie zarządzającą biurem pocztowem, zatrzymała go słowami:
— Czego pan sobie życzy?
— Przyszedłem moja pani upraszać o pewne wyjaśnienie...
— Biuro jest zamknięte, w niedzielę południa, ale ja może będę mogła pana objaśnić. — O cóż panu chodzi?
— Chodzi mi o to: — Jestem malarzem, idę do Morfontaine na robotę, na rzecz mego majstra... który ma mi przysłać depeszę... Chciałbym wiedzieć w jakich godzinach, roznosiciele pani, wręczają depesze.
— U mnie chłopcy spełniają służbę roznosicieli depesz, mój panie... Jest ich dwóch, ale nie ma stałych godzin do rozsyłania telegramów do dalszych stron. — Jeżeli dzieciaki są w domu, jak tylko nadejdą depesze, zabierają je. W przeciwnym razie, czekamy na powrót którego z nich. — Dopłaca się za każdy kilometr odległości... Do Morfontaine chłopcy jadą dyliżansem.
— Jeżeli tak, to depesze można odbierać o każdej godzinie.
— O każdej godzinie, nie. W tej porze roku nasze biuro otwarte jest od ósmej rano, do pierwszej po południu, a potem od trzeciej do siódmej wieczorem, ale depesze, które przychodzą między szóstą a siódmą, posyłamy dopiero nazajutrz rano. — Na wsi to nie tak jak w Paryżu.
— Dziękuję pan i za jej uprzejmość...
Julian ukłonił się biuralistce i odszedł.
— Więc to dzieci roznoszą depesze... mówił do siebie powracając do stacyi i rozmyślając nad tem, co się dowiedział od biuralistki. — Bardzo łatwo podłapać i ogłuszyć takiego smarkacza... nie zdolnego obronić depeszy, którą mu powierzono... Ale w tej porze roku, mali roznosiciele przychodzą do Morfontaine jeszcze za dnia... Eh, zresztą w lesie, to łatwo pójdzie... Zamykają biuro o trzeciej... Do Morfontaine przyjeżdżają dyliżansem. — Dowiem się na stacyi o godzinach przybycia.
Przybywszy do Survilliers Julian zasięgnął wiadomości.
Dyliżanse kursowały do Morfontaine co trzy godziny, poczynając od siódmej rano.
Julian nie mógł spodziewać się nic korzystniejszego dla swoich zbrodniczych zamysłów.
— Wszystko idzie wybornie, rzekł do siebie.
Dyliżans ukazał się na czas przejazdu pociągu.
Vendame kazał zabrać swoje rzeczy i zażądał biletu:
— Musisz pan chyba usiąść, obok mnie, na koźle, odrzekł konduktor, wewnątrz wszystkie miejsca zamówione, nawet w kabryolecie.
— Bardzo dobrze, to mi się właśnie podoba, lubię powietrze. Tymczasem oczekując chwili odjazdu, możebyśmy napili się po kieliszku starki! Ja funduję...
Konduktorowie dyliżansów rzadko dają się prosić, kiedy podróżny ich zaprasza.
Konduktor z Survilliers nie stanowił bynajmniej wyjątku od ogólnej reguły; pół tuzina kieliszków zostało wychylonych w ciągu kilku minut.
Pociąg gwizdał.
Julian i woźnica zajęli miejsca obok siebie na koźle dyliżansu.
Wkrótce ciężki wehikuł natłoczony podróżnymi, poruszył się na drodze ku Morfontaine.
W la Chapelle-en-Serval kilka osób wysiadło.
Jak zwykle, na krótko dyliżans zatrzymał się się przed drzwiami oberży pod „Białym Koniem“.
Jalian przezornie odwrócił głowę, nie chcąc narażać się na poznanie.
Omnibus potoczył się dalej.
— Czy to dla kogoś z Morfontajne wieziesz pan te pakunki? zapytał konduktor Vendama.
— Nie, to moje...
— Pańskie! więc mieszkasz pan w Morfontaine?
— Nie, jestem malarzem pokojowym... jadę na robotę, moje przyrządy są w tym pakunku.
— Aha! jesteś pan malarzem pokojowym.
— Tak jest... i to niezgorszym, śmiem utrzymywać.
— U kogóż masz pan robotę?
— U pana Loiseau.
— Loiseau z Paryża? właściciela małego pawilonu?
— Właśnie.
— Ależ tam nikt nie mieszka, pawilon jest zamknięty...
— Wiem o tem dobrze, ponieważ mam klucze w kieszeni.
— A to co innego... Będziesz go pan odświeżał?
— Tak, od piwnic, aż do strychu.
— Będziesz pan miał mnóstwo roboty. Ten pawilon bardzo potrzebuje odświeżenia...
— Tak mi właśnie mówił właściciel.
— Czy pan Loiseau ma zamiar napowrót zamieszkać w Morfontaine?
— Sądziłbym raczej, że chce wynająć ten pawilon. Zdaje się, że od czasu śmierci żony, okolica tutejsza i pawilon obrzydły mu... nawet chętnieby sprzedał, gdyby kupiec się zdarzył... dla tego właśnie mam go odnowić.
— Czy pan sam masz całą tę uskutecznić robotę?
— Sam jeden... Będzie roboty na jaki miesiąc, albo i pięć tygodni.
— Tem lepiej! to mi dostarczy przyjemności trącenia się z panem od czasu do czasu.
— Przyjemność będzie po mojej stronie.
— Jesteś pan bardzo grzeczny! Czy będziesz pan powracał co wieczór do Paryża?
— Oh nie, toby nie było mi wcale na rękę! zawołał Vendame, śmiejąc się, — są tam przecie jakieś meble w tym pawilonie... przywiozłem z sobą pościel, będę więc tam sypiał.
— Tak to najlepiej, ale jakże ze śniadaniem i obiadem?
— A czy nie ma jakiej gargoty w Morfontaine?
— Jest tam oberża, gdzie ja się zatrzymuję, nie źle tam wcale przyprawiają, dosyć czysto nawet, zaręczam wam.
— Otóż to dla mnie wybornie, będę tam chodził na śniadania i obiady.
— A dziś, będziesz pan tam obiadować?
— Naturalnie, do licha, piekielnie jestem głodny!
— A więc wypijemy po zielonej, i razem zjemy obiad.
— Bardzo chętnie.
Julian wiele miał powodów, aby opowiedzieć tę swoją historyjkę konduktorowi.
Wszak była ona zbyt prostą i prawdopodobną, aby miała choćby najmniejsze obudzić podejrzenie.
Obcy, którego obecność w tej okolicy była wyjaśnioną, mógł najspokojniej w świecie pilnować drogi prowadzącej do willi doktora Gilberta.
Nagle woźnica konie zatrzymał.
— Otóż i pawilon, rzekł, trzeb a zdjąć wasze pakunki... Zejdźcie, będę wam podawał.
Vendame lekko skoczył na ziemię.
Konduktor wziął bagaże z wierzchu dyliżansu, i podawał mu je po kolei.
— Odnieście to do pawilonu... mówił dalej... Będę na was oczekiwać z absyntem u matki Robin, w oberży „Jana-Jakóba“, i każę położyć dla was nakrycie...
— To się rozumie. — W kwadrans najdalej stawię się.
Dyliżans odjechał.
Julian wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył drzwi pawilonu pana Loiseau...
Noc zaczynała zapadać...
Droga była pusta.
Wielkie lasy ze wszystkich stron zagradzające horyzont, tworzyły czarne masy, w pośród których zagłębiała się, jakby jakieś mniej ciemne przecięcie, długa aleja prowadząca do willi doktora Gilberta.
Vendame na tę aleję spojrzał wzrokiem nie dającym się opisać, rodzaj kurczu raczej aniżeli uśmiechu, wykrzywił mu usta, poczem wniósł do domu bagaże i zostawił je przy schodach.
— Jutro — wyszeptał — wypakuję to wszystko.
Na dziś dostatecznem będzie posłać sobie łóżko i położyć się spać.
Zamknąwszy drzwi na klucz, nędznik ten skierował się w stronę wioski.
Pawilon pana Loiseau, jak wiedzą czytelnicy, był całkiem odosobniony i zdala od wszelkich innych zabudowań, oddalony od Morfontaine mniej więcej na pół kilometra.
Julian z łatwością znalazł oberżę „Jana-Jakóba“, jak zwykle w niedzielę, przepełnioną gośćmi.
Konduktor dyliżansu czekał na niego przy drzwiach i zaraz przedstawił gospodyni domu, jako czeladnika malarskiego, mającego stołować się u niej przez miesiąc, albo i sześć tygodni, pani Robin zatem, chociaż bardzo zajęta, nadzwyczaj uprzejmie i pochlebnie przyjęła nowego klienta.
Dwaj od niedawna towarzysze, jedli obiad siedząc naprzeciwko siebie, poczem konduktor, mając jeszcze gdzieś jechać, poszedł zaprządz konie do dyliżansu, a Julian powrócił do pawilonu, w którym co najmniej kilka dni miał pozostać.
Przewidujący łotr, włożył wyjeżdżając z Paryża, pakiet świec do walizy.
Osadził je w dwa lichtarze, posłał łóżko, położył się i znużony po tak pracowitym dniu, zasnął snem głębokim...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.